PROLOG
Piątego lutego narodziłam się na nowo - ponownie, po latach przerwy, wkroczyłam na tak dobrze znaną mi z dzieciństwa górską ścieżkę. Krok po kroku odnawiałam mój kontakt z górami, by wreszcie dwudziestego szóstego lipca, po miesiącach planowania i przygotowania, wyruszyć na pierwszą tak poważną górską wyprawę. Cel był jasny - zdobycie dwóch kaukaskich pięciotysięczników. Znani byli również towarzysze - dziewięciu ludzi pochodzących z różnych zakątków Polski, zjednoczonych miłością do gór. Nie myśleliśmy o tym, że mamy do pokonania blisko osiem tysięcy kilometrów, a w czasie naszej podróży spotkamy tak wielu wspaniałych, interesujących ludzi. Bagaż obrazów, doświadczeń i wspomnień, który przywieźliśmy ze sobą, przerósł nasze najśmielsze oczekiwania i jest bez wątpienia bezcenny. Ale po kolei?
CZĘŚĆ PIERWSZA, czyli o tym jak dotarliśmy do Kazbeghi
„ - Gdybym nie miała jednej nogi, jechałoby się całkiem wygodnie”- myślałam, jadąc wypchaną po dach Hondą Mariusza. Mariusz i Draku zgarnęli nas (mnie i Michała) i ruszyliśmy na Warszawę, rozprawiając na temat stanu więziennictwa w Polsce. W stolicy czekała na nas reszta ekipy – Monia (która nas gościła) oraz chłopaki ze Szczecina – Grześ i Siwy. Ze względu na nieodpowiedni strój nie zostaliśmy wpuszczeni do stołecznego lokalu, jednak niezrażeni ruszyliśmy na Pola Mokotowskie, by intensywnie integrować się przed wyjazdem. Poszło doskonale! Rano szybka toaleta i pakowanie plecaków do czekających taksówek. Okęcie. Dołącza do nas Janek z Dorotą. Małe znieczulenie przed odlotem. Kontrola i pierwsza strata – nóż w bagażu podręcznym – wielki błąd! Mariusz próbuje wyjść z samolotu w czasie lotu – zestresowany steward mknie z prędkością błyskawicy wzdłuż pasażerskich foteli, aby go powstrzymać. Szczęśliwie zdąża i wskazuje Mariuszowi drzwi do toalety.
Międzylądowanie w Rydze – uciekamy na świeże powietrze i błogo leżymy w cieniu brzózek. Draku i Mariusz odprawiają się cztery godziny przed odlotem, czym wprawiają nas w szampański nastrój – nie wiemy, że to dopiero początek atrakcji, które dla nas nieświadomie przygotowują.
Tbilisi. Czekamy na odbiór bagażu. Wielka konsternacja, gdy widzimy mój rozwalony plecak. Brakuje namiotu. Co teraz zrobimy? Pustka w głowie, trudno o jakąś sensowną myśl. Minuty grozy – JEST. Pojawił się na taśmociągu kilka bagaży później. Ulga nieziemska. Mamy dom. Wychodzimy przed lotnisko, układamy plecaki i każdy idzie w swoją stronę – aby wymienić pieniądze, zjeść coś i wyrównać poziom płynów. Czekamy na Tomka z Wrocławia. Siwy wykorzystuje swój niewątpliwy urok osobisty, dzięki któremu wyłudza od kasjerki kartkę, pisze na niej SZAKAL i wspólnie odgrywamy scenę z jednej z polskich komedii. Ku zdziwieniu i zaciekawieniu otaczających nas ludzi witamy wiwatami i oklaskami Tomasza. Będąc już w komplecie, demokratycznie postanawiamy poczekać do rana na lotnisku. Niezastąpiona Dorotka rozmawia z policjantami, którzy oferują nam zorganizowanie transportu do Kazbeghi i obiecują, że będą nas w nocy pilnować, więc spokojnie możemy się rozłożyć i czuć tak bezpiecznie, jak w domu. Jesteśmy w szoku. Zachwyceni wtulamy się i zasypiamy na plecakach.
Rankiem, mimo powątpiewań Draka („ - Uwierzę w Jezusa, jak tu przyjedzie bus na dziesięć osób i weźmie nas do Kazbeghi!”), przyjeżdża po nas maszyna i ruszamy w dalszą drogę. Zakupy w Tbilisi. Mamy duży problem z kupnem butli gazowej (panowie wożą nas po sklepach sportowych Nike itd.) W końcu kupujemy 4,5 kilogramową butlę – nie mamy innego wyboru. Zakupy w supermarkecie – Siwy uważnie patrzy, co wkładamy do koszyka i kupuje identyczne produkty. Podróż jest fantastyczna. Za oknem przepiękny krajobraz, ku naszej uciesze coraz bardziej górzysty, bezchmurne niebo, a nasi kierowcy opowiadają o okolicy, degustują z nami trunki i wdzięcznie starają się zrozumieć to, co im chcemy przekazać (Michał namiętnie stara się im wytłumaczyć, że w „Czterech pancernych i psie” był także ich człowiek – Gruzin Grigorij). Po drodze zatrzymujemy się koło niesamowitej formacji skalnej – płynie po niej woda, a dzięki temu, że jej powierzchnia jest chropowata, nie ma niebezpieczeństwa poślizgu. Fantastyczne!
Późnym popołudniem dojeżdżamy do Kazbeghi. Bus z trudem pnie się po stromych zboczach, chłopaki bez wahania wyskakują z samochodu i pchają go na największej stromiźnie. W końcu rezygnują – wyciągamy plecaki i pokonujemy drogę do kościółka pieszo. Plecaki ciążą niemiłosiernie – każdy zastanawia się, co takiego niesie – po dogłębnej analizie okazuje się, że jest tego niewiele i tylko najpotrzebniejsze rzeczy. Dlaczego więc jest to takie ciężkie?!!
Dochodzimy do polany nieopodal kościółka Cminda Sameba. Roztacza się z niej wspaniały widok na Kazbek. Rozstawiamy namiot tak, aby wejście wychodziło właśnie na niego. Wokół na pastwiskach są krowy, konie i pies-niedźwiedź, który kładzie się koło naszych namiotów i odstrasza ciekawskie konie, które pyskami uderzają w ścianki pałatek. Uuu, czeka nas czujna noc. Głupio zostać stratowanym przez konie. Jeszcze wycieczka do kościółka, kolacja, mycie zębów. W międzyczasie tańce. Wstaję w nocy i budzę Michała: „ - Musisz to zobaczyć”!!! Jest pełnia, ośnieżony Kazbek lśni w świetle księżyca – jest jak w bajce.
CZĘŚĆ DRUGA, czyli o tym jak zdobywaliśmy Kazbek
Ranek wita nas słońcem i bezchmurnym niebem. Przepakowujemy plecaki i delegacja zanosi rzeczy do popa. Nie zastajemy go, ale syn obiecuje przechować nasze bagaże. Popisując się znajomością polskiego mówi: „ - Ja kocham Cię”, czym bardzo nas zaskakuje. Wyruszamy w górę doliny. Mariusz i Draku, tradycyjnie na przedzie – mkną jak strzały, a za nimi nasz ośmioosobowy peleton. Monia bez butów, jak kozica skacze po kępkach wystającej trawy. Raz po raz robimy postoje – krajobraz zachwyca surowością, dzikością i niedostępnością. Korzystamy z każdej atrakcji napotkanej na ścieżce – nie odmawiamy sobie przyjemności kąpieli w wartkim, lodowcowym potoku. Planujemy sposób wejścia na szczyt. Idziemy nieśpiesznie, delektując się każdą chwilą. Wszyscy przepełnieni są spokojem i pewnego rodzaju błogością. Chłopaki mają ochotę zaatakować następnego dnia, jednak Michał kategorycznie stwierdza, że my (ja i on) musimy się zaaklimatyzować i choćby wszyscy jutro poszli na szczyt, my wejdziemy najwyżej na plateau (4500 m.n.p.m.) i być może tam założymy drugi obóz, ale na pewno nie będziemy wchodzić od razu na szczyt. Reszta grupy się nie wypowiada. Podejmą decyzję, gdy dojdziemy do bazy, czyli do budynku byłej stacji meteorologicznej. Marsz urozmaicamy sobie różnymi grami np. wymyślaniem wszystkich możliwych wyrazów kończących się na daną literę.
Wieczorem dochodzimy do stacji meteo, w której od kilku dobrych godzin czekają na nas Mariusz i Draku. W budynku mieści się obecnie partyzancko tworzone schronisko, w którym można wykupić nocleg, jedzenie i napoje. Rozbijamy namiot tuż obok i płacimy po 6 lari od osoby za 3 noclegi. Przed nami imponująca południowo-wschodnia ściana Kazbeka. Ta góra jest po prostu piękna! Kładziemy się dosyć wcześnie – horror – śpimy na kamieniach i próbujemy ułożyć ciała tak, by te małe bestie nie wżynały się za bardzo w nasze ciała. Przegrywamy tę walkę z kretesem.
Wstajemy niewyspani, jak „księżniczki na ziarnku grochu.” Powoli pakujemy niezbędne rzeczy i idziemy się aklimatyzować. Wszyscy czują się dobrze, jednak humory nie dopisują, ponieważ pojawiły się pierwsze zgrzyty w grupie. Idziemy w mniejszych podgrupach, obgadując się wzajemnie, troszkę się bocząc, jednak wspólnie niezmiennie podziwiając i zachwycając się otoczeniem. Mały odpoczynek na skałkach przy białym krzyżu i idziemy dalej. Wszyscy powoli zawracają do bazy, zostajemy w trójkę – ja, Michał i Tomek.
Uważając na spadające kamienie, dochodzimy do granicy śniegu. Sprawdzamy z Michałem stan naszego wyposażenia i postanawiamy iść dalej, dopuszczając do siebie nieśmiałą myśl, że może uda nam się dziś wejść na szczyt. Tomek daje nam batony i chleb i wraca do ekipy. Ubieramy się w gotetexy, wkładamy uprzęże i wiążemy się liną. Po kilku krokach Michał wpada do szczeliny – na szczęście zachowuje zimną krew i zapiera się szybko, a jeszcze szybciej wychodzi z pułapki. Połamany kijek – to na szczęście jedyna strata. Uważnej patrzymy pod nogi i powoli wdrapujemy się po zboczu. Pogoda jest ładna, jednak zaczyna się trochę chmurzyć. Odrzucamy myśl, że może się załamać i dziarsko odliczając kroki, co jakiś czas wydłużając postoje, pniemy się w górę. Nie mam żadnych wątpliwości: dzisiaj staniemy na szczycie, czuję tak wielką siłę i chęć. Chęć wejścia tam, gdzie jeszcze nie byłam, zobaczenia tego, czego jeszcze nie widziałam i poczucia czegoś nowego, co będę mogła odtworzyć w każdym momencie, gdy będzie mi źle – wtedy wystarczy, że zamknę oczy i znajdę się daleko, tam, gdzie teraz się wspinam. Zmieniamy się w prowadzeniu. Szczyt wydaje się być tuż-tuż, jeszcze tylko parę kroków. W oddali widzimy dwie osoby schodzące ze szczytu, stajemy i czekamy, aż do nas dojdą. Ukraińcy Aleksiej i Andriej są przy nas po chwili. Wchodzili inną drogą i zajęło im to szesnaście godzin. Nieprawdopodobne – nie byli przygotowani sprzętowo i kilkanaście razy utknęli w ścianie. Obiecują, że przekażą naszym, że jesteśmy godzinę od szczytu. Jest coraz ciężej, jednak nawet na chwilę nie zwalniamy. Wreszcie wchodzimy na przełęcz i równym krokiem pokonujemy ostatni odcinek.
O 19: 50 równocześnie stawiamy nogi na szczycie. Michał nie kryje łez wzruszenia – cały trud, droga, starania, przygotowania i wszystkie zbiegi okoliczności, które sprawiły, że znaleźliśmy się tu, kumulują się i znajdują wyładowanie w różny sposób. Ja myślę tylko o tym, że musimy bezpiecznie zejść na dół. Robimy zdjęcia z flagami, podziwiamy widoki. Dopada mnie nostalgia i żal, że to koniec, że weszliśmy i pozostaje tylko droga w dół, że nie można już iść w górę.
Chmurzy się coraz bardziej, więc schodzimy – jak lekko i szybko pokonuje się powrotną drogę. Zachód słońca. Impresjonistyczny. Kolorowe chmury nad horyzontem, wokół góry i delikatnie snująca się mgła, tym razem ja nie wytrzymuję i zalewam się łzami – jest tak idealnie, tak dobrze, cicho, bezpiecznie i pięknie. Powoli zapada zmrok. Postanawiamy dojść poniżej plateau i odpocząć w jamie, którą widzieliśmy podchodząc do góry. Nad nami rozgwieżdżone niebo, słabe baterie w czołówce sprawiają, że nie odnajdujemy jamy i musimy wykopać czekanami własne legowisko – przynajmniej się człowiek rozgrzeje. Owijamy się szczelnie foliami NRC, pijemy herbatę i wciskamy w siebie kanapki, batony i resztę pożywienia. Michał praktycznie w ogóle nie je. Wieje wiatr i jest nieznośnie zimno. Jesteśmy zmęczeni, sen powoli przychodzi, jednak w głowie kołacze myśl, że nie powinniśmy spać, bo możemy już się nie obudzić, wiadomo - zimno i zmęczenie mogą doprowadzić do tragedii. Postanawiamy poczekać, aż księżyc wyjdzie zza gór i oświetli nam drogę. Dobra decyzja – odpoczynek pozwolił nam zregenerować siły. Idziemy powoli krocząc w księżycowym krajobrazie. Tuż obok nas słychać osuwające się kamienie, więc mamy uszy i oczy otwarte. Wypatrujemy świateł czołówek, gdyż wiemy, że nasi będą w nocy wychodzić z bazy na szczyt. Kluczymy po lodowcu, szukając kopczyków markujących szlak. Gdzieś w oddali migają nam światełka, wreszcie są! Monia, Draku i Mariusz prowadzą. Gratulują nam, przekazujemy informacje dotyczące drogi i idziemy na spotkanie dalszej części ekipy. Siwy! Grześ! Wszyscy są! Uśmiech nie schodzi nam z twarzy, kolejne uściski. Teraz my będziemy za nich trzymać kciuki i czekać w bazie. Gubimy drogę, na szczęście czołówki kolejnych ekip pomagają wrócić na szlak. Jesteśmy. Zrzucamy plecaki i wchodzimy do namiotu – jeszcze tylko gorąca kolacja i układamy się do snu w naszych śpiworkach. Piękne wejście w prawdziwie alpejskim stylu – zasypiamy rozmarzeni, myśląc już o kolejny szczytach, które zdobędziemy – jest czwarta nad ranem.
Kilka godzin później wstaję i zbieram się za porządki – trzeba wysuszyć rzeczy i zrobić małą przepierkę. Kupuję Michałowi ulubioną Coca-Colę. W obozie pustki. Michał w końcu wstaje i bierze się do pracy - naprawia z Gruzinami złamany kijek. Wkrótce pierwsi wracają ze szczytu Monia (Kazbek to jej pierwsza wysoka góra) i Mariusz z Drakiem. Na dalszą część ekipy czekamy kilka godzin, w czasie których odwiedzamy kościółek położony nad stacją meteo, jeździmy na butach po językach śniegu, Michał robi klapki z płaskich kamieni i biżuterię dla zdobywców ze znalezionych kości zwierzątek i kawałków repa. Wszyscy szczęśliwie schodzą, jedynie Dorotę dopadła choroba wysokościowa i gdzieś tam, na ponad pięciu tysiącach, robiła zakupy w Paryżu. Opieka Grzesia, Marcina i Janka pozwoliła jej na bezpieczne zakończenie wspinaczki i powrót do bazy. Siedzimy przed meteo, popijamy piwo z plastikowych butelek i opowiadamy o wrażeniach. Każdy przeżywa wejście w inny sposób, każdy inaczej je celebruje Monia i Mariusz palą na szczycie fajkę zwycięstwa, a Siwy tańczy. Tak wspaniałym jest fakt, że wszystkim się udało. Większość z nas pobiła swój rekord wysokości. Niektórzy, z czym się nie zgadzam kompletnie, powtarzają za Jerzym Kukuczką „Góra zapłacona, góra zdobyta.” Czasami jest tak, o czym nie wolno zapominać, że góra po prostu nie pozwala się zdobyć. Tym razem udało się w stu procentach.
Następnego dnia składamy namioty i nieśpiesznie ruszamy w dół doliny. Wymyślamy historie i raz po raz oglądamy się, by zachować w sobie, jak najwięcej obrazów. Boli mnie krzyż, zagryzam wargi i idę niemiłosiernie wolno. Dobrze, że Monia i Michał czekają i robią wszystko, żeby skupić moją uwagę na czymś innym. W pewnej chwili zauważamy trzy psy, które nie odchodziły od naszych namiotów w trakcie posiłków, gdy byliśmy rozbici pod stacją meteo. Znajdują się teraz na drugim brzegu wartkiego potoku i zdają się być zdezorientowane, ponieważ nie mogą przejść na drugą stronę. Monia i Michał bez chwili wahania zabierają się do budowania dla nich przejścia. Dźwigają głazy, które natychmiast po wrzuceniu do wody zostają porwane przez wartki prąd. Syzyfowa praca? Po godzinnej ciężkiej i bezowocnej pracy niepocieszeni, jednak ufni, że zwierzątka sobie poradzą, zmuszeni są do zaprzestania budowy tamy i kontynuowania schodzenia. Ku wspólnej wielkiej radości pieski doganiają nas i spotykamy je w okolicach kościółka, gdzie czeka zniecierpliwiona grupa, która w czasie naszej nieobecności załatwiła nocleg z wyżywieniem u Gruzina w Kazbeghi. Żegnamy się z psami i, zanim wsiądziemy do zdezelowanej Lady Nevad, która jak wszystkie inne auta również ma popękaną przednią szybę, chłopcy pomagają panu kierowcy wsadzić rurę wydechową na swoje miejsce. Podróż należy do dosyć nieprzyjemnych - siedząc na kolanach Michała raz po raz uderzam głową w dach samochodu. Na szczęście nie trwa to długo i po dwudziestu minutach parkujemy przed domem gospodarza.
CZĘŚĆ TRZECIA, czyli o tym jak świętowaliśmy w Kazbeghi, zwiedzaliśmy Mschetę i Tbilisi
Dzielimy się pokojami i po kolei idziemy się kąpać. Jesteśmy troszkę skonsternowani, gdy widzimy, jak gospodarz daje psu odrąbany łeb świni. Ciekawe, co będzie na obiad?! Wszystko mnie boli, czuję każdy mięsień na ramionach, udach i łydkach. Leżę na łóżku i czekam, aż ktoś łaskawie wymasuje mi krzyż. Tym razem padła kolej na Monię. Bardzo szybko gospodarz prosi nas na kolację. Na nakrytym białym obrusem stole czekają same pyszności: smażone ziemniaczki, skrzydełka z kurczaka, sałatka, wędliny, sery, chaczapuri, ciastka. Pychota! Po kolacji czekamy jeszcze na Michała, który ostatni załapał się do łazienki i ruszamy w „miasto.” Widok krów i świń dostojnie kroczących główną ulicą już nas nie dziwi. Michał z Siwym pomagają dwa razy pchać tubylcom samochód. Degustujemy na ulicy wyborne gruzińskie piwo. Nocne życie kwitnie – na ulicach widzimy nie tylko mnóstwo młodzieży, ale przede wszystkim ludzi starszych siedzących w grupkach przed sklepikami i na murkach. Spotykamy się wszyscy w barze, w którym specjalnością są szaszłyki. Gromko śpiewamy sto lat i przy suto zastawionym stole rozprawiamy o górach, a w szczególności o Kazbeku. Na szczęście nikt nie ma do nas pretensji o to, że weszliśmy z Michałem sami na szczyt dzień wcześniej. W tak błogiej atmosferze nie szczędzimy sobie komplementów, dziarsko śpiewamy polskie przeboje z lat osiemdziesiątych i impreza szybko przenosi się na werandę naszego domu, gdzie chłopcy dzielnie zdobywają gruzińską Ushbę (w szklanej butelce). Zmęczenie daje jednak o sobie dosyć szybko znać i kładziemy się spać w wygodnej gruzińskiej pościeli.
Rankiem wszystko dzieje się zdecydowanie za szybko. Śniadanie jest o dwie godziny wcześniej, niż zostało to umówione i kierowca przyjeżdża także nie tak, jak się umówiliśmy. Wszystko na wariackich papierach. W biegu jemy, pakujemy się i wskakujemy do marszrutki. Ciekawe, dlaczego tak pić się chce?! Kierowca mknie jak szalony, później ku niezadowoleniu Draka i Mariusza niebezpiecznie zwalnia do 80 km/h, więc czują się w obowiązku dopingować pana i udzielić teoretycznego kursu jazdy. Kierowca w końcu nie wytrzymuje i chłopaki muszą zaprzestać edukacji.
Zatrzymujemy się w byłej stolicy Gruzji, małym, urokliwym miasteczku - Mschecie. Pan kierowca jest bardzo zadowolony, że nie musi już dalej jechać. Odwiedzamy kościółek, w którym Michał z Drakiem z namaszczeniem piją z termosu wodę przeznaczoną do mycia stóp. Na przykościelnym jarmarku kupujemy pamiątki, a Draku próbuje wymienić biżuterię z kości na inne świecidełka. Bez powodzenia. Upał doskwiera niemiłosiernie i raz po raz wzdychamy myślami do śniegu, który towarzyszył nam na Kazbeku. Ochłodę znajdujemy w fontannie. Beztroska trwa do czasu, kiedy Draku wskakuje na główkę do wody sięgającej do kolan. Wypływa plecami do góry, sekundy grozy, które sprawiają, że serca biją jak oszalałe. Mariusz podbiega do Draka, wyciąga na brzeg. Niefortunny skoczek jest przytomny. Po chwili wstaje, uderza się lewą ręką w głowę i spokojnie stwierdza: „ - K…chyba mi się do ucha nalało.” Nie możemy wydusić z siebie słowa. Wracamy do knajpki, gdzie rozleniwiona pani serwuje rozrzedzone piwo. Michał załatwia taksówki i jedziemy do hostelu w Tbilisi, który znalazł w internecie Tomek. Taksówkarz jest bardzo rozmowny, jak większość Gruzinów uwielbia Lecha Kaczyńskiego i nie wiadomo dlaczego powtarza wielokrotnie „bondziorno.” Kierowcy gubią się w mieście i kluczymy po wąskich uliczkach, nie mogąc znaleźć właściwej. Zastanawiającym jest fakt, jak oni w ogóle jeżdżą – czy są tu jakieś przepisy ruchu drogowego? Reguła prawej ręki, znaki?! Pierwszy jedzie ten, kto głośniej, szybciej lub dłużej trąbi.
Jakimś cudem znajdujemy hostel, płacimy taksówkarzowi i wdrapujemy się po schodach do niesamowitego mieszkania pani Iriny, w którym na komodzie, na honorowym miejscu stoi zdjęcie naszej byłej prezydenckiej pary. Hostel przypomina siedzibę jakiejś pozarządowej, tajnej organizacji. Na ścianach mnóstwo flag, na środku pokoju duży, okrągły stół, wygodne kanapy, a wokoło bogactwo najróżniejszych bibelotów. W pokojach masywne, drewniane łóżka, eleganckie tapety. Hostel robi na nas bardzo dobre wrażenie. Michał, Grześ i Siwy jadą szybko kupić bilety na mecz koszykówki Polska-Gruzja. Wykorzystujemy chwilę wolnego czasu i razem z Monią idziemy na miasto kupić sukienki – w końcu Michał obiecywał, że po zdobyciu Kazbeka pójdziemy tańczyć. Jesteśmy dosyć wybredne, wybieramy, marudzimy i czekamy, aż wreszcie jakieś sukienki przemówią do nas i będziemy wiedzieć, że to właśnie je mamy wziąć. Nasza cierpliwość i upór zostają nagrodzone i znajdujemy to, czego szukałyśmy. Wygłodniałe i spragnione zaspokajamy podstawowe potrzeby siedząc w cieniu drzew na brudnym krawężniku. Spotykamy dziewczynkę, która trzyma w dłoniach maleńkiego jeżyka. Jest uroczy, wędruje z rąk do rąk i zostaje uwieczniony na niezliczonej ilości zdjęć. Wracamy do hostelu, gdzie nikogo nie ma. Przymierzamy kreacje. Jeszcze tylko kąpiel, makijaż i jesteśmy gotowe na nocne szaleństwo. Reszta ekipy wpada kilka chwil przed wyjściem na mecz, chwytamy flagi i biegniemy łapać taksówki. Wszyscy zauważają nasze nowe stroje, jednak nie na wszystkich wywarły odpowiednie wrażenie:„ - No może być”- podsumowuje Michał. Ech..
Bez problemów dojeżdżamy pod halę sportową, wchodzimy przez bramki i usadawiamy się na krzesłach tuż za ławką rezerwowych naszej drużyny. Draku i Mariusz mają miejsca w innym sektorze, jednak po niedługich negocjacjach z policjantami dołączają do nas. Tomek zrezygnował z oglądania meczu i poszedł odkrywać najciekawsze zakątki miasta. Kibicujemy bardzo intensywnie, jednak polskie głosy giną wśród tysięcy gruzińskich okrzyków. Nasi grają, jakby im się nie chciało, bez ikry i pasji. Siwy – wielki fan koszykówki i inicjator wyjścia na mecz, jest załamany nie tylko porażką drużyny, ale przede wszystkim faktem, że nie stać ich było na to, żeby podziękować swoim kibicom. Gdzie wasza klasa, panowie? Po meczu idziemy do najbliższego lokalu serwującego rozluźniające trunki i snujemy plany założenia bazy ratowniczo-przewodnickiej w Kazbeghi. Dzielimy się zadaniami i pełni zapału obiecujemy sobie przystąpić do działania, jak tylko ponownie przekroczymy granicę Polski. Zaspokajamy głód w stołecznym McDolands’ie, odbieramy Tomka z hostelu i jedziemy szukać miejsca, gdzie możemy potańczyć. Nie wszyscy wykazują się wystarczającą cierpliwością i wracają do hostelu, reszta znajduje bar „Nostalgia.” Draku i Mariusz zakochują się w czarnookiej Marii i zapraszają jej pracodawczynię do Polski, kiedy tylko będzie miała na to ochotę. Michał wpada w nostalgiczny nastrój i ubolewa nad życiem jednostek lokalnej społeczności. Tańczymy, rozmawiamy i powoli wszystko rozpływa się, jak w chocholim tańcu Wyspiańskiego. Powoli wracamy do hostelu. Gdzieś po drodze ginie Draku. Biegiem ruszamy go szukać i znajdujemy po dziesięciu minutach zdezorientowanego, szukającego wizytówki naszego schroniska. Chyba dawno nikt nie ucieszył się tak bardzo na mój widok! Postanawiamy wrócić pieszo, jednak bardzo szybko nasze plany zostają zweryfikowane przez nieznajomość topografii miasta. Draku i Mariusz jadą do hostelu, a my postanawiamy coś jeszcze przekąsić. Robimy zakupy w otwartym dwadzieścia cztery godzinę na dobę supermarkecie, poczym urządzamy iście królewską ucztę na schodach. Przejeżdżający kierowca marszrutki zatrzymuje się i częstuje bułkami w plastikowych opakowaniach. Pyta również, czy nie potrzebujemy transportu. Nasuwa się pytanie, czy wyglądamy tak tragicznie, że trzeba nas dożywić, czy po prostu Gruzini są tak wspaniałymi, ciepłymi, życzliwymi i gościnnymi ludźmi? Próbuję się przekonać, że to pytanie retoryczne... Leniwie patrzymy na zegarki – czwarta nad ranem. Grześ, Siwy, Monia i Michał podejmują decyzję o powrocie do hostelu, w którym na środku wielkiego łoża, na którym mieliśmy spać w trójkę, leży rozłożony w pozycji baletnicy - Draku. Dusząc się ze śmiechu robimy zdjęcia i wskakujemy w parach na piętrowe łóżka. Dobrej nocy!
CZĘŚĆ CZWARTA, czyli o tym jak wybraliśmy się nad jezioro
Dyskusje o tym, co cześć ekipy, która nie jedzie na Elbrus, ma robić w pozostałym do odlotu czasie (cztery dni), trwają nieustannie od momentu zdobycia Kazbeka. Draku i Mariusz chcą jechać w góry, Monia, Dorota z Tomkiem również, jednakże dopuszczają do siebie myśl poświęcenia tych dni na zwiedzanie. My (Michał, Grześ, Siwy, Janek i ja) jedziemy na Elbrus, ale chętnie spędzimy z nimi jeszcze kilka dni. Tomek znalazł w internecie i przewodnikach informacje o jeziorze, które znajduje się na 2000 m.n.p.m., (czyli w górach!), wokół niego znajdują się hotele i inne atrakcje. Wszyscy wyrażają aprobatę i po fantastycznym śniadaniu przygotowanym przez Michała (jajecznica z szynką i warzywami na masełku usmażona na wolnym ogniu), Monię i mnie (sałatka z pomidorów, cebuli, papryki i ogórków) ruszamy w poszukiwaniu metra, którym mamy się dostać na dworzec autobusowy. Podróż mija bez większych problemów i po godzinie jesteśmy na dworcu, gdzie za 20 lari od osoby wynajmujemy marszrutkę, która ma nas zawieźć do Tabatskuri. Jest gorąco. Nie wiem, czy za sprawą bajecznych krajobrazów, rytmicznego wpadania w dziury, czy zawartości podawanej z rąk do rąk, a następnie z rąk do ust butelki, jak tylko siadam w marszrutce natychmiast morzy mnie sen. Michał budzi mnie na przystanku w jakiejś małej mieścinie, w której czas po prostu się zatrzymał. Robimy zakupy na targu, z zaciekawieniem obserwujemy fryzjera golącego brzytwą klienta. Chłopakom wypada z maszyny arbuz i z hukiem spada na ziemię, stoimy więc nad rozwalonym arbuzem i z błogimi, dziecięcymi uśmiechami wyjadamy słodki miąższ. Kierowca odbiera od nas skórki i możemy ruszyć w dalszą drogę.
Wjeżdżamy w jakąś boczną drogę, po kilku kilometrach kończy się asfalt i znajdujemy się na leśnym trakcie. Uśmiech nie znika z naszych twarzy, bo czujemy, że jesteśmy już blisko celu wyprawy. Nie możemy się bardziej mylić. Samochód mozolnie pnie się w górę, zyskując kolejne metry wysokości. Kończy się las, jedziemy zboczami, pokonując kolejne wzniesienia. Wysokościomierz Tomka wskazuje już ponad 2000 m.n.p.m., a w zasięgu wzroku nie widać żadnego jeziora. W końcu wjeżdżamy na przełęcz, która, jak wskazuje wysokościomierz, znajduje się na 2500 m.n.p.m, czyli jesteśmy na wysokości Rysów. Na przełęczy zatrzymuje nas wojskowy patrol i patrzy z niedowierzaniem. Grzecznie dajemy paszporty i jak niesforne dzieci wyskakujemy z samochodu. Każdy biegnie w inną stronę „za potrzebą”, ktoś robi zdjęcia, inni palą papierosy i robi się zamieszanie. Żołnierze z rozbawieniem obserwują te swawole i szybko udaje się wciągnąć ich w dyskusję. Są bardzo pozytywnie nastawieni, udzielają wskazówek i gratulują dotychczasowych osiągnięć. Trochę żałujemy, że musimy jechać, ale kierowca pogania, więc musimy. Jeziora ani widu, ani słychu. Podróż z przełęczy jest niczym wkroczenie do zupełnie innego wymiaru. Wokół porośnięte trawą i kwiatami góry, na których pasą się setki kóz, krów i owiec. Na wzgórzach tysiące biało-brązowych przesuwających się kropek – nie odrywamy od tych stad oczu. Bliżej drogi lub tuż przy rzece rozbite są pasterskie obozowiska. Wielkie, przypominające hangary owinięte jaskrawo-niebieską plandeką, zabudowania kaukaskich pasterzy kontrastują z zielono-brązowym krajobrazem i wyglądają jak domki z klocków lego. Przed nimi krzątają się ludzie – kobiety gotują, wieszają pranie, mężczyźni zaganiają do zagród zwierzęta, a dzieci bawią się przy strumyku. Zastygam i próbuję sobie wyobrazić takie życie. Życie, którego rytm wyznaczają pory roku i dnia. Życie bez internetu, telefonów, bez ciągłego pośpiechu. Przede wszystkim życie bez hałasu. To nie jest tak, że ich życie jest łatwe, a my „dzięki” zdobyczom cywilizacji mamy przegwizdane. To oczywiście nie tak. Jednak coraz częściej mam wrażenie, że żyjąc tak jak inni, gdzieś między wyjściem do pracy, a powrotem do domu z siatkami zakupów, zapłaconymi rachunkami, odebranymi wiadomościami, załatwionymi sprawami, coś tracę nieuchronnie. Coś mnie omija, przelatuje przez palce. Michał kiedyś stwierdził, że chodząc po górach dogoniliśmy życie. Uważam, że nie da się z tym nie zgodzić. To w górach zaczynam słyszeć siebie, to góry sprawiają, że staję się innym człowiekiem, to one weryfikują znajomości, to w nich, w czasie załamania pogody, w czasie nieprzewidzianego biwaku w ścianie, czy innej krytycznej sytuacji, można dowiedzieć się o sobie więcej niż przez lata życia na nizinach. Tysiące myśli, refleksji...
W pewnym momencie na horyzoncie pojawia się piękne, wielkie, granatowe jezioro, nad którego brzegiem stoi wioska wyglądem przypominająca filmową „osadę.” Wioska robi wrażenie niezamieszkałej, stare budynki, wiekowe Ziły, Gazy i Urale, płoty zbudowane z części samochodów. Po plecach przechodzą ciarki, wszyscy niespokojnie kręcą się na siedzeniach. Kierowca podjeżdża pod budynek przypominający wyglądem sklep, jednak nikt nie kwapi się do wyjścia. W końcu najodważniejsi wychodzą jako pierwsi, a za nimi reszta brygady. Nieprzyjazny wzrok mieszkańców wioski towarzyszy nam w ciągu dwudziestometrowej drogi z busa do sklepiku. Nagle zza sklepu wyjeżdża na galopującym koniu młody człowiek. Niestety, nie jest on w stanie utrzymać się na rumaku i rozpaczliwie macha rękoma – obrazek prosto z Dzikiego Zachodu. Następnie zza sklepu wychodzi dwóch młodzieniaszków z zakrwawionymi nosami. Szybko pędzimy do sklepu i kupujemy wszystko, co się da. Ceny zachwycają, zwłaszcza wody ognistej (ok. 7 zł/ 0, 5l). Ku naszemu zdziwieniu kupujemy pomadkę do ust polskiej firmy. Na końcu świata!!! Kierowca zawozi nas do lasku, który został zasadzony przez mieszkańców. Dorotka całą drogę próbuje namówić kierowcę, aby z nami został („ - Damy ci jeść i pić!”), jednak on pozostaje niewzruszony – pomaga wypakować bagaże i tyle go widzieliśmy. Schodzimy nad otoczone górami jezioro, które budzi szczery zachwyt. Jednocześnie niepokoi nas bliskość wioski. Wkręcamy sobie, że mieszkańcy to kanibale, którzy niczego bardziej nie pragną, tylko posilić się nami. „ - Umyj się przed kolacją”, „ - Nie śpij, bo cię zjedzą”, wszystkich dopada głupawka i tarzamy się ze śmiechu.
Kolektywnie przygotowujemy kolację – sześć kilogramów makaronu ze wszystkim, co jadalne. Kulinarny efekt naszego wspólnego pitraszenia był średni, ale nikt nie narzekał. Do późnych godziny nocnych snujemy straszne opowieści i plany spania pod gołym niebem odchodzą do lamusa – dla bezpieczeństwa rozbijamy namioty. Rankiem budzimy się i zauważamy puste legowisko Mariusza. Porwany?! Na szczęście zanim wszczynamy akcję odbicia, wychodzi z lasu. Niestety, mieszkańcy kradną nam butlę z gazem i mój urodzinowy prezent – scyzoryk. Jemy śniadanie, składamy obozowisko i udajemy się w kierunku wioski, gdzie pod sklepem spokojnie, twardo targujemy się z kierowcą marszrutki. Michał marzy o przejażdżce na pace Ziła i zaraża wszystkich swoim pomysłem. Kierowca marszrutki przystaje na naszą cenę i nici z jazdy Ziłem. Na przełęczy żołnierze witają nas z uśmiechem, jak starych znajomych. Opowiadamy im o dalszych planach, a oni każą koniecznie pozdrowić od siebie rosyjskich milicjantów.
Kierowca zawozi nas do Bakuriani, gdzie na środku ulicy gramy z gruzińskimi nastolatkami w siatkówkę. W kraju, gdzie się nie trąbi na krowy chodzące środkiem drogi, nie jest to niczym nadzwyczajnym. Chłopcy znajdują miejsce na nocleg i wdrapujemy się na górę w jakimś parku. Michał znajduje rozłożyste drzewo i postanawia zrobić huśtawkę. Jak zwykle w jego przypadku od słów do czynów droga krótka i już po chwili wisi kilka metrów nad ziemią i walczy z liną. Obserwatorzy - Mariusz z Drakiem - dają „cenne” wskazówki i już po chwili między chłopakami wywiązuje się ostra dyskusja. W międzyczasie wszyscy huśtamy się, a Monia jeździ na koniach i rozgrywamy mecz w koszykówkę z grupą gruzińskich sportowców – dostajemy od nich tęgie lanie. Dyskusja na temat huśtawki, asekuracji i wahadeł trwa, jednak to już jest nie na moje nerwy i uszy. Idę na spacer i dostaję nagrodę - po drugiej stronie wzgórza zachodzi słońce – chmury mienią się wszystkimi odcieniami różu, czerwieni i pomarańczy – jest pięknie. Wracać czas. Michał kończy rozbierać huśtawkę i z Monią i Siwym idziemy w miasto. Kupujemy piwko i siadamy przed sklepem. Natychmiast pojawia się właściciel i ku naszemu zdziwieniu podaje kartony, abyśmy nie siedzieli na ziemi. Po chwili przychodzi do nas śliczny czarny szczeniak z białymi łapkami. Michał nie wypuszcza go z rąk i razem bawią się na chodniku do chwili, gdy na widok swojego pana szczeniak zaczyna radośnie szczekać. Właściciel psa zaprasza do domu. Nie wypada odmówić, więc idziemy i podziwiamy dorobek Jona, który w końcu sadza nas w kuchni, do której przychodzą jacyś ludzie, kroją na talerzyku arbuzy, dają orzechy laskowe, śliwki i inne owoce. Jon dzwoni po swoją sąsiadkę, Annę, która mówi po angielsku, dzięki czemu poznajemy historię jego rodziny. Jon częstuje winem domowej roboty i raz po raz wznosi długie toasty. Jesteśmy zachwyceni jego gościnnością. Siwy ma uśmiech od ucha do ucha i najchętniej w ogóle by nie wychodził. Niestety, robi się późno i musimy iść, bo Monię boli brzuch, a jutro czeka daleka podróż. Dochodzimy do obozowiska, gdzie Dorota z Grzesiem leżą pod gołym niebem i jedno przez drugiego opowiada przebieg dzisiejszego wieczoru. Okazało się, że do nich przyszli dwaj Gruzini, właściciele stadniny koni i spędzili z nimi udany wieczór (Draku bardzo chciał się dowiedzieć „Paczemu te sowiety tu są?”, jednak Gruzini nie byli w stanie mu na to pytanie odpowiedzieć). Kładziemy się spać, choć gorąco jak w dzień.
CZĘŚĆ PIĄTA, czyli o tym jak podróżowaliśmy z Bakuriani do Terskoła
Rano zrywamy się wcześnie na równe nogi i szybko przygotowujemy do dalszej drogi. Pożegnanie jest smutne i dosyć trudne, jednak perspektywa dalszej podróży nastraja optymistycznie. Michał, Grześ, Siwy, Janek i ja ruszamy w kierunku postoju marszrutek. Ostatnie spojrzenie na obozowisko – widok Mariusza i Draka popijających lokalne, wyborne winko i rozprawiających o ostrym keczupie – bezcenne. Mamy szczęście, ponieważ w chwilę po naszym przyjściu przyjechała marszrutka, która jechała wprost do nadmorskiego Batumi. Leniwie rozsiadamy się w busie i natychmiast znajdujemy się w objęciach Morfeusza. Po kilku godzinach jazdy znajdujemy się w gruzińskim kurorcie. Jest strasznie gorąco. Łudzimy się, że uda się przepłynąć promem do Soczi, więc pędzimy do portu. Niestety informacje, które uzyskaliśmy wcześniej, okazują się prawdziwe – obywatele krajów członkowskich UE nie mogą przekraczać granicy gruzińsko- rosyjskiej.
Pędzimy zatem na dworzec i od razu wskakujemy do autobusu, który udaje się w kierunku tureckiego Trabzonu. Podróż do granicy nie trwa długo. Przed przejściem wszyscy muszą opuścić autokar i ustawić się w kolejce. Chłopcy kupują gotowaną kukurydzę i grzecznie zajmujemy miejsce w „ogonku”. Stoimy na chodniku – przed nami mnóstwo ludzi, przejście do stanowiska kontroli paszportowej ograniczone jest z prawej strony blaszanym płotem, a z lewej siatką, nad nami znajduje się dach z blachy. Jest tak gorąco, że bardzo ciężko się oddycha, chłopcy są cali mokrzy – pot spływa po nich strużkami, kolejka posuwa się niemiłosiernie wolno. Raz po raz przykucam, próbując znaleźć się na drodze podmuchu zimniejszego powietrza. Czujemy się jak partyzanci, uchodźcy, którzy czekają w kolejce na azyl. W końcu po dwóch godzinach stania w temperaturze – nie przesadzę, jeśli powiem 40-42 stopni Celsjusza - dochodzimy do stanowiska kontroli, która przebiega bez żadnych problemów i pani ze ślicznym białym uśmiechem mówi: „ - Welcome in Turkey!” Jesteśmy zadowoleni – za chwilkę będziemy w autokarze, w którym jest klimatyzacja!!! Idziemy dziarsko, jednak szybko zatrzymujemy się i miny nam rzedną, ponieważ widzimy kolejną kolejkę, tym razem dłuższą i stojącą w pełnym słońcu. Na szczęście z tłumu wyłapuje nas kierowca autokaru i prowadzi do okienka, przy którym nie ma kolejki. Kolejny problem – nie mamy wizy. Kierowca okazuje się bardzo miłym człowiekiem i pomaga załatwić formalności, teraz śmiało możemy przekroczyć granice Turcji. Kierujemy się do autokaru, przed którym musimy czekać następne dwie godziny na resztę pasażerów. Wszyscy oprócz Janka palą papierosy – Grześ i Siwy, którzy nie palili przez długi okres czasu powrócili do starego nałogu – trzeba mieć stalowe nerwy, żeby podróżować.
Droga do Trabzonu wiedzie wzdłuż linii brzegowej Morza Czarnego – udaje nam się zobaczyć piękny zachód słońca. Do celu wyprawy docieramy pięć godzin po „rozkładowym” czasie. Nikomu się nigdzie nie śpieszy. Wreszcie jest chłodniej. Próbujemy znaleźć port i dowiedzieć się, kiedy odpływa następny prom do Soczi. Nikt nic nie wie. Kierowani tylko i wyłącznie własną intuicją znajdujemy port, gdzie w hali odpraw ochroniarze pozwalają zostać nam na noc. Jesteśmy głodni, spragnieni i zmęczeni. Michał, Grześ i Janek idą do miasta wymienić pieniądze i uzupełnić zapasy. Zostajemy z Siwym na posterunku i dowiaduję się o szczegółach z jego dzieciństwa i wczesnej młodości – w skrócie niezły był z niego gagatek. Chłopcy przynoszą zakupy i urządzamy sobie ucztę, po której wszyscy zasypiamy na stołkach lub na podłodze.
Rankiem gdzieś w oddali słyszę dźwięk budzika, jednak z całą stanowczością postanawiam go zignorować. Chłopaki wstają trzy godziny za wcześnie, ponieważ Michałowi ze względu na zmianę stref czasowych i niewątpliwie zmęczenie pomyliły się godziny – Grześ obiecuje się odwdzięczyć przy najbliższej okazji. Do hali przychodzi właściciel biura turystycznego i chłopcy kupują bilety na prom – odprawa o trzynastej. Zostawiamy więc plecaki i ruszamy na podbój Trabzonu: w sklepie warzywnym wymieniamy pieniądze, jemy kebaba bez sosu, robimy niewielkie zakupy i ku zgorszeniu tubylców pijemy na dworze piwo (musimy przejść na drugą stronę ulicy, aby nie robić tego pod sklepem), kąpiemy się w morzu. O trzynastej jesteśmy z powrotem w hali odpraw, jednak do szesnastej nic się nie dzieje. Rozmawiamy z innymi pasażerami – pod nestorską opieką Grzesia Michał usilnie szlifuje swój rosyjski. Wreszcie przychodzą jacyś ludzie i zaczyna się odprawa. Wchodzimy na wielki prom, zostawiamy bagaże w pomieszczeniu przypominającym salę kinową i zwiedzamy wszystkie zakamarki. Jesteśmy bardzo niemile zaskoczeni, gdy dowiadujemy się, że na promie nie można zakupić wielu podstawowych produktów spożywczych (PIWA!!!). Mijają kolejne godziny, a my w pełnym słońcu niecierpliwie kręcąc się po pokładzie oczekujemy na wyjście z portu. O dwudziestej nasza cierpliwość zostaje nagrodzona i wypływamy. W promowej kantynie jemy kolację, na najwyższym pokładzie kładziemy się na karimatach, gramy w naszą ulubioną grę i obserwujemy, jak w dali nikną światła Trabzonu.
Rankiem budzimy się i oczom naszym ukazuje się w całej swej okazałości Soczi. Mimo iż jest wcześnie rano, temperatura wzrasta i przenosimy się, poszukując na promie zacienionego miejsca. Uwagę naszą przykuwają skaczące delfiny, które Janek brał początkowo za tuńczyki. Prom dosyć długo oczekuje na redzie na pozwolenie wejścia do portu – po dwudziestu trzech i pół godzinach od teoretycznego rozpoczęcia morskiej podróży stawiamy nasze stopy na rosyjskiej ziemi. Odprawa paszportowa – po raz pierwszy stresujemy się, zwłaszcza gdy oficer każe wyjąć Michałowi z plecaka kamerę. Szybko wyjaśniamy nieporozumienie i wskazujemy właścicieli kamery – Brytyjczyków. Niemalże biegiem kierujemy się w stronę dworca kolejowego, gdzie dowiadujemy się, że jest dzisiaj pociąg do Piatigorska, jednak nie ma miejsc wolnych (w Rosji, aby jechać pociągiem trzeba mieć wykupione miejsce). Po niemiłej, ostrej wymianie zdań, Michał, Grześ i Janek idą wymienić pieniądze i kupić picie, a ja z Siwym pilnujemy bagaży. Chłopcy szybko wracają, zostawiamy plecaki w przechowalni i pędzimy zażyć morskiej kąpieli (w czasie całej podróży kąpaliśmy się w morzu dwa razy, łącznie pięć minut). Następnie pędzimy na obiad, zakupy (chłopcy kupują sobie piękne, świeże koszulki) i wracamy na dworzec. Nie wiemy, czy uda nam się wydostać z piekielnego Soczi (temperatura oscyluje wokół czterdziestu paru stopni) – całą nadzieję pokładamy w Grzesiu, który ma za zadanie przekonać prowadniczkę, żeby nas przewaletowała.
Stoimy na peronie, obserwujemy mijające nas wagony i wypatrujemy jakiejś miłej pani, która ulegnie prośbom. Jest! Podchodzimy wszyscy i stajemy wokół, robimy zbolałe miny i błagalnie patrzymy, a Grześ śpiewnie przekonuje ją, żeby nam pomogła. Prowadniczka łamie się, ale mówi, że jedyne, co może zaoferować, to miejsce w tamburynie i że jest tam tak gorąco, że umrzemy. Zapewniamy ją, że damy radę i po chwili jesteśmy w pociągu. Pani Natalia rozmawia z pasażerami i chłopcy upychają plecaki w różnych przedziałach, następnie ruszamy do tamburyna. Tamburyn to miejsce znajdujące się na końcu wagonu pomiędzy drzwiami wyjściowymi z pociągu. Jest tak gorąco, że po pięciu minutach stoimy rozebrani do majtek i pot spływa z naszych ciał strumieniami. Kochana pani Natalia przychodzi i zabiera nas do przedziału, w którym nikt nie siedzi – rozsiadamy się dwukrotnie w obcych przedziałach i delektujemy chłodnym powietrzem. W końcu jednak wszystkie przedziały są zajęte przez pasażerów z biletami i musimy wracać do tamburyna (z ust nie schodzi mi piosenka Boba Dylana „Hey Mr. Tambourine Man play the song for me”). Pani Natalia jednak nie zapomina o nas i wkrótce zasiadamy przy stole w wagonie restauracyjnym, gdzie hucznie obchodzimy moje imieniny. Menu przyjęcia jest również nie do pogardzenia – pyszne hot-dogi z sałatką i sosem czosnkowym oraz wino wprost z kartonu. Gramy w karty, niektórzy zasypiają na stole. Przeciek o kontroli rewizorów sprawia, że szybko musimy wracać do tamburyna i zgodnie z instrukcjami prowadniczki palić papierosy. Uradowana udanym przebiegiem kontroli pani Natalia przybiega i radośnie krzyczy: „ - Wy moje partyzany!”. Układamy się na twardej podłodze tamburyna i zasypiamy. Gdy tylko pierwsi pasażerowie opuszczają pociąg, pani Natalia udostępnia nam przedział i kładziemy się w chłodzie, na wygodnych łóżkach. Zasypiamy natychmiast. Budzimy się w Piatigorsku, żegnamy z kochaną opiekunką i witamy z Agnieszką i Bartkiem, którzy wynajęli wcześniej marszrutkę, która ma nas zawieźć do Terskoła - wioski u podnóży Elbrusa.
CZĘŚĆ SZÓSTA, czyli o tym jak wjechaliśmy i weszliśmy na Elbrus
Przed dworcem czekają dwie marszrutki i nowi polscy znajomi – pan doktor dendrochronolog ze swoją młodą studentką oraz grupą magistrantów. Natychmiast ich grupa zostaje ochrzczona mianem studentów. Podróż do Terskoła trwa trzy godziny. Po drodze robimy zakupy i porządnie wyekwipowani w rosyjskie sery, chleby i inne przetwory wysiadamy przed sławnym żółtym budynkiem, w pobliżu którego znajduje się poczta, gdzie musimy dokonać aktu registracji, czyli meldunku. Niestety jest niedziela i musi to poczekać do jutra. Kierowca marszrutki wiezie nas po benzynę i gaz. Agnieszka znajduje pole namiotowe i po pysznym obiedzie w pobliskiej restauracji wędrujemy na miejsce noclegu. Dzisiaj jest dzień wolny – po tak męczącej podróży niezbędny jest odpoczynek – chłopcy idą na zakupy, a ja zabieram się do prania w lodowatej wodzie przepoconych koszulek Michała i moich oraz sprzątania obozowiska. Chłopcy przychodzą po kilku godzinach bez zakupów („Jutro kupimy wszystko świeże”), zapach z ich ust wskazuje niezbicie, że gdy ja ciężko pracowałam, oni po prostu siedzieli w barze... faceci! Wieczorem robimy ognisko! Bartek - były harcerz - bierze na siebie zadanie ułożenia stosu. Smażymy pyszne kiełbaski i wcześnie kładziemy się z Michałem spać, ponieważ jutro, jako jedyni z grupy, postanawiamy wejść do Prjuta (schronisko w drodze na Elbrus położone na ok. 4200 m.n.p.m.) Kwestia wejścia na górę od samego dołu była dla nas jasna od samego początku – nie jest sztuką wjechać na 3750 m.n.p.m. i mieć do pokonania niecałe 2000 metrów przewyższenia w pionie. Jesteśmy zwolennikami wspinaczki i wędrówki bez żadnego zewnętrznego wspomagania w formie kolejek, koników, osłów, itd. Jeżeli zdobywamy górę, robimy to „czysto” – wnosimy taki bagaż, jaki mamy siłę udźwignąć. Jeżeli kogoś na to nie stać – trudno – jego sprawa. My nie będziemy wjeżdżać kolejką! Grześ rozumie nasze podejście i wspólnie ustalamy, że poczekają na nas przy Prjucie albo, jeżeli nie damy rady iść tak szybko, spotkamy się przy Skałach Pastuchowa (ok. 4800 m.n.p.m.).
Rankiem wstajemy i pakujemy się. Niepotrzebne rzeczy zostawiamy w depozycie i pędzimy na pocztę. Agnieszka nie może dojść do porozumienia z panią „z okienka” i wyciąga jakieś papiery. Pani jest rozwścieczona i bardzo krzyczy, wysyłamy do niej Grzesia, którego urok i siła spokoju łagodzi sytuację. W końcu otrzymujemy formularze do wypełnienia. Musimy zrobić to cyrylicą, a nikt oprócz Grzesia i Agnieszki nie ma pojęcia, jak jej używać. Gdy wszystko jest gotowe, dowiadujemy się, że możemy to załatwić taniej w sklepie sportowym. Składamy więc z należytą czcią wypełnione niebieskimi długopisami formularze i idziemy do sklepu, gdzie wcale ich nie chcą. Proszą o paszporty i obiecują w godzinę załatwić sprawę. Formularze chowam na pamiątkę. Tymczasem robi się dosyć późno. Musimy porozmawiać z Michałem i podjąć „męską” decyzję dotyczącą dalszej części dnia i pieszej wędrówki do Prjuta. Późna godzina i niechęć opuszczenia towarzystwa chłopaków to argumenty, które przekonują nas i obwieszczamy uradowanemu Grzesiowi i Siwemu, że zostajemy i jedziemy kolejką. Po szybkim obiedzie niemalże biegiem idziemy w stronę stacji pełni obaw, że nie zdążymy przed zamknięciem. Na szczęście udaje się. Czeka na nas jednak niemiła niespodzianka – wstęp na Elbrus jest płatny ok. stu złotych polskich od osoby. Pertraktujemy z strażnikiem parku i zbijamy cenę o trzydzieści procent. Dobre i to. Wjazd jest podzielony na trzy etapy – dwa pierwsze to podróż kolejką przypominającą tę na Kasprowy, trzeci to wyciąg krzesełkowy, który nie budzi najmniejszego zaufania. Siedząc na rozklekotanym krzesełku, bez zabezpieczenia z przodu, obserwuję drogę, którą mieliśmy wchodzić z Michałem i dziękuję Bogu, że nią nie poszliśmy – raz po raz jeżdżą po niej tiry – sądzę, że byłaby to prawdziwa droga przez mękę. Jesteśmy zaskoczeni tym, co ukazuje się naszym oczom – słupy wysokiego napięcia na wysokości 4000 m.n.p.m., ratraki, mnóstwo śmieci. Niewątpliwie to „urok” najbardziej komercyjnej góry w Europie. Po krótkim postoju docieramy do Prjuta, gdzie na drewnianej konstrukcji rozbijamy namioty.
Rankiem budzę się i wiem, że nie jest dobrze. Mam gorączkę, katar i bardzo boli mnie gardło. Czuję się fatalnie. Biorę leki w każdej możliwej formie i ukryta w śpiworze czekam, aż będzie lepiej. Gorączka nieznacznie spada, więc ruszamy do Skał Pastuchowa. Koszmar, jednak powtarzam sobie, że z każdym krokiem jestem bliżej celu. Na dodatek pogoda załamuje się i szybko musimy ubrać gotetexy i cieplejsze ubrania. Po dojściu do celu szybko rozbijamy namioty i do nich wskakujemy. Sen nie przychodzi, na zewnątrz pada śnieg i szaleje wiatr – jest nieciekawie. Być może będziemy musieli spędzić kilka dni w namiocie, jeżeli pogoda się nie poprawi. Planowany na noc atak szczytowy stoi pod znakiem zapytania. Jemy z Grzesiem i Michałem kanapki, popijając gorącą herbatą. Nowozakupiony namiot doskonale sprawdza się w tych warunkach. Michał w złą godzinę zadaje pytanie: „ - Ciekawe, jakby to było, gdyby tu spały cztery osoby?,” bo po chwili przychodzi Siwy i mówi, że mu źle i nudno i że bardzo by chciał być u nas. Stopniowo zaczyna przynosić swoje rzeczy – karimatę, śpiwór, jakieś cukierki od Agnieszki i niezauważalnie całkowicie zadamawia się w naszym namiocie, który jest zdecydowanie za mały dla czterech osób. Jedynie Siwy jest zadowolony i zasypia jak dziecko.
Nad ranem budzimy się – nie wieje, jest czyste niebo. Nie wiem, czy czuję się na siłach, aby iść na szczyt, ale muszę spróbować. Michał nie pozwala mi wziąć plecaka i wkłada wszystko do siebie. Kochany! Wychodzę przed namiot i oczom mym ukazuje się przerażający widok – dziesiątki światełek czołówek osób idących „noga za nogą” na szczyt. Widok ten nasuwa mi na myśl zdanie z książki Edwarda Albee „Kto się boi Virginii Wolf?”, a mianowicie Flores para los muertes – Kwiaty dla umarłych. Nie wiem, dlaczego odczuwam grobową atmosferę. Ruszamy i dołączamy do tego dziwnego pochodu. Na początku wszystkich wyprzedzamy, ale w miarę upływu czasu to nas wyprzedzają. Grześ i Siwy gnają do przodu, a my z Michałem spokojnie idziemy do góry. W pewnym momencie mam wrażenie, że nie jestem w stanie już dalej iść. Michał proponuje dłuższy odpoczynek, w czasie którego jest szansa na minimalne zregenerowanie organizmu. Dodaje, że jeśli nie mam siły, możemy wrócić i spróbujemy następnego dnia wejść na szczyt. Doskonale wie, że nie podejmę takiej decyzji. Wie również, że bez niego nie byłoby takich gór, jakie są teraz, że bez niego wszystko byłoby inaczej. Naszym wielkim szczęściem jest to, że się spotkaliśmy i umiemy budować naszą przyjacielską relację, która niesłychanie dobrze sprawdza się w górach i dobrze funkcjonuje na nizinach. A dziw bierze, że tak wielki zbieg okoliczności, przypadków i wypadków sprawił, że się zaprzyjaźniliśmy.
W oddali widzimy żółte, wyróżniające się spodnie Siwego – chłopaki już schodzą ze szczytu. Spotkanie. Tym razem to my pierwsi mamy okazję złożyć im gratulacje. Rozmowa z nimi sprawia, że wracają siły, że znowu iść się chce. Otuchy dodają słowa, że najgorsze za nami, że czeka tylko kilkadziesiąt metrów podejścia, a następnie spacer promenadą na szczyt. Ruszamy noga za nogą powolutku, ale konsekwentnie. Wreszcie nie jest tak stromo. Idziemy łagodnym traktem, który wznosi się, to znów opada, wcale nie odczuwamy, że jesteśmy na tak dużej wysokości. Śmiejąc się od ucha do ucha, kroczymy szeroką promenadą w stronę szczytu. Jest pięknie, świeci słońce, nie wieje wiatr. Ze szczytu schodzi grupa i gdy na nim stajemy, jesteśmy praktycznie sami. Wyczerpani i niesamowicie zadowoleni kładziemy się na śniegu. Przechodzi mnie dreszcz niesamowitego zadowolenia, satysfakcji i spełnienia – wspaniałe uczucie, które towarzyszy człowiekowi, gdy spełniają się jego marzenia. Oto jestem tu, na dachu Europy, z moim najlepszym przyjacielem – czego można chcieć więcej. Wstajemy i robimy zdjęcia z flagami i z piłką -arbuzem, którą Michał wniósł na Elbrus. Po pół godzinie zaczynamy schodzić powoli, na luzie, z bananem na buziach. Po drodze spotykamy Janka i Agnieszkę – są zmęczeni. Podnosimy ich na duchu i ruszamy w dalszą drogę. Na przełęczy siadamy i próbujemy zjeść kanapki. Trochę bolą nas głowy, więc zażywamy aspirynkę i od razu lepiej. Jesteśmy zmęczeni, więc dreptamy. W dole, w oddali widać nasze namioty – nie są większe od główki szpilki. Jesteśmy dosyć zniechęceni, postanawiamy więc nie schodzić, a zjeżdżać i tym sposobem na tyłkach dojeżdżamy pod namioty, gdzie czekają Grześ, Siwy i Bartek. Jestem padnięta – szybko wskakuję do śpiwora i nie chcę słyszeć o wędrówce do Prjuta. Zasypiam – chłopaki grają.
Rankiem nieśpiesznie wstajemy i pakujemy obozowisko – to już chyba ostatnia noc w namiocie – przemoczone karimaty suszymy na słońcu. Czas na nas. Nie wkładamy raków i wkrótce boleśnie ląduję na kolanie. Chłopcy organizują mi dłuższe kijki i w czwórkę – ja, Michał, Grześ i Siwy wędrujemy po lodowcu. Po dwóch godzinach dochodzimy do Prjuta, gdzie spotykamy studentów, którym relacjonujemy nasze przygody. Dochodzą Janek z Bartkiem, ale Agnieszki nigdzie nie widać. Aga, która postanowiła znaleźć w Rosji męża – niepijącego Mikołaja, przystaje co krok i rozmawia z każdym, kogo spotka na szlaku. Nie czekamy na nią, żegnamy studentów, którzy nad ranem planują wyjść na szczyt i idziemy w stronę kolejki, podróż którą stanowi dla mnie najbardziej stresujący element wyprawy. W połowie drogi na dół Janek dostaje sms, że Agnieszka skręciła nogę i zjeżdża na dół ratrakiem. Po pół godziny dołącza do nas, ma pretensje, że wszyscy ją zostawili i nie chce przyjąć pomocy. Na dole Aga wsiada do taksówki i jedzie do punktu medycznego, a my na zasłużone piwo. Po jakimś czasie jednak dzwoni i informuje, że ma złamaną nogę. Musimy ją odebrać. W strugach deszczu docieramy do hotelu ministerstwa, gdzie czeka obolała Aga. Postanawiamy znaleźć kwaterę na nocleg. Niestety, nikt nie jest w stanie pomóc – ani pani w sklepie warzywnym, ani panie w biurze rachunkowym, które wysyłają nas w bliżej nieokreślonym kierunku - nikt nic nie wie. Paranoja, żeby w takim miejscu nie było kwater prywatnych. Zrezygnowani wracamy do reszty grupy. Siedzimy na schodach i czekamy, aż pani z recepcji coś załatwi. Przypadkowy przechodzeń oferuje pomoc i chce zaprowadzić do domu, gdzie możemy spędzić noc tanio. Twierdzi, że budynek oddalony jest o zaledwie sto metrów. Z Grzesiem i Michałem idziemy obejrzeć ten dom – idziemy z dziesięć minut szybkim tempem – nie wiadomo dlaczego w Gruzji i Rosji wszystko jest „oddalone o sto metrów” – być może to ich przysłowiowy „rzut beretem”?! Nie mniej jednak jesteśmy bardzo zadowoleni z miejsca, które nam wskazał i po godzinie siedzimy wygodnie na łóżkach i czekamy na swoją kolejkę do prysznica. Michał jest chory, nieziemsko męczy go katar, na szczęście ból gardła minął. Prysznic. Ostatnio, nie licząc pięciominutowej kąpieli w morzu, kąpaliśmy się w Tbilisi – każdemu była więc ona bardzo potrzebna. Piękni i czyści udajemy się na kolację, w czasie której przy dźwiękach największych hitów lat osiemdziesiątych świętujemy nasze zwycięstwo. W drodze do domu zahaczamy o sklep i uzupełniamy zapasy. Michał i Janek szybko idą spać, Bartek, Grześ i Siwy grają w tysiąca, a ja z półprzymkniętymi oczami leżę i w głowie jeszcze raz odtwarzam przebieg ostatnich dni. W chwilę później chrapię i śpię jak zabita.
CZĘŚĆ SIÓDMA, czyli o tym jak wróciliśmy do Będzina
Rankiem czekamy na marszrutkę. W drodze do Piatigorska kierowca zatrzymuje się na targu i daje nam dwadzieścia minut czasu wolnego. Kupujemy koszulki z wizerunkiem Elbrusa, Janek matrioszki i ubranka dla wnuczki. Podróż mija szybko i po niedługim czasie jesteśmy na dworcu w Piatigorsku, gdzie rozstajemy się z Agnieszką, która jedzie do szpitala zrobić porządek z nogą. Chłopcy idą na dworzec dowiedzieć się, o której mamy pociąg, jednak informacja jest zamknięta. W czasie oczekiwania na jej otwarcie podchodzi do nas milicjant i sprawdza dokumenty. Panie, które meldowały nas, popełniły błąd i zameldowały siedem dni przed naszym przyjazdem do Rosji – dla policjanta nie stanowi to na szczęście problemu. Znajduje jednak inny – otóż nie wymeldowaliśmy się. Milicjant każe Grzesiowi iść ze sobą i nie pozwala nikomu innemu oddalić się z miejsca. Poucza Grzesia, pokazuje różne dokumenty i przepisy, w zamian oczekując jakiegoś wynagrodzenia. Wspólnie z Grzesiem ustalają, że będzie to 50 złotych. Policjant zadowolony – my nie bardzo, ale lepiej nie dyskutować. Płacimy i uciekamy na dworzec. Okazuje się, że za niedługo mamy pociąg – niestety strasznie drogi, ale nie mamy wyboru – trzeba nim jechać. Czasu do odjazdu zostaje akurat na tyle, aby zjeść i zrobić zakupy. Nie tracimy czasu! Obiad w bistro – zimne gołąbki z pulpetami, nóżkami z kurczaka i ziemniakami – taki miks. W sklepie pani pomaga mi wybrać parówki. Idziemy na lody, na które nie starcza pieniędzy i musimy się w końcu zapożyczyć. Biegiem wracamy po bagaże, które zostały w przechowalni i pędem na peron.
W pociągu zostajemy rozlokowani w czterech przedziałach (my z Michałem razem) i od razu Siwy zaprasza do siebie na mały poczęstunek. Doskonale się bawimy – jedynie Janek cierpi katusze, ponieważ ubikacje zostaną otwarte dopiero za Mineralnymi Wodami, czyli po pół godzinie jazdy. W końcu na którejś stacji do przedziału Siwego przychodzą inni pasażerowie i musimy przenieść imprezę na korytarz i do tamburyna. Szybko dostosowujemy się do nowych warunków, jednak ku naszemu zdziwieniu współpasażer Siwego zaprasza nas łamaną polszczyzną do przedziału. Okazuje się, że Wiktor jest synem rosyjskiego oficera, którego oddział stacjonował w Polsce. Szybko zaprzyjaźniamy się z synem okupanta i jego córką. Następnego dnia nie wstają z łóżka prawie do trzynastej. Alkohol, zadowolenie z wyprawy i towarzystwa sprawiają, że jesteśmy w pacyfistycznych nastrojach. Zacierają się granice, rośnie niezrozumienie konfliktów – jest bardzo przyjemnie, łączy nas poczucie jedności i wzajemnej sympatii. Rankiem przesypiam kontrolę paszportową, omija mnie stres – celnicy biorą nasze paszporty, poczym znikają na długi czas. Janek budzi Grzegorza, aby pomógł Siwemu, który jest przepytywany przez Rosjanina. Na koniec wypełnianie jakiś druczków – ukraiński celnik nie czeka, aż skończymy – podbija dokumenty i szybko opuszcza wagon. Jesteśmy na Ukrainie! Pociąg natychmiast opanowują ukraińscy handlarze, którzy sprzedają wszystko – od siedemdziesięciocentymetrowych wazonów zaczynając, a kończąc na ozdobach ze sztucznych liści. Chłopcy nie chcą mi nic kupić. Rozmawiam z Michałem, próbując wyjaśnić nocne wywołane nadmiarem alkoholu wywody w akcie szczerości. Wstyd! Na dworcu w Charkowie żegnamy się bardzo serdecznie z Wiktorem i jego córką Anną i obiecujemy być w kontakcie po powrocie.
c.d.n.