3 rano. Sobota. Czekam na Trąbkę (Tomka) pod blokiem. Plecak wypełniony do granic możliwości ubraniem, sprzętem wspinaczkowym, jedzeniem (no, tego akurat co kot napłakał, w górach nie ma czasu na obżeranie się). Próba rezerwacji noclegu w schronisku w Moku, dolinie Roztoki, czy nawet na Taborisku zakończona totalną klęską. Takiego najazdu turystów na Tatry dawno nie widziałem. Władze TPN-u musiały zamknąć wjazd na Palenicę dla samochodów – nie było już miejsca do parkowania! Zdecydowaliśmy się na nocleg nad Czarnym Stawem, więc plecak został dociążony śpiworem i karimatą.
Zostawiamy auto na parkingu (o tej porze stoi ich tylko kilka). Dębowe Mocne na śniadanie i w drogę! Kiedy docieramy do schroniska akurat świta. Jeszcze tylko kilka kroków i jesteśmy nad Czarnym Stawem. Naszym celem jest droga Kunickiego. Pod ścianą zostawiamy w torbie niepotrzebne rzeczy oraz puszkę piwa, jako nagrodę po zrobieniu drogi. Kunicki nie był zbyt wymagający, więc poszedł nam w miarę szybko. Szliśmy wariantem, ale problemy stwarzały czasem ruszające się chwyty. Czego bym nie dotknął chciało odpaść. Trzeba było w wielu miejscach tracić czas na ciągłe „macanie” chwytów, który się rusza, a który nie i można z niego skorzystać. Uśmiecham się do siebie jak sobie przypomnę tekst jednego gościa: „Po oderwaniu chwytu od ściany odłóż go na miejsce”. Szybkości i odwagi dodawała nam Wiśniówka Soplicy, niezbędny element wyposażenia taternika (zaraz obok kompletu kości, haków, kasku, liny, uprzęży i Żołądkowej Gorzkiej ;o)
Siłą rozpędu zrobiliśmy część grani Żabiej Lalki na żywca. Zatrzymały nas dopiero trudności na samej Lalce. Postanowiliśmy zjechać do żlebu i turystycznie wejść na Żabiego Mnicha. Kilka zdjęć szczytowych i długie, uciążliwe zejście. Dodatkowym utrudnieniem było to, że musieliśmy wrócić pod ścianę Kopy Spadowej po nasze rzeczy, a to było średnio po drodze. Tam niestety czekała nas przykra niespodzianka. Jakiś zabłąkany kamień spadł na naszą torbę, trafiając idealnie w puszkę z piwem. To był cios prosto w serce! Załamany oglądałem wielką, poszarpaną dziurę w puszce, w samym środku napisu Tatra Mocne. Na dodatek piwo rozlało się po ubraniach i wszystkie moje koszulki i skarpetki śmierdziały stęchłym płynem. Dobrze, że później Trąbka poratował mnie suchymi ciuchami. Stare, mądre przysłowie mówi: „Nie płacz nad rozlanym piwem” (czy jakoś tak…), więc zebraliśmy się w garść i zaczęliśmy schodzić nad Czarny Staw. Niestety zdążyło się już ściemnić i mało nóg nie połamałem na ruchomych kamieniach.
Znaleźliśmy fajne miejsce na piasku tuż przy samym stawie, idealne na nocleg. Uśmiechałem się na myśl, że w zatłoczonym schronisku trzeba by zapłacić za głupie miejsce na glebie, a tu za kompletną darmochę mieliśmy przytulne spanie z widokiem na gwiazdy. Nad nami majestatycznie górowały olbrzymy – Mięgusze, Rysy, Żabi Mnich. Towarzystwa dotrzymywały nam kaczki, a do snu tulił szum wodospadu i Żołądkowa Gorzka.
Spało się tak dobrze, że przegapiliśmy wschód słońca, a nawet pierwszych turystów podążających na Rysy. Błyskawicznie spakowaliśmy sprzęt i za moment byliśmy już w drodze pod Żabią Turnię Mięguszowiecką, której skrót – ŻTM – przypomina mi w wymowie francuskie „kocham Cię”. No ale możliwe, że tylko mi się tak kojarzy…Ostatni odcinek podejścia prowadził po bardzo kruchych piargach i przy każdym kroku kamienie spadały spod naszych butów w dół doliny. Pod ścianą był już zespół - dwóch gości, którzy sami mówili o sobie „starsi panowie dwaj”... Jeden z nich był mocno zdziwiony, że ktoś poszedł za nimi po takim syfie. Że pewnie nie czytaliśmy ich wpisu w Książce Wyjść, bo byśmy się na to nie zdecydowali. No fakt – nad Czarnym Stawem nie mogliśmy przeczytać, ale i tak nie miał racji – poszlibyśmy za nimi nawet wtedy. Droga, którą zaplanowałem była tego warta. Filar Grońskiego – podobno najładniejsza „czwórka” w rejonie Morskiego Oka. Że najładniejsza to się mogę zgodzić, bo droga jest rzadkiej urody, ale że „czwórka”… tu bym polemizował. Dla mnie to jest mocna ciągowa tatrzańska „piątka”, porównywalna z najładniejszymi drogami na Zamarłej, ale to tylko moje odczucia. A lufa pod tyłkiem robi niesamowite wrażenie. Filar Grońskiego prowadzi 350-metrową ścianą i czuć tą wysokość niemal na każdym kroku. Całe wrażenie potęguje jeszcze stromizna doliny, więc mówię Wam – ta droga jest warta grzechu.
Poczekaliśmy, aż zespół przed nami skończy drugi wyciąg, żebyśmy nie dostali przypadkowym kamieniem i wgryźliśmy się w ścianę głodni przygody. Tym razem Trąbka prowadził. Dwa wyciągi poszły gładko. Trzeci mocno się skomplikował. Mój partner zniknął za krawędzią ściany i długo nie dawał znaku życia. Nie miałem pojęcia co się z nim dzieje. Wołałem, nawet dzwoniłem, ale bezskutecznie. Prawie godzinę wytrwale stałem na stanowisku, podczas gdy Trąbka nerwowo szukał następnego. Wreszcie lina drgnęła i usłyszałem głuche „Mam auto!”. Dotarłem do niego i zacząłem wypytywać, co się stało. Okazało się, że próbował się wspinać w różnych kierunkach i nie mógł za cholerę znaleźć stanowiska. Kazałem mu pokazać schemat drogi i mówię: „Trąbka! Tu jest narysowana półka pod skosem w prawo do góry i na niej haki, więc według mnie stanowisko jest jakieś 6 metrów nad nami.” Okazało się, że miałem rację, więc zdenerwowany stwierdziłem, że kompletnie nie potrafi odczytać schematu i odnaleźć formacji skalnych w rzeczywistości. Na co on mi z rozbrajającą szczerością odparł: „Ja do niego w ogóle nie zaglądam”. Tak mnie rozwalił tym tekstem, że parsknąłem śmiechem i całe moje zdenerwowanie zniknęło.
Niestety to nie był koniec naszych problemów. Ten feralny III wyciąg zapoczątkował tylko nasze błądzenie w ścianie. Nijak nie trafialiśmy na stanowiska, a biedny Trąbka, który czuł ciążącą na nim odpowiedzialność, dokonywał czasem cudów w trudnym terenie, w trudnościach przekraczających opisane w schemacie.
Na szczęście w pewnym momencie trafiliśmy na drogę, Trąbka przeszedł filar zapierającym dech w piersiach trawersem i wszystko zaczęło się układać. Do samego szczytu poszło już jak po maśle, ale nie udało się już niestety cofnąć czasu. Wskazówka nieuchronnie odmierzała czas wskazując godzinę 19. Dwie godziny do kompletnych ciemności. Robiło się bardzo nerwowo. Szybki telefon do Stacha i po jego radach zdecydowaliśmy się na powrót przez Wołową Turnię, Wołowy Grzbiet, trawers Hińczowej i Czarnego Mięgusza, aż do przełęczy pod Chłopkiem.
Czasu już nie było. Narzuciłem iście sprinterskie tempo, którego zmęczony prowadzeniem Trąbka czasem nie wytrzymywał. Na Wołowej byliśmy w 20 minut! Potem Wołowy Grzbiet i dalej biegliśmy trawersem. Nie miałem pojęcia, że to tak daleko! Nie chciałem w to wierzyć. Pędziliśmy na złamanie karku, często zapominając o ostrożności, żeby tylko zdążyć przed zmrokiem. Nie uśmiechało mi się spać gdzieś w górach, ale z każdą upływającą minutą widmo paskudnego noclegu się zbliżało, a ja niestety robiłem się coraz bardziej zdenerwowany. Skakałem po skałach jak jakaś szalona kozica, ciągnąc biednego Trąbkę, który kompletnie już opadł z sił, pokrzykując na niego co chwilę. Moje nerwy okazały się całkowicie niepotrzebne i tylko pogarszały naszą i tak już złą sytuację. Nie mieliśmy szans zdążyć do przełęczy przed zmrokiem, a nawet gdyby stał się ten cud, to potem pozostawało jeszcze zejść po ciemku stromym szlakiem do Czarnego Stawu, spakować się, dotrzeć do parkingu na Palenicy i jeszcze wrócić autem do domu. To było przecież niewykonalne! Nie jesteśmy nadludźmi. Dzięki Bogu, że się wreszcie opamiętałem i pogodziłem z myślą, że spędzimy noc gdzieś na zboczu, jakiś 15 metrów od szczytu Chłopka. Ostatnie pół godziny przed zmrokiem to były kolejne trawersy, kolejne przełęcze i za każdym razem myśleliśmy, że to już TA przełęcz, ale niestety. W pewnym momencie wszystko stało się tak samo ciemne, każdy kamień wyglądał jak kopczyk, każdy jaśniejszy ślad przypominał ścieżkę. Na szczęście znaleźliśmy platformę skalną, która w miarę wygodnie mogła nas pomieścić. Poprzestawiałem kilka kamieni, za wystający blok skalny zarzuciłem linę, do której się przywiązaliśmy. Plecaki pod plecy, lina pod głowę i spać.
Na szczęście pogoda nam sprzyjała, niebo było czyste i zapowiadała się piękna noc. Powoli zacząłem odczuwać magiczny czar tej sytuacji. A niebo… Jezu! Te gwiazdy na wyciągnięcie ręki! Miliony! I tak blisko. Wydawało się, że gdybym się wystarczająco naprężył, sięgnąłbym do nich. Niesamowite wrażenie. Cały cudowny nastrój pękł jak bańka mydlana i zostaliśmy brutalnie strąceni z gwiazd na ziemię. Z wybujałych fantazji do twardej rzeczywistości. Twardej jak kamienie wrzynające się w tyłek na naszej platformie noclegowej. To była najgorsza noc w moim życiu. Przenikliwy zimny wiatr mroził mi chyba nawet szpik w kościach. Nie mogłem zasnąć. Nie mogłem opanować dygotania i szczękania zębami. To nie był sen. To był ledwo letarg, coś na granicy między snem a jawą. Noc dłużyła się niemiłosiernie. Myślałem, że już nigdy nie zobaczę słońca. Że o nas zapomniało, nie dostrzegło na tej małej półce skalnej, zatopionej w bezkresnym oceanie gór. Jednak przyroda na szczęście ma swoje cykle i przyzwyczajenia. Na szczęście po nocy zawsze przychodzi dzień, jak śpiewała „Budka Suflera”.
Pierwsze promienie słońca, jeszcze niepewne, przestraszone, postawiły nas na nogi. Na zmęczone, zmarznięte, obolałe nogi. W 15 minut byliśmy na przełęczy pod Chłopkiem, w niecałą godzinę pod Czarnym Stawem. W schronisku lodowaty Żywiec smakował jak nektar bogów. Asfalt drogi powrotnej dał się we znaki moim stopom, ale jakoś wytrzymały. Humor polepszały nam pytania zmęczonych turystów: "Daleko jeszcze do schroniska??". Odpowiadałem: "Oooo, jeszcze z 8 kilometrów" i łapałem się za głowę. Mieliśmy niezły ubaw. Mówię Wam, szybciej droga mijała...
Już w domu, do pełnej regeneracji, mój organizm potrzebował 1 ciepłego posiłku, 3 godzin snu i 1 godziny w wannie z gorącą wodą. Wróciłem do świata żywych.
Jest już następny dzień, trzeba planować następny wypad, następną przygodę. Jeszcze jest dużo do zrobienia, zobaczenia, przeżycia.
Do zobaczenia Tatry! Nie mam daleko, za kilka dni odwiedzę Was znowu.