„Bulder” w trakcie całej swojej bogatej kariery stronił od mediów, ale po (bardzo) długich namowach zgodził się na udzielenie obszernego wywiadu, w którym opowiedział o swoim bogatym – by nie rzecz: burzliwym - życiorysie. Zachęcamy do tej niecodziennej lektury.
Całość wywiadu opublikowana jest we wrześniowym wydaniu Magazynu GÓRY (196 / 2010), a jako "aperitif" przedstawiamy fragmenty rozmowy oraz kilka zdjęć.
Redakcja GÓR
Fragmenty wywiadu:
Dlaczego robisz przewodnik opisujący wspinanie pod Krakowem, skoro takie pozycje już istnieją?
Idąc tym tokiem myślenia, dziś miałbym nie robić przewodnika po dolinkach, jutro ktoś powie, żebym nie robił przewodnika po okolicach Częstochowy, bo on zrobi to lepiej, a pojutrze stwierdzi: oddaj mi swoje dziecko, bo ja wychowam je lepiej. Tym pytaniem poruszasz kilka powiązanych ze sobą kwestii. Po pierwsze, wydaje mi się, że jest w nim lęk związany z tworzącą się gospodarką rynkową. Ludziom wydaje się, że monopol na rynku powoduje to, że jakiś produkt będzie się lepiej sprzedawał, a jest odwrotnie. Różnorodność oferty i jej wielkość przyczynia się do zauważenia produktów i zainteresowania nimi. Czyli im więcej będzie różnych przewodników, dobrych przewodników, to tym większe będzie zainteresowanie naszymi skałami, a co za tym idzie – przewodnikami. Oczywiście, trzeba też o naszych skałach dobrze pisać. W tej chwili chwalone są głównie rejony hiszpańskie, chorwackie i francuskie, a polskie uważane są za mniej wartościowe.
Po drugie, istnieje tak zwana polska norma narzekania, opracowana i opisana przez prof. Dolińskiego, która niekorzystnie nakłada się na procesy związane z tworzeniem gospodarki rynkowej. Ostatnio przeczytałem publikację, w której spotkałem się z opinią, że Japończycy robią najlepszy sprzęt nagrywający, ponieważ potrafią skupić się na jego zaletach, a nie wadach. Podważanie wartości jakiejś publikacji podważa zaufanie do całego segmentu rynku. Działa to tak, że np. glazurnik mówiąc o pracy swojego poprzednika „panie, mój Boże, kto panu to kładł?” podważa zaufanie do wszystkich glazurników, włącznie z sobą, a nie tylko do konkurencji.
Jaką wycenę miał twój najtrudniejszy żywiec?
Tak naprawdę nie zrobiłem nic trudnego, bo miałem za mało czasu na powrót do formy. Heroina strasznie osłabia organizm, a ostatecznie okazało się, że jednak silniej mnie stymuluje i nawet żywcowanie z nią przegrało. Najtrudniejsze cyferkowo były
Kastrujące oblubienice wariantem płytą, ze strzałem na samym końcu, który żywcując zrobiłem statycznie. To było tak, że po dwóch pierwszych ruchach zamieniłem się w maszynę i wspinałem się bez udziału świadomości. Niespodziewanie ocknąłem się z transu i poczułem, że coś jest nie tak, bo wypadłem z rytmu po wykonaniu statycznie ruchu, na którym zawsze strzelałem. Uważam, że moje ciało angażowało wtedy nieprawdopodobne zasoby. Zrobiłem jeszcze
One way ticket – to droga, o której myślałem, że z niej nie można zejść, a okazało się, że w pierwszej próbie nie trafiłem do chwytu i udało się zejść. Zejście to strzał do fakera, z którego wyskoczyłem nogą i zeskok na stopień. To przykład na nieprawdopodobną mobilizację organizmu. Zrobiłem trudniejsze drogi, ale nie uważam ich za żywce, bo stamtąd nie można spaść w sposób niekontrolowany lub jest pod nimi zupełnie płasko. Spadłem kiedyś z jakiś 7 metrów, bo urwał mi się chwyt, w trakcie lotu odwróciłem się placami do skały i wylądowałem zupełnie bezpiecznie.
A ciebie, jak rozumiem, wspinanie czegoś nauczyło?
Chyba tak. Po pierwsze przejście
Telewizora. Teraz już wiem, że jak wydaje mi się, że muszę coś koniecznie zrobić, i że jak to zrobię, to złapię Pana Boga za nogi, to zaczynam przyglądać się sobie i zastanawiać, przed czym uciekam. Zdaję sobie sprawę, że to przeważnie mrzonki. Teraz umiem sobie chyba odpuścić i nie iść po trupach do celu. Chyba o podobnych doświadczeniach pisali ci, którzy mieli siłę zejść spod szczytu, np. Kurtyka na Świetlistej Ścianie. A druga rzecz, ważniejsza, to że wspinanie dało mi poczucie wolności, a może było po prostu spójne z moją wizją wolności. Dzięki temu poradziłem sobie z heroiną. Ona po prostu odebrała mi to poczucie wolności. A nawet jak byłem dokumentnie wkręcony w heroinę, to nigdy nie kradłem i nie oszukiwałem ludzi. Brałem takie ilości, że z moich znajomych nie przeżył nikt, być może tylko jeden człowiek, straciłem go z oczu. A mimo to potrafiłem zachować minimum przyzwoitości. Wiem, że nawet na dnie albo będąc blisko dna, można nie być śmieciem. Chyba właśnie to dało mi wspinanie.
Całość wywiadu Andrzeja Mirka do przeczytania we wrześniowych GÓRACH, nr 9 (196) 2010.
Zapraszamy również do obejrzenia fotogalerii zdjęć Pawła Haciskiego.