facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS

Nordic Walking i podróż przez dziki Kirgistan

***


Stan kostki Michała jest zły. Podejmujemy decyzję o pozostawieniu kontuzjowanego kompana i zejściu do bazy po resztę sprzętu wspinaczkowego i jedzenia na 10 dni działalności. Następny dzień to pestka – treking w idealnej pogodzie, w pięknych górach, z pustymi plecakami. Po dziewięciu godzinach docieramy do bazy.

 

Kolejny dzień – 25 sierpnia – poświęcamy na rest niezbędny przed transportową harówką. Czas relaksu zakłóca niepokój o stan Michała. Uczucie dreszczyku emocji odczuwane pierwszego dnia pobytu w górach przekształciło się w czysty stres. Zmiana pogody okazała się kroplą przepełniającą czarę – w ciągu nocy spadło 30 centymetrów śniegu.

 

Nie przewidzieliśmy takiego scenariusza. Mamy ze sobą jedynie miękkie buty – skorupy już wynieśliśmy… Przed nami ponad 20 km marszu z trzydziestokilogramowymi worami. Potrzeba połączenia się ekipy jest uczuciem dominującym. Mam przed oczyma pesymistyczną wizję wielodniowego załamania pogody z wyalienowanym głodującym kumplem… Zaciągamy więc worki foliowe na skarpety i o siódmej rano wyruszamy z zamiarem dojścia tam „gdzie się da”. Do ABC docieramy o 21:30 – po czternastu godzinach marszu. Po drodze obserwowaliśmy wersję demo możliwości tienszańskiej aury: upał, burzę śnieżną, śnieżycę w słońcu – pełen pakiet pogodowych możliwości.


Ten dzień był czyśćcową męką. Wieczorem czuję się mentalnie wolny, wewnętrznie czysty, rozgrzeszony przez wora mordercę.

 

Miejsce, gdzie Michał skręcił nogę

fot. Michał Kasprowicz

 

***


Witają nas pozytywne wieści. Michał wypoczywał „aktywnie”, odbywając lekkie wycieczki. Został pierwszym wspinaczem, który postawił kontuzjowaną stopę na lodowcu Sarychat. Niestety, stan kostki wyklucza wspinanie, ostry ból ostrzega przed wędrówką z plecakiem.

 

Bajkowe klimaty na Lodowcu Fersmana, w tle niezdobyty Pik Biełyj (5697 m)

fot. Michał Kasprowicz


Biała część lodowca Fersmana, po lewej Pik Granitsa

fot. Michał Kasprowicz


Po dniu odpoczynku, 28 sierpnia, wyruszamy zdrową dwójką w górę lodowca Fersmana. Chcemy przyjrzeć się ścianom zamykającym dolinę i marzymy, by w końcu się wspiąć. Uwagę przykuwa północno-zachodnia ściana, według naszych informacji, z dziewiczym szczytem oznaczonym na mapie jako Pik 4912 m. Wypatrujemy potencjalnej linii direttissimy z trudnościami u podstawy, prowadzącej na estetycznie ostry północny wierzchołek. Nie wiemy, że góra, na którą się wybieramy, została zdobyta rok wcześniej przez Słoweńców. Dwójka ambitnych skiturowców zjechała z jej południowego wierzchołka, chrzcząc rozległy szczyt Pikiem Plaza.


W drodze pod Pik Plaza

fot. Wojtek Ryczer

 

Namiot został z kontuzjowanym Michałem, biwakujemy więc w płachtach i śpiworach. Skromną bazę lokujemy na kamiennej morenie tuż pod celem. Noc jest niepokojąco ciepła – śpimy więc wygodnie. Wstajemy o 4:30, szpeimy się, sprawnie pokonujemy szczelinę oraz pole śnieżne, by o siódmej zameldować się pod trudnościami… Cóż za rozczarowanie – oczekiwany lód jest słabo związanym śniegiem przyklejonym do łupkowatej skały. Jednomyślnie rezygnujemy. Deponujemy sprzęt w miejscu biwaku i po krótkim rekonesansie górnej części doliny schodzimy do bazy pośredniej. Wracamy kolejnego dnia, z zapasem spręża, jedzenia, namiotem i przede wszystkim z dzielnym pacjentem Michałem :).

 

 

Baza „mocno wysunięta” (4200 m) pod Pikiem Plaza

fot. Michał Kasprowicz


Decydujemy się na linię w kształcie litery „Z”, łatwiejszą od planowanej direttissimy. Droga omija trudności direty skośnym trawersem. Wspinanie okazuje się przyjemnym machaniem dziabkami. Napotykamy dwa umiarkowanie trudne wyciągi: skośny trawers 70° oraz lodospad 80° o trudnościach AI3+/4.

 

Jest południe 31 sierpnia. Znajduję się na północnym wierzchołku Piku 4912 m. Czuję się jak bohater filmu „7 lat w Tybecie”, w ostatniej scenie… z drobną różnicą: wspinaczkowy partner nie jest moim synem.

 

Ściągam „Waldorfa”, asekurując przez ciało. Pogoda wyśmienita, widoki wspaniałe. Jesteśmy jedynymi ludźmi w promieniu kilkudziesięciu kilometrów! Wokół nas las niezdobytych szczytów. Robimy foty, ciesząc się jak dzieci, w końcu zdobyliśmy „dziewiczą górę”. Przynajmniej tak nam się wydaje.

 

 

Widok z Piku Plaza na kolejny cel – Pik Granitsa

fot. Wojtek Ryczer

 

Zjeżdżamy linią drogi, stosując metodę Abałakowa. W trakcie powrotu pogoda się załamuje – zaczyna padać śnieg, wkrótce walą potężne pyłówki.  Z uwagi na kształt linii drogę nazywamy Z-K (zetka). Górę chrzcimy „Pikiem Kasprowicza” – na cześć kontuzjowanego kolegi. Do przyjazdu do Polski nie będziemy zdawać sobie sprawy, że nie byliśmy pierwszymi zdobywcami.

 

***


Wraz z pierwszym dniem września przychodzi zima. Silny wiatr i śnieżyce nie opuszczą nas do końca wyjazdu. Dzień upływa na suszeniu ciuchów i rozmyślaniach – co dalej? Wyjeżdżając z Polski, wiedzieliśmy, że miłym zwieńczeniem wyjazdu byłoby zdobycie Piku Granitsa, dziewiczego szczytu o wysokości 5370 m, zamykającego dolinę Fersmana. Jedyna próba wejścia miała miejsce w 2005 roku i załamała się bardzo nisko z powodu napotkanych skalnych trudności.

 

 

W ścianie Pik Granitsa. Start w Nordic Walking, po przekroczeniu szczeliny brzeżnej

fot. Wojtek Ryczer


Najpóźniej piątego września musimy rozpocząć zejście do bazy, przynajmniej jeśli chcemy zdążyć na umówiony transport powrotny – a bardzo chcemy. Pozostają więc trzy dni wspinaczkowe. Linię drogi obieramy na podstawie zdjęć ściany – zbliżeń oglądanych na ekranie cyfrówki. Staramy się zapamiętać jak najwięcej szczegółów. Linia jest wypadkową ambicji, braku pewności co do warunków w ścianie oraz niewielkiej liczby dni. Chcemy górę zdobyć i nie mamy szans na drugą próbę.

 

Rafał Zając „Waldorf” na stanie po trudnościach drogi Z-K, Pik Plaza

fot. Wojtek Ryczer

 


Pobudka o trzeciej nad ranem. Drugi września. Wita nas padający śnieg oraz widoczność ograniczona do 20 metrów. Z grobowymi minami wracamy do śpiworów. O szóstej rano pogoda nieco się klaruje. Wyruszamy pod ścianę, torujemy w świeżym śniegu. Wspinaczkę rozpoczynamy późno – około jedenastej. Pierwszego dnia pokonujemy pole lodowe 60-70°, dwa długie i piękne wyciągi w wąskim lodowym kuluarze (AI5/5+ 90°), kilka wyciągów mikstowych oraz długi trawers po polach śnieżnych. Walczymy do późnych godzin nocnych jak zwierzęta.


„Przyjemność” wspinania zakłóca kontuzja. Podczas operacji na stanowisku pomiędzy trudnymi wyciągami Waldorf poważnie uszkadza kciuka. Mimo zerwanego ścięgna twardy zawodnik siłą rozpędu – wszak jest on słusznej postury – prowadzi kolejny wyciąg. Jestem pod wrażeniem.

 

Noc spędzamy, siedząc na niewielkiej skalnej grzędzie – ostrzu filarka – w płachtach bez śpiworów. Jest zimno, choć znośnie: do momentu nadejścia chmur i lodowatego wiatru przewalającego się przez grań od strony Chin. Kończy się iluzoryczne spanie. Wiatr wysysa z nas resztki ciepła. Skostniali czekamy na świt. Pogoda klaruje się po wschodzie słońca. Mimo zwątpienia nasze zegary biologiczne jednoznacznie wskazują jedyny słuszny kierunek – do góry :).


Po kilku ładnych mikstowych wyciągach (AI4/M4) spowalnia nas śnieg o konsystencji cukru pudru, wymagający wytężającego torowania i kopania tuneli. Około jedenastej docieramy do grani, gdzie zatrzymujemy się na mocno spóźnione śniadanie – odtajanie po lodowatej nocy zajęło kilka godzin. W karcie dań mamy Vitargo® wzbogacone BCAA z dodatkiem 500 g rodzynek – pycha…

 

Kontynuujemy po chińskiej stronie grani. W miejscu przystanku zostawiamy plecak ze sprzętem skalnym i biwakowym – ostatnie 250 m różnicy wysokości do szczytu chcemy pokonać z lotną asekuracją. Wspinamy się estetycznymi polami lodowymi, następnie śnieżną granią, uważając na nawisy. Pogoda się dupi, zaczyna padać. W totalnym mleku, bez punktów odniesienia, tracimy poczucie odległości. To, co wydaje się być za kilkaset metrów, jest za dziesięć. Wyimaginowana wielometrowa skała okazuje się metrowym prożkiem. Na dziewiczym szczycie meldujemy się o 14:30. Nie ma euforii. Zdajemy sobie sprawę z powagi sytuacji: wciąż pada.

 

Powrót ze ściany przebiega całkiem sprawnie – mimo nasilającego się opadu i naprawdę konkretnych pyłówek. Planujemy zewspinanie się i zjazdy linią drogi. W ciągu trzech godzin schodzimy do plecaka i zjeżdżamy do miejsca naszego biwaku – na wysokości trawersu. Wewnętrzny głos kusi, by puścić się w dół ściany. Ulegamy mu i dobrze na tym wychodzimy. Nie ma problemów z zakładaniem stanowisk. Mijamy estetyczne zacięcia podlane cienkim lodem, śliczne kuluary – liczne wyciągi, które sprawiłyby, że droga linią naszych zjazdów byłaby alpejskim megaklasykiem! Działamy jak automaty, wiercenie abałakowów jest bezbłędne, a tempo zjazdów – takie jak w ścianie z bitymi stanami.

 

Zjazdy z nowej drogi Z-K na Pik Plaza

fot. Wojtek Ryczer


 

Na lodowcu meldujemy się o 21:30. Podczas zjazdów korzystaliśmy wyłącznie z abałakowów. Oprócz repów w ścianie został tylko jeden przelotowy hak, którego nie udało nam się wybić poprzedniego dnia wspinania. Widoczność wynosi około 20 metrów, więc do zostawionych kijków prowadzi nas GPS, do namiotu z zaniepokojonym Michałem – własne, częściowo pozawiewane ślady. Mam halucynacje – słyszę śmigło, „Waldorf” przysypia.


Akcję kończymy lekko po północy.

 

***


Kolejne dwie doby to powrót do bazy. Pierwszy dzień jest przyjemnym „wstępniaczkiem” z przelotnym opadem. Docieramy do ABC. Drugi dzień to katorżnicze szesnastogodzinne dymanie z najcięższymi worami wyjazdu – w śnieżycy. Finiszujemy o 3:30 w nocy – walczymy do końca, by mieć ten koszmar za sobą. Wędrówka wysysa z nas resztki sił. Dzikie góry żegnają nas zimową scenerią.

 

Szesnastogodzinny powrót

fot. Wojtek Ryczer

 


Ostatni dzień w bazie jest bonusem. Mamy lampę. Opróżniamy zapasy. Rozstawiamy w okolicy kilka improwizowanych flag mających skierować samochód w miejsce naszego pobytu. Wiktor Aleksiejewicz oraz ekipa Kokot – Król – Sokołowski docierają po nas zgodnie z planem.


Ósmego września, po dwóch dniach podskakiwania na wybojach, docieramy do Biszkeku. Nazwa drogi na Granitsy powstaje tutaj – Nordic Walking. Nawiązuje ona do naszego głównego zajęcia na tej wyprawie, czyli do dymania z kijkami trekingowymi i ciężkimi worami.


***


Rejon Zachodniego Kokszał Tau oferuje olbrzymie możliwości eksploracyjne. Polecamy go alpinistom pragnącym spędzić kilka niezapomnianych chwil w odizolowanym górskim środowisku – podążaliśmy ścieżkami zwierząt, a nasz kierowca był ostatnim i pierwszym człowiekiem, którego spotkaliśmy.


Wyjazd został dofinansowany przez Polski Związek Alpinizmu, któremu serdecznie za to dziękujemy. Podziękowania kierujemy również do sponsorów – firm: HiMountain, Kingston, Maw Telecom oraz Monkey’s Grip. Dziękujemy wszystkim osobom, które wsparły nas organizacyjnie i informacyjnie, zwłaszcza Paulowi Knottowi (New Zealand Alpine Club) i kolegom z Sekcji Grotołazów Wrocław. Specjalne podziękowania kierujemy również do Gosi Biczyk z Biszkeku.

 

Tekst: Wojciech Ryczer

Zdjęcia: Michał Kasprowicz, Wojciech Ryczer

1 | 2 | 3 | 4 | 5 | 6 | 7 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-07
Tylko w GÓRACH
 

Nie wiem co zdarzy się jutro – Denis Urubko

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-05
Tylko w GÓRACH
 

10 Naj…

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-02
Tylko w GÓRACH
 

Nauka pokory – Jacek Czyż wspomina pamiętne rysy off-width

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-01-29
Tylko w GÓRACH
 

Kacper Tekieli (1984–2023) – In Memoriam

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com