facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2010-05-14
 

Polish Everest Expedition 2010 - relacja

26 marca wylecieli do Nepalu uczestnicy polskiej ekspedycji na Everest. Zespół w składzie Zbyszek Bąk, Magda Prask i Staszek Budny będą zdobywać górę od północnej strony przez Tybet. Zamieszczamy zapiski uczestników...
Dzień I – 26.03.2010

Z warszawskiego Okęcia wyruszamy w pierwszą część naszej dwumiesięcznej podróży przez Brukselę do Delhi w Indiach. Loty przebiegają bez problemów urozmaicone rozmowami z naszymi rodakami podróżującymi tymi samymi liniami. W pierwszym transferze przemiła wydawca pewnego poczytnego pisma nawiązuje z nami rozmowę o podróży na Kilimanjaro. W drugim zaś nasi rodacy z Toronto opowiadają o swojej wymarzonej wyprawie do Indii, którą właśnie zorganizowało im polskie biuro z Kanady. To miłe że można spotkać nas już w każdym zakątku naszego globu. Noc spędzamy na hałaśliwym lotnisku w stolicy curry i świętych krów - Delhi. Nawiązujemy znajomość z alaskańskim przewodnikiem, który wprowadza klientów na Everest. Sam jak opowiada był już na jego wierzchołku 8 razy.

Dzień II – 27.03.2010

Po bezsennej nocy i setce kontroli, którymi celnicy poddawali nasz sprzęt radiowo-elektroniczny podczas odprawy, w końcu wylatujemy w południe do Kathmandu – stolicy Nepalu i Himalajów, skąd rusza większość wypraw w góry najwyższe. Wita nas na lotnisku Kriskhna, pracownik agencji Monterosa, która zapewni nam obsługę podczas całej naszej ekspedycji. Zamieszkujemy w hotelu Manang na Thamelu – turystycznej dzielnicy położonej w zabytkowym centrum miasta. Jak zwykle brakuje za dnia prądu, jest to tu normą i z żalem spoglądając na nieczynną windę, pokornie wnosimy nasze ciężkie bagaże na piętra hotelu. Po krótkim spacerze i sowitej kolacji w postaci dal bathu i pierożków momo lądujemy wyczerpani w objęciach Morfeusza.

Dzień III - 28.03.2010

Po pysznym śniadaniu z pracownikiem agencji Bishnu ruszamy rozklekotanym busem na dworzec lotniczy odebrać cargo z naszym alpinistycznym sprzętem. Po przykrych doświadczeniach z zeszłego roku dotyczących zmarnowanego czasu i ilości łapówek, które trzeba było dać na air porcie, jakież jest nasze zdziwienie gdy po 3 godzinach jesteśmy już z powrotem z naszymi beczkami w hotelu i nawet 150-dolarowa łapówka nie jest nam wstanie popsuć humorów. Zaraz potem jedziemy do magazynu Monterosy sprawdzić sprzęt, z którego będziemy korzystali powyżej bazy wysuniętej. Namioty, maski i regulatory są bardzo dobrej jakości, natomiast po butlach z tlenem widać, że były ładowane tu na miejscu, a nie w Rosji, gdzie kontrola jakości firmy Poisk jest bardzo wysoka. Pozostawiamy ten temat do powrotu właściciela agencji – Ganesha, który wraca pojutrze z trekkingu.

Dzień IV – 29.03.2010

Z rana jedziemy zwiedzać Pashipatinat – zespół pagód, gdzie nad rzeką Bagmati pali się zgodnie z wiekową tradycją zwłoki zmarłych. Powala nas ono swoim mistycyzmem i zarazem żywotnością. Ogromna masa ludzi oglądająca cały ceremoniał kręci się wokoło świętych miejsc. Święte krowy, święci mężowie mieszkający w swoich pustelniach, wszystko wokoło jest święte... I tylko małpy kradnące ludziom wszelkie artykuły niosące w rękach nie robią sobie nic z tych świętości. Zaraz potem przemieszczamy się do Swayambuthu – największej stupy w Kathmandu umiejscowionej na wzgórzu, na które żeby dojść trzeba pokonać 800 stopni, co w naszym wypadku wychodzi nam tylko na dobre. Widok nie powala, bo wszechotaczający smog skutecznie uniemożliwia widoczność. Wieczorem dokonujemy zakupów gazu, szabli śnieżnych do namiotów oraz zamawiamy koszulki wyprawowe w pobliskiej szwalni.
 
Dzień V – 30.03.2010


Dziś w planach Bakhtapur –  obecnie dzielnica Kathmandu, a dawniej oddzielne miasto. Cały obszar zamknięty dla samochodów sprawia wrażenie jakby czas zatrzymał się w miejscu przed wiekami. Spotykamy znajomego przyjaciela Suresha, który jest przewodnikiem po tym zaczarowanym i pełnym zabytków miejscu. Zaprasza nas do siebie do domu na obiad, żona wita nas tradycyjnym „Namaste”, które nie tylko oznacza dzień dobry, lecz ma też większy sens, który można oddać słowami „kłaniam się przed boskością, która jest w tobie”.

Żyją skromnie, ale jest bardzo sympatycznie, po wspólnym posiłku obdarowujemy się nawzajem prezentami, co najbardziej cieszy ich dzieci, ich radość i spontaniczność jest zaraźliwa. W powrotnej drodze rozpętuje się burza, która unieruchamia auto, którym powracamy. Na Thamelu robimy ostatnie zakupy jedzenia, które uzupełni naszą dietę w obozach powyżej 6300 m. Spotykamy przemiłe małżeństwo Polaków, którzy obecnie zamieszkują Szwajcarię, a wybrali się w podróż po Indiach i Nepalu. Sporo nas w tych Himalajach.

Dzień VI – 31.03.2010


Zaczynamy pomału przyzwyczajać się do rytmów i zwyczajów panujących w Kantipur – Mieście Blasku, jak nazywają rdzenni mieszkańcy stolicę Nepalu. Uliczki i place są nam coraz bardziej znane, wtapiamy się  w tłum miejscowych, przyjmując po części ich zwyczaje i obowiązujące pory dnia. Dziś na tapecie Lalipur - skarbnica architektury Newarów, ludów, którzy niegdyś zamieszkiwali tę dolinę. Całe miasto powala ilością zabytków, świątyń, kapliczek, jest tu ich podobno skatalogowanych 27 tysięcy, jak na 700-tysięczną metropolię to bardzo dużo. Poszliśmy też ze Staszkiem do fryzjera, u którego wizyta jest podstawowym punktem podczas pobytu w Kathmandu. Jest on w jednej postaci też golarzem i masażystą. Seans trwa ok. 1.5 godziny. To swoisty rodzaj terapii. Na początku pokrył nam nieznaną mazią twarz, która została wymiędlona na różową masę. Po umyciu głowy i wymasowaniu jej szczotką ryżową lub czymś podobnym zostaliśmy ostrzyżeni, ogoleni brzytwą, wycięli nam nożyczkami wszystkie włosy w nosie i rozpoczął się masaż właściwy. Plecy wychłostane zostały palcami. Równie dobrze mogli nam spuścić lanie stalowym prętem. Przeżyłem kilka zawałów, gdy przeszedł do karku. Już miałem się odprężyć, gdy facet wyrwał mi wszystkie palce ze stawów. Przez dłuższą chwilę okrutnik tłukł mnie po głowie, jakby chciał ją wytatuować gołymi rękami. Następnie marszcząc brwi wbił mi swoją pięść w obie nerki. Gdy wyłamywał stawy w rękach obracaliśmy się z całymi fotelami. Chcieliśmy uciec, ale koniec końców jakoś to przeżyliśmy. Wieczorem kontaktuje się z nami Ganesh, ale umawiamy się z nim na omówienie szczegółów dopiero na następny dzień rano.

Dzień VII – 01.04.2010


Odwiedza nas rano Jeeran Shrestha, który pracuje dla legendarnej już tu miss Holly – niegdyś  reporterki Routera, a która od lat 50 ubiegłego wieku spisuje wszystkie informacje dotyczące wypraw w Himalaje. Nieoficjalne źródła donoszą, że przez jakiś czas pracowała dla CIA, ale ile w tym prawdy, to nie wiadomo. Poznajemy też resztę uczestników ekspedycji z innych krajów, Luiggi Rampini z Włoch i Qobin (Muhamad Muqharabbin Mokhtarrudin) z Malezji, jego szerpę Pema Sherpa oraz naszego szerpę Dawa Sherpa. Ganesh ogłasza dobrą wiadomość, jutro otwierają granicę z Chinami i wyruszamy pojutrze z rana do Zhangmu. Nareszcie, bo kończy nam się jak raz lista zabytków do zwiedzania. Dziś jedziemy do Boudhanathu, największej stupy w Nepalu, wybudowanej w centralnym punkcie naturalnej mandali.   

Dzień VIII – 02.04.2010


Poranek wita nas katastrofą, wstajemy i nogi lądują po kostki w wodzie, zalało cały pokój. Cały ekwipunek leżał na podłodze i zamókł. Na szczęście sprzęt elektroniczny, radiotelefony itp. leżały na ubraniach, matach i dlatego ocalały. Resztę dało się wysuszyć. Ostatnie przepakowania do beczek i worów transportowych, rano o 5 startujemy do Zhangmu po chińskiej stronie. Na pożegnanie zwiedzamy Durbar Squer, który znajduje się na naszej dzielnicy. Wieczorem na spotkaniu z szefem agencji poznajemy naszego kucharza Lila, nie umie za bardzo po angielsku, ale za to podobno robi świetne spagetti, co potwierdza Luiggi, który był z nim w zeszłym roku na wyprawie. Człowiek agencji, który pracuje w ambasadzie chińskiej w późnych godzinach wieczornych potwierdza uzyskanie wiz.

Dzień IX – 03.04.2010


O 5.00 skoro świt, aby uniknąć korków jedziemy busem do granicy z Tybetem, a później do Zhangmu po chińskiej stronie, które znajduje się na wysokości 2300 m n.p.m. co nas bardzo cieszy, bo nasze organizmy będą się pomału aklimatyzowały. Granica dostarcza pierwszych wrażeń, panuje atmosfera ciągłej inwigilacji i nerwowości. Mnóstwo tu tajniaków, wojska i celników, przechodzimy przez wiele kontroli, przeglądają nasze aparaty, kamery, książki i czasopisma w poszukiwaniu zakazanych treści związanych z Dalaj Lamą. Nasz sprzęt i żywność w beczkach przenoszony jest przez miejscową nepalską ludność przez graniczny most na plecach. A dopiero za granicą ładowany na samochody. Lecz później po wjechaniu do miasteczka jakże miła zmiana, ludzie są tu uśmiechnięci i serdeczni, sporo osób zna język angielski, reagują na nasz widok dość radośnie i otwarcie. I choć sama miejscowość wyglądem nie „powala”, to i tak jest tu dużo czyściej i bogaciej niż po nepalskiej stronie.

Widać że Chiny w ostatnich latach zrobiły olbrzymi postęp nie tylko technologiczny, ale i mentalny. Stare Zhangmu przeistoczyło się przez ostatnie lata diametralnie, teraz wszystko jest w ruchu, przyszło nowe pokolenie, które zmierza zdecydowanymi krokami w obranym kierunku. Przy każdym uchu lśni maleńki, srebrzysty telefon komórkowy. Ich rodzice mieli pusty, zalękniony wyraz twarzy. Powłóczyli nogami. Dzisiejsza młodzież jest bardziej elastyczna, mniej pokorna, bardziej otwarta. Pary się całują, trzymają za ręce, co za czasów Mao było nie do pomyślenia. Uznali za Zachód coś na co dostali koncesję. Mimo że tchnięci kulturą zachodu mogą zawsze przerobić ją na chińską modłę.

Jutro w Polsce Wielkanoc, chcielibyśmy naszym rodzinom, przyjaciołom, bliskim i wszystkim tym, którzy śledzą nasze losy złożyć życzenia zdrowych i spokojnych świąt Wielkanocnych i choć jesteśmy tak daleko od kraju to na pewno przy wielkanocnym stole będziemy z Wami wszystkimi myślami bardzo blisko.

Dzień X – 04.04.2010


Przemieszczamy się z Zhangmu do Nyalam na 3700 m n.p.m. tzw. Autostradą Przyjaźni łączącą  granicę nepalską z Lhasą – stolicą Tybetu. Sama „Kraina Śniegu” z jego 2-milionową społecznością  rozciąga się na obszarze 1,2 miliona km 2. Średnia wysokość terenu to 4000 m n.p.m., dlatego po przyjeździe ze względu na rozrzedzone powietrze wymagana jest aklimatyzacja i dodatkowa ochrona przed słońcem. Wschodnią część kraju przecinają wąwozy największych rzek azjatyckich – Jangcy, Mekongu, Saluin, a otwarte przestrzenie północy są domem koczowników i pasterzy. Drokba (koczownicy) wypasają stada owiec, kóz i dzo (skrzyżowanie byka i samicy jaka). Zwierzęta te przystosowały się do życia na dużej wysokości i wykształciły płuca o większej objętości, a w ich krwi występuje więcej cząsteczek hemoglobiny niż u zwierząt nizinnych.

Mimo trwającej 50 lat chińskiej okupacji, Tybetańczycy nadal pielęgnują swoją tradycję. Jednym z ich przejawów jest popularność klasztorów.

Droga, którą przemierzamy, a której nie powstydziłby się żaden kraj alpejski, wiedzie kręto wzdłuż rzeki. Zaczynamy „łapać” wysokość, kiedyś wędrowcy cierpieli po nagłym wejściu w góry. Oszołomieni chorobą wysokościową, nazywali górskie korytarze przełęczami „dużego” albo „małego bólu głowy (zdaniem Chińczyków dolegliwości występowały po zjedzeniu dzikiej cebuli). Pogoda bardzo słoneczna, ale temperatura oscyluje wokoło 0 stopni. Po południu diametralna zmiana, pada śnieg z deszczem, do czego dołącza wiatr i robi się mało przyjemnie. Samo Nyalam z zabudowaniami przypominającymi komunistyczne czasy to strategicznie położone miasteczko między okolicznymi górami, znajduje się tutaj wybudowany z wielkim przepychem posterunek policji i armii. Sama władza porusza się tu najnowszymi modelami Land Cruiserów, co porównując do biednych Tybetańczyków stanowi olbrzymi kontrast. Zadziwia niechęć dzieci do robienia im zdjęć i kręcenia filmów, podejrzewamy że od małego prane mają umysły na temat zgubnego kapitalistycznego Zachodu.

Dzień XI – 05.04.2010


Dziś w ramach poprawienia aklimatyzacji wychodzimy na pobliski szczyt na 4050 m n.p.m., obowiązkowe miejsce do zaliczenia wszystkich wypraw, które zmierzają do bazy pod Cho Oyu i Everest. Idzie z nami Dawa Sherpa i Kena, który kręci film dla Qobina - jeśli mu się uda wejść na szczyt od północy, będzie pierwszym Malezyjczykiem, który zdobędzie Czomolungmę (miejscowa nazwa Everestu) z dwóch stron (wejście od południa - 2004 r.). Nasz drugi towarzysz podróży, Luiggi z Włoch podejmuje już czwartą próbę, ma 67 lat i godna podziwu jest jego upartość. Schodząc mijamy grupę wspinaczy Dana Mazura – Amerykanina z polskimi korzeniami, który już od wielu lat organizuje ekspedycje na Everest.

Dzień XII – 06.04.2010


Ruszamy do Tingri na 4300 m n.p.m. piękną asfaltową drogą, w zeszłym roku była jeszcze szutrową i nie należała do najprzyjemniejszych, ale Chiny obecnie pompują w swój kraj miliardy juanów i widać tego efekty. Mijamy przełęcz Tonla Pass na 5050 m n.p.m.

W oddali malowniczo bieli się Shisha Pangma, jeden z czternastu największych ośmiotysięczników na Ziemi. Niby w zasięgu ręki, niby tak blisko, a tak daleko...

Mijamy widmowe ślady po zburzonych twierdzach, resztki murów obronnych, wież sygnalizacyjnych ciągnących się niewidoczną linią wzdłuż trasy, którą  podążamy.

Tingri to całkowicie zamieszkała przez Tybetańczyków miejscowość pośrodku olbrzymiego wyschniętego prajeziora. Wygląda na biedne i bezbarwne. Domy są tu robione z prostokątów z suszonego błota, kruszącego się na wietrze jak biszkopt. Ruszamy jak zwykle na obchód miasteczka, nieustannie towarzyszą nam dziesiątki dzieci z czerwonymi jak dojrzałe jabłka policzkami, wyciągające z wymownym gestem ręce krzyczące „Hello Money”. Zaprzyjaźniamy się z drugą ekspedycją Dana Mazura, spotykamy nawet naszą rodaczkę Elę z Calgary, której brakuje już do Korony Ziemi tej ostatniej góry gór, towarzyszy jej mąż Gordon ze Szkocji. Reszta to Australijczycy, Amerykanie, Niemcy, Hiszpanie, Rosjanie, no i oczywiście Chińczycy. Everest jak gigantyczny magnes przyciąga ludzi z całego Świata.

Dzień XIII – 07.04.2010


W celu poprawienia aklimatyzacji wspinamy się na pobliski wierzchołek 4700 m n.p.m. Widok z góry zapiera dech w piersi, bo na południe od nas rozpościera się cel naszej podróży, północna ściana Everestu i Cho Oyu z jego kopiastą czapą. Schodzimy do miasteczka, w którym życie płynie leniwie i bez emocji. Tybetańczycy pozbawieni swoich duchowych przywódców starają się przeżyć z dnia na dzień. Na jednym z ołtarzy wisi jedno z wcieleń Panczelamy, drugiego w hierarchii przywódcy po Dalajlamie. Został on rozpoznany w sześcioletnim chłopcu o nazwisku Gedhun Choeki Nyima. Jednak został porwany wraz z rodziną przez Chińczyków, gdy był małym chłopcem i słuch po nim zaginął. Rząd wyznaczył cynicznie na jego miejsce swojego kandydata. Tak samo sprytnie Chińczycy postąpili z Żyjącym Buddą z Labrang, zatrudnili go w Ministerstwie Religii w Lanzhou, co sprawiło, że skutecznie go unieszkodliwili.

Dzień XIV – 08.04.2010

Wczesne śniadanie i dalej w drogę wprost do Base Campu na 5150 m n.p.m. Po drodze mijamy stada jaków i małych gryzoni, które wyglądem przypominają mieszaninę chomika i świnki morskiej, a które to zamieszkują okoliczne norki. Krajobraz jest iście marsjański, tylko skały, kamienie i niesiony przez wiatr piach. Mijamy po lewej klasztor Rongbuk i w końcu dojeżdżamy do bramy bazy, gdzie stacjonuje chiński oddział wojskowych. Poznajemy naszego drugiego kucharza Duderasa i jego pomocnika tybetańskiego pochodzenia Pasanga. Zaskakują nas liczne grupy turystów, które dojeżdżają do bram parku i fotografują się ze wspinaczami. Potrafią nawet rozsznurować namiot i robić zdjęcia środka. Przy rozpakowywaniu bagaży popadamy w lekki konflikt z żołnierzem, który zareagował bardzo nerwowo, gdy próbowaliśmy wywiesić polską flagę na maszcie z bambusa. Po obiedzie udajemy się na krótki spacer, przygnębiające wrażenie robi symboliczny cmentarz osób które zginęły na Evereście, a który to lśni w słońcu w oddali, wydaje się taki niewinny, a jednak nie wolno lekceważyć tej góry, jak i zresztą żadnej innej...

Dzień XV – 09.04.2010


Od rana słonecznie i lekko wieje wiaterek. Na szczycie jednak widać silny wiatr, który podrywa tumany śniegu, tworząc efektowny pióropusz ku wschodowi. Wg naszych prognoz, które dostajemy z Polski: - 30 stopni i 135 km/godzinę. Część grupy rusza na lekki trekking w stronę ABC czyli bazy wysuniętej, część dopiero po południu. Przybywa coraz więcej namiotów z innych ekspedycji. Dowiedzieliśmy się, że w zeszłym roku tak późno otworzyli granicę dla wspinaczy od strony Tybetu, bo dwa lata temu podczas wnoszenia zniczu olimpijskiego zginęło kilkunastu chińskich wspinaczy i musieli posprzątać ciała, które leżały na drodze ku szczytowi. My czujemy się ogólnie dobrze, nie licząc lekkich katarów i kaszelków.

Aklimatyzacja przebiega szablonowo. Zadziwia w BC ogromna ilość gołębi i wróbli, na tej wysokości raczej niespotykane, choć na brak pożywienia to tu narzekać nie mogą. W nocy ujadają psy, co skutecznie uniemożliwia spokojny sen, budzą się w człowieku najgorsze żądze...

Dzień XVI – 10.04.2010


Odwiedzamy miejscowy monastyr buddyjski, który powstał tu podobno ok.1500 r. Miejscowy duchowny sprowadza nas do groty, gdzie są posągi i obrazy świętych. Mury są lepkie w dotyku,  okadzone, wręcz czarne od wypalanych tu świec. Odprawia w intencji naszej wyprawy modły, zapalamy lampki oliwne i kadzidła. Na sam koniec obdarowuje nas białymi szalami, które mają nam zapewnić sukces i bezpieczny powrót. Trzygodzinna wędrówka tam i z powrotem dobrze nam robi na naszą aklimatyzację. Dowiadujemy się o tragedii, która wydarzyła się w naszym kraju, jesteśmy wstrząśnięci, łączymy się z naszymi rodakami i rodzinami, których bliscy zginęli w katastrofie w patriotycznym smutku.

Dzień XVII – 11.04.2010


Z samego rana warzenie naszego ekwipunku, który będzie zapakowany na jaki. Te długowłose zwierzęta warzące ok. tony są tu niezastąpione. Dają mięso, ser, skórę, wełnę, z których miejscowi wyrabiają obuwie, ubrania, koce, namioty, ba, nawet łajno używane jest jako opał, bo bardzo długo utrzymuje żar. O transportowych właściwościach nie wspomnę. Całego naszego wyposażenia jest ponad półtorej tony. Właściciele tego całego biznesu to cwani Chińczycy w złotych zegarkach, jeżdżący Toyotami Land Cruiserami, a czarną robotę odwalają miejscowi Tybetańczycy - jakmeni. Jeszcze ostatnie pokrzykiwania, podciągnięcia popręgów i wreszcie wyruszamy do Middle Campu na 5800 m n.p.m.

W połowie trasy rezygnuje Qobin z Malezji, widać, że nie dość dobrze przygotował się do tej wyprawy pod względem kondycyjnym, a same pieniądze nikogo nie wniosą  na szczyty. Do obozu pośredniego dochodzimy w dość dobrym czasie, ale nasze jaki są daleko w tyle, więc korzystamy z gościnności chińskiej ekspedycji i w ich namiocie kuchennym przesiadujemy zimny i wietrzny wieczór. Częstują nas tybetańską herbatą z dodatkiem jaczego masła, suszonym mięsem, a nawet chińską wódką, którą pijemy z naparstków. Chcemy podziękować za gościnę i wyjść, ale nie pozwalają nam i dopiero jak zjadamy z nimi wspólną kolację, którą na naszych oczach bardzo starannie przygotowuje ich kucharz, pozwalają się pożegnać. Ludzie gór to jednak solidna firma nieważne jakiej narodowości. 

Dzień XVIII – 12.04.2010


Dalszy trekking wzdłuż niekończącego się lodowca Rongbuk do ABC – bazy wysuniętej, po lewej stronie mijamy efektowne seraki wielkości domów czteropiętrowych. Droga coraz to ginie wśród skał i tylko ekskrementy jaków, których tu pełno pomagają nam ją odszukać. Poprzednie ekspedycje nazwały ją Yak Shit Higway. W końcu pojawiają się na wzgórzu pierwsze namioty chińskiej ekspedycji. Nasza baza wysunięta stanie na wysokości 6400 m n.p.m. Przygotowujemy platformy pod namioty osobiste i stawiamy je w silnym wietrze. Powstaje też kuchnia, resztę postanawiamy zrobić jutro, jednak 22 km lodowca dało się nam we znaki.

Dzień XIX – 13.04.2010


Dalsza część urządzania obozu, powstaje mesa i rozkładamy resztę namiotów osobistych. Wypakowujemy nasz ekwipunek z beczek i worów transportowych. Każdy ruch na tej wysokości to mega wysiłek, podczas 8 godzinnego snu tutaj człowiek zużywa tyle energii, co podczas jednogodzinnego biegu na poziomie morza. Ciśnienie spadło do 450 hPa. Temperatura w namiotach w nocy –9 stopni, nie najgorzej. Przy innych ośmiotysięcznikach, a nawet przy Evereście od południa bazy powstają 1.5 – 2 km niżej, a my jesteśmy już praktycznie na wysokości Campu II, nikt nie powiedział, że będzie łatwo...

Dzień XX – 14.04.2010


Rezygnuje z dalszej części ekspedycji z przyczyn rodzinnych Staszek. Rozstawia swoje namioty coraz więcej wypraw, na razie to tylko obsługa i Szerpowie, klienci cierpliwie czekają na dole w base campie. Magda idzie w odwiedziny do naszych znajomych Chińczyków, jest ich spora grupa, po północnej stronie Everestu to oni rozdają karty i trzeba się z nimi liczyć, to zupełnie inni ludzie, których znamy z polskich bazarów, targowisk i barów. Twardzi, ale i życzliwi, zahartowani na niedogodności, ale gościnni i weseli.

Dzień XXI – 15.04.2010


Wychodzimy na lekko w górę w celu poprawienia aklimatyzacji do tzw. Crampon Point na 6600 m n.p.m.

W oddali widać zakładających liny poręczowe Chińczyków na drodze do obozu I. Cała ich ekspedycja to ponad 60 uczestników. Gdy mijamy ich obozowisko w najlepsze grają sobie w karty na pieniądze, palą papierosy, piknik na całego. Ale wiemy, że to tylko pozory, są naprawdę dobrzy, bardzo dobrzy, niektórzy byli już na szczycie po 8 razy. Spotykamy po drodze dwóch Włochów, z którymi nawiązujemy rozmowę, jeden z nich to Sylvio Mondinelli, jeden z lepszych włoskich wspinaczy.

Dzień XXII – 16.04.2010


Dzień z życia himalaisty na wysokości 6400 m n.p.m.

Rano po nieprzespanej nocy w lodówce, którą dumnie nazywam namiotem, próbuję podnieść głowę, którą ból rozsadza mi na pół. Staram się umyć zęby past, która pod wpływem mrozu zmieniła się w konsystencję podobną do pumeksu. 50 metrów do mesy, w której podadzą mi śniadanie, które i tak zwrócę w tempie przyśpieszonym którymś z otworów, przemierzam w tempie ślimaka winniczka. Po posiłku bieg z przeszkodami w postaci głazów do toalety w tempie nadspodziewanie szybkim z prostych przyczyn, aby nie narobić w gacie. Wracam do namiotu zlany potem i walę się jak długi, choć nie na długo, bo moje schronienie w międzyczasie za sprawą słońca stało się piekarnikiem rozgrzanym do 50 stopni. Aplikuję parę tabletek na gardło i w międzyczasie wysmarkuję z nosa zawiesinę przeróżnej konsystencji. Przed wyjściem w górę nakładam na siebie tony kremu z filtrem, który i tak jest niewystarczający, co objawia się potem metrami odpadającej skóry i bąblam, jakie występują na nowo odkrytych terenach roponośnych.

Obiad jem około godziny, bo po każdej łyżce łapię chciwie powietrze, które i tak jest pozbawione tlenu, co objawia się zmęczeniem porównywalnym do rozładowania wywrotki ze żwirem łopatką do piasku. Gdy słońce zachodzi i do akcji wchodzi mróz, nakładam na siebie tony ciuchów, które całkowicie pozbawiają mnie mobilności, co sprawia, że proste czynności przedłużają się w nieskończoność i wywołują u mnie ataki zadyszki porównywalne do objawów, jakie są obserwowane u koni w Wielkiej Pardubickiej. Padam po kolacji ze zmęczenia w śpiworze z myślą, że wykonałem kawał dobrej, nikomu nie potrzebnej roboty. Wiatr targa namiotem, śnieg sypie aż miło i gdy już jestem jako tako rozgrzany w puchowym śpiworze, daje o sobie znać pęcherz moczowy...

Przed południem tradycyjna puja – uroczysta msza za pomyślność i bezpieczeństwo wyprawy, przychodzą przyjaciele Dawy, którzy pochodzą z jednej miejscowości, co on spod Makalu. Na ołtarzu wystawia sie raki, czekany, buty wysokościowe, które są okadzane świętym dymem, aby nie zawiodły w krytycznej chwili. Po mszy wspólne biesiadowanie i rozmowy o nadchodzących dniach.

Dzień XXIII – 17.04.2010


Wynosimy namioty, gaz i jedzenie do Campu I na 7040 m. Droga najpierw wiedzie przez wszystkie obozy wzdłuż skalnego osuwiska aż do tzw. Crampon Point, gdzie zakładamy raki, potem przez olbrzymie lodowe pole aż do zbocza lodowo-śnieżnej góry zaporęczowanej przez chińską ekipę, która jak co roku musi pierwsza zdobyć szczyt po tej stronie.

Stok o 60-70 stopniowym nachyleniu daje przedsmak dużych emocji, które przed nami. Łapczywie łykamy każdy haust powietrza tak ubogiego w potrzebny nam tlen, każdy krok to nie tylko walka ciała z górą, ale walka umysłu z ciałem. Zmuszenie go do jeszcze jednego wysiłku. W tym bezlitosnym dla człowieka miejscu nie mamy prawa chorować, nie możemy sobie pozwolić choćby na cień słabości. Nie ma wyboru: musimy znosić ból i cierpienie i za wszelką cenę iść do przodu. Głęboka lekcja kształtująca charakter osobnika z „cywilizowanego” świata.

Pokonujemy pod koniec jedną drabinę, która rozpostarta jest nad szczeliną na finiszu drogi do obozu pierwszego. Na niewielkiej śnieżnej platformie już są zarezerwowane miejsca pod namioty dla większości ekspedycji, bo podobno gdy sezon osiągnie tu kulminację, nie ma gdzie stopy włożyć. Zostaję na nocleg w obozie I, reszta schodzi do ABC. Topię śnieg na wodę tak niezbędną do prawidłowego tu funkcjonowania organizmu. Średnia ilość wypitych płynów w górach wysokich powinna się kształtować w okolicach 4 litrów. W przeciwnym razie grozi nam odwodnienie i choroba wysokogórska, a w najgorszym wypadku śmierć. Przychodzi na myśl zdanie wypowiedziane przez Antoine de Saint – Exupery „ Woda, nie jesteś niezbędna do życia, jesteś samym życiem” – święte słowa.

Na kolację liofilizacik –  fasolka po bretońsku, jadłem różne, nasze lyofoody są dobre, zjadliwe i godne polecenia, a każdy, kto próbował jadać na tej wysokości wie, że to bardzo dużo, bo organizm nie chce tutaj przyswajać prawie niczego.

Dzień XXIV – 18.04.2010


Schodzę do ABC po mroźnej i średnio przespanej nocy mijając po drodze całe rzesze nepalskich szerpów oraz wspinaczy chińskiej ekspedycji wynoszących ekwipunek dla wypraw, które niebawem nadejdą. Na jednym z lodowych zboczy podczas mijanki następuje niekontrolowany ślizg, na szczęście jumar i poręczówka robią swoje blokując upadek i po uspokojeniu rytmu serca zjeżdżam dalej. Spotykamy znajomego Xi-Linga, krótka pogawędka, słonce w zenicie sprawia, że pot leci ciurkiem po plecach, choć pod stopami czysty lód, płuca zachłannie łapią każdy łyk powietrza. Serdeczne „na razie” i dalej w drogę. Reszta dnia w bazie to już czysty odpoczynek, choć na tej wysokości można mówić raczej o próbie przetrwania.

Dzień XXV – 19.04.2010

Czas na regenerację organizmów, schodzimy do Base Campu pokonując 22 km odcinek lodowca Rongbuk jednym ciągiem, co na tej wysokości jest sporym wysiłkiem. Mijamy tego upalnego dnia jak się później okazało ok. 150 jaków wynoszących w górę sprzęt dla ekspedycji do bazy wysuniętej, oraz około setkę wspinaczy, którzy wyszli celem aklimatyzacji do Middle Campu na nocleg. Z samej firmy Seven Summits jest ich z całego świata ok. 25 osób.

Północna strona Everestu dorównała już swojej siostrze z południa zamieniając to miejsce w całkiem dochodowy biznes. Duża część osób powoli próbuje swoich sił od Tybetu, i taniej, i organizacja podobna, oszacowaliśmy, że tylko w tym roku jest ok. 200 osób atakujących szczyt nie licząc obsługi i sherpów.

Dzień XXVI – 20.04.2010


Nareszcie dzień odpoczynku, nie trzeba nigdzie chodzić, chyba że na posiłki. Nie trzeba niczego nosić, chyba że kamerę do podładowania baterii. Nasze akumulatorki też wymagają lekkiego „ładowania”, więc z czystym sumieniem zajmujemy się uzupełnianiem kalorii oraz gruntownym przeglądem naszych gardeł, nosów i innych narządów, które będą jeszcze całkiem sporo tu eksploatowane. 

Dzień XXVII – 21.04.2010


Idziemy w odwiedziny do sąsiedniej ekspedycji, w której szeregach są nasi rodacy - Małgorzata z synem Danielem i Krzysiek. Wymieniamy nasze strategie, spostrzeżenia z dotychczasowego przebiegu wypraw, na chwilę zapominamy, że jesteśmy tak daleko od domów i to na takiej wysokości. Agencja, która im to zorganizowała, to już małe przedsiębiorstwo, cena i owszem za to wszystko całkiem spora, ale za to mają prawie wszystko, co można sobie wyobrazić wysoko w górach. Stół do ping ponga, salę do oglądania filmów, a nawet motocykl, jeśli ktoś chciałby sobie pojeździć po okolicy. Tylko tak sobie zadaję pytanie, po co to wszystko..? Czy nie od tego właśnie uciekliśmy w góry wysokie, żeby choć na chwilę zapomnieć o otaczającym nas cywilizowanym świecie.
 
Dzień XXVIII – 22.04.2010


Odpoczynku ciąg dalszy, żeby jednak nie odzwyczaić się od chodzenia, idziemy do odległego od bazy o 8 km Rongphu – najwyżej na świecie położonego klasztoru (4980 m n.p.m.). Klasztor założono 1902 r. w miejscu, które od stuleci służyło mniszkom jako samotnia. Jest w nim parę ciekawych malowideł, ale nic nie zastąpi widoku na północną ścianę Everestu, którą dzięki wspaniałej przejrzystości powietrza widać stąd jak na dłoni.

Dzień XIX – 23.04.2010


Powrót do ABC w celu dalszej aklimatyzacji i założenia Camp II.

Słów parę o sherpach wysokościowych. Temat w większości pomijany w opisach wypraw i relacjach, a tak naprawdę 90 % ekspedycji nie mogłoby się odbyć bez pomocy tych wspaniałych i jakże wytrzymałych ludzi. Zacznijmy od tego, że jest to zupełnie ktoś inny niż tragarz, z kim wiele osób ich myli. Szerpowie pochodzą z górskich regionów na pograniczu Nepalu i Tybetu, zamieszkują tereny wysoko powyżej 2000 m n.p.m. Mogą być to Nepalczycy, ale i Tybetańczycy. Ci pierwsi dostają wynagrodzenie za konkretną wyprawę i zazwyczaj są w szeregach ekspedycji zachodnich. Ci drudzy są na rocznej pensji Chińskiego Towarzystwa Wspinaczkowego, lecz nie są już to tak duże pieniądze jak u Nepalczyków i zazwyczaj są na usługach Chińczyków. Działalność szerpów zaczyna się zazwyczaj powyżej Base Campu, lecz naturalnym jest ich pomoc w stosunku do członków wyprawy podczas jej całego trwania. Do nich należy najczarniejsza robota wynoszenia tlenu, jedzenia, gazu, namiotów, rozstawiania ich, poręczowania trasy. Reszta uczestników przychodzi tylko potem na gotowe do takiego obozu z własnym śpiworkiem, ew. zestawem puchów i plecaczkiem z termosem. Czasami stosunek ilościowy sherpy do uczestnika jest jeden do jednego, a często  zdarza się dwóch sherpów na jednego uczestnika. Fakt faktem biorą sobie oni za to obecnie dość spore wynagrodzenie za te usługi, cena jeśli chodzi za Everest jest dwukrotnie większa niż w stosunku do innych ośmiotysięczników, więc nie dziwi fakt, że pod górę gór rokrocznie zbiera się tu ich „elita”. Ich sprzęt i ubrania to obecnie najwyższe markowe firmy, władają angielskim językiem, znają swoją wartość, w swoim kraju mają wyższy stopień w hierarchii społecznej, lecz dziwi fakt że taką ciszą nadal objęty jest temat ich pomocy podczas trwania wypraw w relacjach i filmach. 

Dzień XXX – 24.04.2010

Droga do ABC wiedzie najpierw przez ogromne plateu, na którym rozstawione są namioty poszczególnych wypraw (Base Camp). Potem zaczyna się lodowiec Rangbuk rozgałęziający się wokoło góry Changt-se, my skręcamy w lewo, ścieżka sukcesywnie podnosi się do góry, po prawej mijamy małe oczka wodne wytworzone w skutek topnienia się lodowca, turkusowy kolor wody przypomina ten w naszym Morskim Oku. Ok. 10 km dalej znajduje się Middle Camp na 5800 m n.p.m., po drodze mijamy penitenty sięgające wysokością czasami 15 metrów, droga zajmuje ok. 4-7 godzin. Drugi dzień jest podobny co do ilości przebytych kilometrów. Lecz ze względu na znaczną już wysokość czas dotarcia do bazy wysuniętej może się wydłużyć o 1-2 godziny.

Do kraju w końcu odlatuje z Kathmandu Staszek, erupcja wulkanu na Islandii i potworne ilości pyłów unoszące się nad Europą, a co za tym idzie odwołanie większości europejskich lotów skutecznie uwięziło go w stolicy Nepalu.

Dzień XXXI – 25.04.2010


Wyjście do Camp I, wynosimy resztę ekwipunku. Po drodze niestety nieszczęście, na naszych oczach, może 200 metrów przed nami zawala się gigantyczny serak w ¾ drogi do obozu pierwszego, schodzi lodowa lawina, która pogrąża pierwsze ofiary śmiertelne w tym sezonie, są to Węgrzy. Następuje natychmiastowa akcja ratunkowa, niestety udaje się tylko uratować jedną osobę. Zostają zerwane wszystkie liny poręczowe na tej wysokości. Gigantyczne lodowe bloki tarasują dalszą drogę. Zawracają do ABC wszyscy w tym dniu wychodzący wspinacze.

Dzień XXXII – 26.04.2010


Chiński zespół wytycza nową drogę do camp I i prowadzi przez nią poręczówki.

Dzień XXXIII – 27.04.2010


Ponowne wyjście do obozu I, nocleg.

Dzień XXXIV – 28.04.2010


Wyjście do obozu II na 7700 m n.p.m. Rozstawiamy tam namiot, zostawiamy depozyt i schodzimy z powrotem do jedynki na nocleg. Wieje bardzo silny wiatr, namiot w camp I jest zasypany do połowy w śniegu, z jednej strony to dobrze, bo nie odfrunie, ale trochę trzeba go odśnieżyć, bo niedługo zniknie całkowicie i ciężko go będzie odnaleźć.

Dzień XXXV – 29.04.2010

Reszta na dole odwiedza miasteczko namiotowe tzw. Tea House tuż obok monastyru. Można tam zjeść obiad, napić się różnych napojów oraz zakupić pamiątki ręcznego wyrobu. Znajduje się też tutaj najwyżej położona poczta na świecie.
 
Dzień XXXVI – 30.04.2010

Powrót do ABC. Po drodze spotykam znajomego Szerpę Sonama z jego przyjacielem, który był w latach poprzednich z Krzyśkiem Wielickim i z Justyną Szepieniec na wyprawie na Cho Oyu i Dhaulagiri. Czas zdecydowanie szybciej biegnie, gdy się go umila rozmową. W Middle Campie melduję się u znajomego naszego pomocnika kucharza Pasanga. Lopsang jest też Tybetańczykiem i jest kucharzem chińskiej ekspedycji. Częstują mnie kolacją w postaci dalu czyli ryżu z soczewicą i jakąś lekko alkoholową miksturą o nazwie palimia, rodzaj naszej przepalanki na cukrze. 
 
Dzień XXXVII – 01.05.2010

Wędrujemy dalej już w piątkę  bo dołącza się do nas jeszcze jeden Tajwańczyk wraz z jego Szerpą. W połowie drogi spotykamy Magdę, która schodzi do BC, informuje nas o tym, że cały zespół chiński zszedł na dół i będą wracać do bazy wysuniętej dopiero 9 maja. Poręczówki są doprowadzone tylko do obozu II, całe jedzenie, którym dysponujemy w ABC pozamarzało, nie widząc żadnego sensu marnowania energii na 6400 m n.p.m. zawracam do BC.

Dzień XXXVIII – 02.05.2010

Odpoczynek w BC.

Dzień XXXIX – 03.05.2010


Odpoczynek w BC.

Dzień XL – 04.05.2010


Siedzę sobie przed namiotem kuchennym i wygrzewam ciało w pierwszych porannych promieniach słonecznych, a tu niespodziewanie z ust młodej dziewczyny pada „Dzień dobry”. Grupa polskich turystów zwiedza Chiny i Tybet, Magda ich przewodniczka zobaczyła polską flagę na mojej czapce i nie omieszkała pozdrowić strudzonych wspinaczy w ich ojczystym języku. Nawiązujemy krótką rozmowę z całą grupą, po tych wszystkich dniach z Chińczykami, Nepalczykami i Tybetańczykami miło jest zobaczyć rodaków.

Po południu idę na rekonesans do sąsiedniej ekspedycji, poznaję  Mohida z Bangladeszu, który w zeszłym roku na jesieni był razem z Pawłem Imińskim na Cho Oyu, znowu nasuwa się teza, że świat jest mały...

W nocy nad Everestem widać solidną burzę, grzmi i błyska.

Dzień XXXXI – 05.05.2010

Rest w BC, pogoda solidnie się popsuła, cały dzień śnieży i wieje, aż strach pomyśleć, co się dzieje wyżej. Mamy gości z chińskiej ekspedycji, próbuję ugotować rosół wg polskiego przepisu, niestety podstawowym składnikiem zamiast kury jest koza, ale na szczęście wychodzi całkiem smaczny i honor zostaje uratowany.

Dzień XXXXII – 06.05.2010


Zeszli z ABC nasi rodacy z Seven Summits po aklimatyzacji w obozach powyżej. Pogoda tak nieciekawa w poprzednich dniach dała im się solidnie w kość. Teraz zjeżdżają na krótki odpoczynek do Tingri i wracają po 3 dniach czekając na hasło do ataku.

Dzień XXXXIII – 07.05.2010

Odpoczynek w BC.

Dzień XXXXIV – 08.05.2010

Odpoczynek w BC, wpada do nas z wizytą jeden z uczestników chińskiej ekspedycji, który od 20 lat zamieszkuje w Denver w Kolorado.

Dzień XXXXV – 09.05.2010


Wyruszamy z powrotem do ABC, ekipa poręczująca wyszła już przedwczoraj, pogoda dopisuje, wszystko wskazuje, że w najbliższych dniach będziemy atakować szczyt.


                                                         
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2025-05-02
GÓRY
 

Raj bez przemysłu - Reunion

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2025-04-22
GÓRY
 

Skialpinistyczne klasyki na Hali Gąsienicowej

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2025-04-22
GÓRY
 

Po poprostu… prosty klasyk

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2025 Goryonline.com