Wyjechaliśmy z Myślenic o 4 rano. My, czyli Trąbka, Stachu i ja. Peugeot 206 zapakowany po brzegi (łącznie z bagażnikiem na dachu) żarciem, sprzętem górsko-wspinaczkowym oraz innymi mniej lub bardziej, jak się później okazało, rzeczami. Dzień wcześniej wpadłem na genialny pomysł, żeby napić się ze Stachem piwa z zamrażarki za powodzenie misji i skończyło się to tym, że szukaliśmy następnego dnia apteki i leków na gardło. Bolało mnie jeszcze później przez tydzień, tak się załatwiłem.
Trasa wiodła przez Słowację, Austrię, Słowenię i Włochy. Na Słowacji zakupiłem kilka Złotych Bażantów i od razu jakoś milej droga mijała.
Austria poraziła mnie czystością i sztucznymi (plastykowymi) policjantami, którzy stali przy drodze z lizakiem albo radarem i udawali żywych. Cholera, nieźle się kilka razy wystraszyliśmy, skurczybyki mają świetny pomysł z tymi figurkami. Mogą iść na obiad czy piwko, zostawiają tylko swojego sztucznego sobowtóra i efekt jest murowany! Kierowcy instynktownie zwalniają i minie trochę czasu zanim znów mocniej wcisną pedał gazu. To samo przejęli Włosi, tylko oni mają ładniejszych...;o)
Mieliśmy ochotę na tani alkohol w strefie bezcłowej, ale okazało się, że nie tylko ceny się podwyższyły, ale wybór bardzo się skurczył! O zgrozo! Postanowiliśmy już nie odwiedzać tego państwa. „Już ich nie lubimy!” – powiedział Stachu i ruszyliśmy w dalszą drogę.
We Włoszech byliśmy załamani! Gdzie cholera tanie wino, z którego słyną Włosi?! Supermarkety pozamykane, na stacjach benzynowych nie mają, jak tu jechać bez wina?! Wykosztowaliśmy się na dwa czerwone wina, dużo za drogie (2,5 €), ale cóż, gdy język przysycha do podniebienia człowiek nie liczy się z kosztami.
Pod koniec dnia dojechaliśmy do pięknie położonego jeziora Garda, zatrzymaliśmy się przy brzegu i postanowiliśmy spędzić tu noc. Na szczęście wcześniej znaleźliśmy wspaniały supermarketto, w którym zakupiliśmy interesujące nas kartoniki z vino rosso po 0,85 €. Spało nam się bardzo dobrze, chociaż trochę nas martwił deszcz, który się rozpadał przed wieczorem i nie chciał się skończyć.
Następnego dnia ruszyliśmy dalej włoskimi autostradami polewając oczywiście wino do metalowych kubków. Chłopaki się zaklinali, że we Włoszech można mieć 0,8 promili, więc wszyscy tankowali ostro, łącznie z kierowcą.
Jakoś dotarliśmy do doliny Gressoney, gdzie miał być nasz punkt wypadowy.
Niestety zaczęło padać. Humory nam się pogorszyły, kiedy w informacji pogodowej jedna pani powiedziała, że przez dwa dni ma być deszcz, a potem nie wiadomo.
Załamani zaczęliśmy szukać miejsca na nocleg. Trąbka, przejeżdżając koło śmietnika, zakrzyknął: „Toż to wspaniałe miejsce na nocleg!” i na tym stanęło. Jak przystało na „prawdziwego” Polaka spałem na obczyźnie na śmietniku...
Ale trzeba wiedzieć, że Włosi nie mają normalnych śmietników, takich jakie są w Polsce, ale prawdziwe pałace na śmieci! Jest to drewniana chatka o wymiarach ok. 5,0 x 3,0 m, wspaniale wykonana, sucha, z wylewką cementową i cokolikami, z kamiennymi dachówkami na dachu i miedzianymi rynnami (!!!). Jedyny minus to kilka małych kontenerów na śmieci w środku, ale czymże jest taka drobnostka w porównaniu z faktem, że mamy dach nad głową za free, dużo miejsca na gotowanie, no i nie zapominajmy o kilku kartonach „markowego” wina włoskiego.
Ja nie dałem się skusić na spanie w koszu i wybrałem samochód, w którym, jak się później okazało, było całkiem wygodnie i w sam raz miejsca dla takiego małego człowieczka jak ja.
W nocy, a raczej nad ranem zdarzyła się śmieszna historia. Ok. 3 rano nasz śmietnik odwiedzili... śmieciarze! No kto by pomyślał! ;o) Bardzo się zdziwili widząc w śmietniku śpiących ludzi, ale szybko oprzytomnieli, powiedzieli dobry wieczór i zaczęli opróżniać kosze. Trąbka przypomniał sobie, że na koszach zostawiliśmy drobne rzeczy tj. kubki, sztućce, garnki itp., więc zerwał się na równe nogi, z czołówką na głowie, krzycząc: „Stooop!!!”, po czym rzucił się do koszy wyjmować nasze rzeczy ze środka. Śmieciarze nie wiedzieli co robić i patrząc na półnagiego człowieka ze świecącą czołówką na głowie, grzebiącego w ich śmieciach zostawili wszystko w cholerę i pojechali dalej. Wszystko to oglądałem przez szybę samochodu i na początku myślałem, że mi się to tylko śni. Jeszcze długo potem śmialiśmy się z krzyczącego w środku nocy „Stop!” Trąbki. Ale dzięki temu zobaczyliśmy, że na niebie są gwiazdy, więc położyliśmy się dalej spać z nadzieją na poprawę pogody.
Nazajutrz nie padało, a niebo było tylko gdzieniegdzie pokryte małymi, białymi chmurkami. Szybka decyzja – ruszamy do schroniska Quintino Sella, a potem jeśli pogoda pozwoli na Castora, w celu aklimatyzacji. Wyjście i przespanie się na takiej wysokości niesamowicie poprawia wydolność organizmu na kolejne wyprawy.
Byłem pierwszy raz na takiej wysokości i nie wiedziałem, jak będzie na to reagował mój organizm. Wiedziałem, że powyżej 3500 m człowiek ma zmniejszoną sprawność fizyczną, ale nie wyobrażałem sobie, że aż tak. Droga do schroniska to nie była dla mnie droga, to była jedna wielka harówka, droga przez mękę, zapieprzanie z ciężkim plecakiem krok po kroku, noga za nogą. Doszedłem tam chyba tylko siłą woli, idąc za kolegami. Wiedziałem, że nie mogę się poddać i po wielu cierpieniach doszedłem do schroniska. Gdy tam dotarłem byłem tak potwornie zmęczony, że marzyłem tylko o spaniu. Przestraszyłem się, bo w nocy było mi zimno i miałem dreszcze. W polarze, spodniach i skarpetkach wełnianych szczękałem z zimna zębami. Już nawet myślałem, że złapałem jakąś grypę albo coś podobnego, ale mi kumple wytłumaczyli, że to normalne i żebym się nie przejmował. Rano trochę mi się poprawiło, ale niestety pogoda się popsuła, było pełno chmur i strasznie wiało. Aklimatyzację mieliśmy załatwioną, więc postanowiliśmy schodzić na dół do „naszego” śmietnika.
Wieczorem, przed śmietnikiem zasiedliśmy zmęczeni do posiłku. Wcinaliśmy ziemniaki przywiezione z Polski, pulpety ze słoika i barszczyk czerwony. A wszystko oczywiście popijaliśmy czerwonym winem w dużych ilościach. Było nam bardzo dobrze.
Nazajutrz rano mieliśmy wyruszyć na prawdziwy podbój Alp, a dokładnie masywu Monte Rosa. Bałem się trochę, że mogę dać ciała i znowu się będę wlókł, ale okazało się, że aklimatyzacja bardzo mi pomogła i już do końca naszej przygody hasałem po górach jak kozica, nie zwracając uwagi na wysokość. Nocleg na wysokości 3600 m to było lekarstwo na moją chorobę wysokościową.
W czwartek rano wstaliśmy o 6-tej, spakowaliśmy najpotrzebniejsze rzeczy (i tak plecaki były napakowane do granic możliwości, bo trzeba było wziąć ubrania, linę, sprzęt i żarcie na trzy dni), kupiliśmy bilety na kolejkę i podjechaliśmy nią na wysokość ok. 2900 m n.p.m., co zaoszczędziło nam ponad 3 godziny podejścia z ciężkim plecakiem. Drogą przez lodowiec, a później po skałach dotarliśmy do schroniska Gnifetti.
Jakież było nasze zdziwienie, gdy usłyszeliśmy polskie głosy. Poznaliśmy warszawiankę, która zaprosiła nas na chleb z przepysznym włoskim salami i owoce. Zajadaliśmy aż nam się uszy trzęsły. Trochę pogadaliśmy, wymieniliśmy adresy i poszliśmy dalej. Naszym celem miał być przecież Bivacco Giordano, schron przycupnięty na skałach, na szczycie Balmenhorn na wys. 4167 m n.p.m. Tam postanowiliśmy spać i stamtąd wyruszać na podbój czterotysięczników.
Po wyruszeniu ze schr. Gnifetti nastąpiło załamanie pogody, zaczął wiać lodowaty wiatr, padać śnieg, później grad, a widoczność spadła z powodu mgły do kilkunastu metrów. Baliśmy się, że nie znajdziemy tego schronu i będziemy musieli wracać w tym syfie do schroniska na dół. Na szczęście Trąbka wypatrzył nasz cel podróży i nie zwracając uwagi na koszmarne warunki pogodowe postanowiliśmy za wszelką cenę tam dotrzeć.
Droga była koszmarna. Na początku szedł Stachu torując drogę w śniegu po kolana, za nim ja, a na końcu Trąbka. Harówka była niesamowita. Padał taki grad i śnieg, że natychmiast zasypywało każdy ślad zrobiony przez Stacha tak, że każdy z nas musiał je robić prawie na nowo. Poszliśmy jakąś dziwną drogą, na wprost przez strome pole śnieżne, potem zgubiliśmy się na grani i musieliśmy niebezpiecznie trawersować z czekanami w rękach, a na końcu czekał nas jeszcze oblodzony komin bez asekuracji z niezłą porcją adrenaliny. Ale gdy człowiek widzi schron, do którego chce dotrzeć i wie, że tam wreszcie będzie sucho, ciepło i bezpiecznie, to będzie tam parł za wszelką cenę, żeby się tylko nie wracać. I udało się, na szczęście. Najśmieszniejsze jest to, że na szczycie stoi 5-cio metrowy posąg Chrystusa, który ma podobno pomagać ludziom w znalezieniu drogi w złej pogodzie. My zobaczyliśmy go dopiero po dojściu do schronu - wielkiego, z rozpostartymi ramionami, aż mi się śmiać chciało z tej pomocy...
W środku przywitały nas dwie osoby, stopiliśmy trochę śniegu, wypiliśmy gorącą herbatę i plusza i od razu humory się poprawiły. Znów krew krążyła w żyłach, tak jak powinna. Koledzy pogratulowali mi zdobycia pierwszego czterotysięcznika. Skomentowali to oczywiście tak, że muszę postawić na dole wino, ale byłem tak szczęśliwy, że się zgodziłem. Niestety jeszcze pewna grupa wpadła na pomysł nocowania w tym schronie i to bardzo liczna, więc koniec końców musieliśmy się gnieździć w małym domku w kilkanaście osób. Spaliśmy w maleńkim schronie przyklejonym do skalnej ściany, gdzie było kilka łóżek i butla z gazem do topienia śniegu. Dookoła tylko morze śniegu i piękne czterotysięczne szczyty wyrastające co kawałek! Piękny widok!
Niestety moja pierwsza noc to był szok. Było tak parno i duszno, że wszyscy spali w samej bieliźnie, a i tak było tak gorąco, że nie dało się oddychać. Do tego gnieździliśmy się w kilkanaście osób na łóżkach dla kilku. Ale jakoś przetrwałem, a rano po zażyciu Saridonu na ból głowy doszedłem do siebie. Nie mogliśmy nic przełknąć, chociaż wiedzieliśmy, że coś trzeba zjeść, żeby się później nie przewrócić z głodu. Wmusiłem w siebie tylko herbatę i czekoladę, bo na kaszkę Bobovita nie mogłem nawet patrzeć (ostrzegam: kaszka truskawkowa jest słodka i można przełknąć kilka łyżeczek, ale nigdy nie próbujcie syfu, jakim jest kaszka o smaku jabłkowym! Wygląda i smakuje jak krochmal i choć nigdy nie jadłem krochmalu mógłbym się o to założyć!).
To był piątek, pamiętny dzień! Stanęliśmy na szczycie 5-ciu czterotysięczników! Najpierw P-ta Gnifetti (Signalkuppe), szczyt, na którym jest najwyżej w Alpach położone schronisko Margherita (4559 m n.p.m.), następnie Zumstein-Spitze (4563 m n.p.m.), Parrot-Spitze (4436 m n.p.m.), Ludwigshöhe (4341 m n.p.m.) i na koniec Nero (4321 m n.p.m.). I żebyście mogli sobie to wyobrazić powiem, że nie była to droga granią, ale na każdy szczyt trzeba było wchodzić osobno, tzn. zejść z poprzedniego i wejść stromym polem śnieżnym na kolejny. Z tego co zapamiętałem, to najtrudniej wchodziło się na ostatni szczyt – Nero. Pod koniec wspinaliśmy się po bardzo stromym, oblodzonym zboczu, ostro machając czekanami i wybijając stopnie rakami. Tam było najciężej, ale zadowolenie ogarnęło nas na szczycie największe. Bardzo zmęczeni wróciliśmy do Bivacco Giordano, do naszego maleńkiego schronu na kolejną parną noc. Tym razem chciałem się uratować przed uduszeniem i poszedłem spać na dół (z głową przy kuchence gazowej i nogami przy drzwiach wyjściowych), ale prawie nic mi to nie pomogło. Trochę lepiej mi się spało tylko dlatego, że Stachu nie omieszkał jak zwykle zabrać ze sobą spirytusu w plastykowej butelce. Następnego dnia rano znów ratowałem się proszkiem od bólu głowy.
Sobota, Stachu zgarnął nas z łóżek o 4 rano! Boże, myślałem, że nie wstanę! Ale jakoś się zebrałem. Na lodowcu powitaliśmy wschód słońca.
Naszym celem miał być piękny i niebezpieczny szczyt – Lyskamm (4527 m n.p.m.).
Z dołu wyglądał wprost nie do przejścia! Dwa szczyty połączone wąziutką i ostrą jak żyletka granią! Zastanawialiśmy się, jak będzie na górze.
Okazało się, że nie taki diabeł straszny, jak go z dołu widać. Oczywiście było trudno, ale do przejścia. Dobre warunki śniegowe, ładna pogoda, tylko wiatr dawał się we znaki niemiłosiernie, ale może to i dobrze, bo nie czuliśmy piekącego słońca.
Ale trzeba było pamiętać o ciągłym smarowaniu twarzy kremem z filtrem, bo na lodowcu słońce potrafi zrobić ze skórą straszne rzeczy, czego widziałem później przykład na twarzach moich kolegów. Ja kupiłem krem do twarzy z filtrem SPF 100 i nie odczułem nawet szkodliwości słońca, za to moi dwaj koledzy wyglądali na następny dzień, jakby ich ktoś przypiekał miotaczem ognia. Musieli się przez następne kilka dni obficie smarować kremem, żeby załagodzić skutki promieniowania słonecznego. Przez następne 4 dni ściągali sobie skórę z twarzy płatami.
Wracając do Lyskamma - wspaniała wspinaczka po stromych zboczach, efektowna 40-centymetrowa grań śnieżna z przepaściami po obu stronach i przepiękne, spotykane tylko w albumach o Alpach widoki. Szczyty wyrastające prosto z chmur robiły niesamowite wrażenie. Nie mogę się doczekać zdjęć, których narobiliśmy ponad 400!
Na szczycie spotkaliśmy dwóch Francuzów, którzy weszli tam taką drogą, że nam szczęki opadły! Zrobiliśmy sobie nawzajem zdjęcia i życzyliśmy powodzenia.
Szybko zeszliśmy na dół, bo czas naglił i musieliśmy wrócić na górną stację kolejki do 17-tej, żeby móc zjechać na nasze bilety. W drodze powrotnej zahaczyliśmy, tak na pożegnanie, o jeszcze jeden szczyt – Piramide Vincent (4215 m n.p.m.) i ze wspaniałym dorobkiem ośmiu czterotysięczników pognaliśmy na łeb na szyję na dół. W dolinie Gressoney byliśmy w rekordowym czasie 2,5 godziny, a jest to przecież ponad 2000 m przewyższenia!
Szybki posiłek na dole, na parkingu przy ciągle spoglądających gapiach. Chyba nie widzieli Polaków, którzy dopiero co wrócili z Alp, zarośniętych, brudnych, gotujących obiad na butli na środku parkingu i ciągle popijających wino z kartonu.
Kiedyś miałem pomysł, żeby napisać na kartonie: „Zdjęcie z Polakami przed śmietnikiem jedyne 2 € lub 3 wina! Okazja! Przy 3 zdjęciach pogłaskanie po głowie i litowanie się gratis!”, ale jakoś nie zrealizowałem.
Postanowiliśmy wejść na Matterhorn, więc po spakowaniu bagaży zmieniliśmy dolinę na sąsiednią. Po drodze wstąpiliśmy do pizzerii i zamówiliśmy wielką, prawdziwą, włoską pizzę! Za jedyne 4,90 € spożyliśmy pokarm bogów! Ach, jeszcze pamiętam ten smak! Ten wspaniały ser, to przyrumienione ciasto i te rozpływające się w ustach pieczarki... Potem jeszcze przez godzinę każdy z nas mlaskał wspominając ten cudowny smak. Ja bardzo mało jem i prawie nigdy nie mogę zjeść całej dużej pizzy, ale tym razem, powolutku, spałaszowałem calutką i o mało co nie wylizałem talerza. Za to moi kumple to straszne żarłoki! Stachu powiedział, że tylko narobił sobie smaku i zjadłby jeszcze spokojnie 2 pizze. O mamusiu...! Ja się nie mogłem ruszać przez jakiś czas tak się obżarłem!
Znalazłem w jednym alimentari (sklep spożywczy) upragniony 5-litrowy baniaczek czerwonego wina, więc postawiłem chłopakom, tak jak obiecałem. Znaleźliśmy malutki zjazd przy drodze w pobliżu lasu i tam poszliśmy spać. Po dosłownie kilku kubkach wina ścięło nas z nóg, tacy byliśmy zmęczeni. Ja jak zwykle spałem w samochodzie, a koledzy na zewnątrz na karimatach. Ciągle przyjeżdżały jakieś samochody i budziły mnie światłami, a nad ranem obudziły mnie krzyki i, jak wtedy myślałem, tętent kopyt. Potem się okazało, że to grupa podchmielonych Włochów zbiegała lasem z dzikim wrzaskiem, chyba z jakiejś imprezy i mało brakowało, a stratowaliby biednego Trąbkę. Zatrzymali się, jak ktoś na niego nadepnął i mało co nie umarli ze zdziwienia! Jeszcze jak zobaczyli Trąbkę, który już wtedy wyglądał jak obłażący ze skóry wąż, to już sam nie wiem co sobie pomyśleli. Nie zdziwiłbym się, gdyby ktoś zostawił mu jakieś drobne na życie...
Następnego dnia, w niedzielę, zaczęło niestety padać, więc pojechaliśmy do miasteczka dowiedzieć się o pogodę. Pani powiedziała, że pogoda zapowiada się kiepska, ale jak się później okazało, Włosi nie za bardzo potrafią przepowiadać jakie będą warunki atmosferyczne. Swoją drogą to Alpy rządzą się własnymi prawami pogodowymi, więc mało kto potrafi ocenić co będzie się działo przez następne kilka dni.
Na szczęście w poniedziałek była piękna pogoda, więc podjechaliśmy ile się dało do góry i wyruszyliśmy zdobyć Matterhorn. Plan był taki, że dochodzimy do schroniska znajdującego się już na samym zboczu góry i po noclegu, ok. 3 rano, ruszamy na szczyt (trzeba tam wychodzić nocą, żeby wcześnie rano być na szczycie, bo po południu często tworzą się niebezpieczne dla człowieka burze z piorunami).
Pogoda była przecudowna, zero chmurki, piękne błękitne niebo. Stachu ciągle powtarzał, że warunki śniegowe są fatalne, bo kilka dni temu nasypało świeżego śniegu i nie powinniśmy iść, ale ja byłem tak napalony, że przekonałem wszystkich do wyjścia. Szedłem pod górę jak przecinak, szybko, z werwą, nie mogąc oderwać oczu od szczytu. Po kilku godzinach drogi byliśmy już blisko przełęczy, z której już tylko rzut beretem do schronu. Niestety zaczęły się pola śnieżne i to bardzo uciążliwe. Niebezpiecznie się po nich szło, bo śnieg był świeży i osuwał się przy każdym kroku w dół, w przepaść. W miarę upływu czasu widziałem jak Stachu i Trąbka denerwują się tymi warunkami, ale szedłem ostro pierwszy i nawet nie oglądałem się za siebie, żeby tylko któryś nie powiedział, że jest niebezpiecznie i nie idziemy dalej. Zapadałem się w śniegu, co chwilę się ślizgałem, ale wciąż prawie biegłem pod górę. Wreszcie stało się to, czego się obawiałem. Stachu powiedział, że on rezygnuje, bo chce żyć i dalej nie idzie. Trąbce pewnie ulżyło, że to nie on musiał to powiedzieć i szybko przyznał mu rację. Ja przeszedłem już duże, bardzo trudne pole śnieżne i czekałem na nich. Załamany siadłem na kamieniu i nie chciałem słuchać o powrocie. Niestety dobrze rozumiałem, że jestem od nich uzależniony i dwóm się nie sprzeciwię. Krzyczeli co mam zamiar robić, jakbym miał jakieś wyjście. Nie odzywałem się wściekły, tylko patrzyłem na schron, przycupnięty na skale, oddalony o nie więcej niż 200 m ode mnie (tak mi się wtedy zdawało). Tak blisko, tak blisko – powtarzałem sobie. Walczyłem ze sobą, żeby nie iść samemu dalej. Gdyby powiedzieli mi na dole, że nie pójdziemy na Matterhorn, bo warunki śniegowe są fatalne to byłbym tylko zawiedziony, ale teraz, kiedy miałem schron i szczyt na wyciągnięcie ręki byłem załamany i chciało mi się płakać. Ruszyli w powrotną drogę co chwila patrząc co robię, czy idę za nimi, a ja wciąż siedziałem na tym głupim kamieniu i patrzyłem ze łzami w oczach w górę. Przez całą drogę w dół zamieniliśmy może ze trzy słowa. Wciąż chciało mi się ryczeć, ale im niżej, tym bardziej się godziłem z tym, że nie stanę w tym roku na szczycie Matterhornu. Docierało to do mnie. Najgorsze jest to, że gdybym doszedł do tego cholernego schronu, który miałem już na wyciągnięcie ręki, to jestem pewien, że rano następnego dnia stanąłbym na szczycie. Mogłem też tam zginąć, ale tego w ogóle nie przyjmowałem do wiadomości. Z jednej strony może mi trochę ulżyło, że nie musiałem się sprawdzać w takich fatalnych warunkach na tak niebezpiecznej górze, jaką jest Matterhorn, ale z drugiej strony, i to uczucie jest nieporównywalnie silniejsze, mam wielki żal i smutek, że byłem tak blisko i musiałem zrezygnować. Tak blisko... Ale cóż, moja kariera górska się na pewno jeszcze nie zakończyła i długo jeszcze z własnej woli nie zakończy, więc myślę, że tam wrócę za rok albo później i stanę jeszcze raz oko w oko z tą idealną górą, a wtedy na pewno już nie zawrócę.
Na szczęście na nieudanej próbie wejścia na szczyt moje wakacje się nie zakończyły, więc opowiem Wam, jak pojechaliśmy we Włoskie Dolomity.
Mieliśmy zrobić jeszcze Grandes Jorasses, ale Trąbka powiedział, że jego twarz wygląda koszmarnie i nie może już iść na lodowiec, bo będzie jeszcze gorzej, a on musi ładnie wyglądać w pracy (pracuje jako przedstawiciel handlowy w znanej firmie produkującej słodycze). Byłem wściekły, bo przez jego głupotę (nie kupił dobrego kremu z filtrem) odpadał nam następny cel. Twierdził, że możemy iść sami, ale zespół to zespół, jak mieliśmy go cholera zostawić?! Postanowiliśmy, że pojedziemy w Dolomity. Teraz wiem, że był to wspaniały pomysł. Toczyliśmy bój ze wspaniałymi via ferratami i weszliśmy na kilka pięknych szczytów przy ładnej pogodzie. Dwa dni w Dolomitach pozwoliły mi całkiem zapomnieć o klęsce na Matterhornie.
Zatrzymaliśmy się oczywiście pod lasem, 100 m od schroniska. Teraz tak sobie myślę, że nocowaliśmy tak oszczędnie, że stać nas było na spożywanie gigantycznych ilości czerwonego wina. Zapłaciliśmy tylko raz za nocleg, w schronisku Sella 9 €, a poza tym zawsze nocowaliśmy za darmo. Gdyby nie te nasze tanie noclegi nie byłoby winka po kolacji... A tak było przed kolacją, po kolacji, zamiast kolacji, przed snem, w czasie snu...
Gdy przyjechaliśmy pod Dolomity ogrom wapiennych skał nas poraził. Gigantyczne kolosy wyrastały tuż nad naszymi głowami, kilkuset metrowe pionowe ściany skalne nie dawały nam spać. Byłem tak podniecony faktem, że już następnego dnia będę tam, na stromych ferratach, wspinał się na szczyty przy pomocy stalowych lin, drabinek, klamer itd., że następnego dnia jak oszalały rzuciłem się do góry wyprzedzając wszystkich na podejściu. Chciałem już tam być, jak najszybciej, dotknąć skały, zacząć się wspinać.
Naszą pierwszą była via ferrata Giovanni Lipella. Zaczynała się stromą kilkunastometrową drabiną prowadzącą do tunelu. W czasie I wojny światowej Włosi walczyli w Dolomitach z Austriakami i skurczybyki potrafili wykuć w skale kilkuset metrowy tunel pod fortyfikacje wroga, wynieść w cholerę dynamitu i wysadzić ich. To śmieszne, ale dzięki wojnie i ciężkiej pracy żołnierzy obu krajów mamy teraz piękne, ubezpieczone drogi na szczyt.
Jak już wspominałem via ferrata Lipella zaczynała się drabiną do pół kilometrowego tunelu prowadzącego przez środek góry na drugą stronę, w którym co jakiś czas wykute były małe okienka, pewnie pozycje strzeleckie dla snajperów. Zawsze kochałem góry i przestrzeń i nienawidziłem małe, ciemne pomieszczenia, więc musiałem przełamywać moją klaustrofobię, żeby tam nie spanikować. Oczywiście mieliśmy czołówki, ale tunel, kopalnia czy jaskinia przerażały mnie i chyba zawsze będą przerażać. Po drugiej stronie tunelu zaczęła się prawdziwa wspinaczka i asekurując się stalową liną posuwaliśmy się stromymi ścianami, kominami czy trawersami w kierunku naszego celu – szczytu Tofana di Rozes (3225 m n.p.m.).
Na szczyt dotarliśmy po kilku godzinach przy pięknej pogodzie i widoczności. Zrobiliśmy sobie zdjęcia z gigantycznym krzyżem i wróciliśmy długą i ciężką drogą w dół do auta. Byliśmy zmęczeni, ale bardzo zadowoleni.
Następnego dnia wybraliśmy bardzo trudną i długą via ferratę Giuseppe Olivieri połączoną z via ferratą Gianni Aglio. W planie było zdobycie tylko jednego szczytu, ale w ferworze walki udało się stanąć na dwóch pozostałych Tofanach: Tofana di Mezzo (3244 m n.p.m.) i Tofana di Dentro (3238 m n.p.m.). Była to przepiękna i trudna droga. Podniecały mnie pionowe, długie ściany gładkie i trudne do przejścia, powietrzne trawersy z 300-tu metrowymi przepaściami, kiedy trzeba było ostrożnie stąpać po stalowych prętach z gigantyczną lufą pod tyłkiem, długie stalowe drabinki na graniach i te przecudowne widoki ze szczytów. Jedno wiem na pewno – ja tam wrócę! Są jeszcze trudniejsze i jeszcze piękniejsze ferraty do zrobienia, wiele szczytów alpejskich do zdobycia, a ja, jakby nie patrzyć jestem jeszcze młody i mam caaałe życie przed sobą!
Sławek „wrzaskun”