facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS

Marko Prezelj - niepewność jest esencją alpinizmu

Wspomnieliśmy Tomo Česena. Zatem nasuwa się oczywiste pytanie. Dokonał tych przejść czy też nie?
     Dokonał. Nie ma dowodu, że ich dokonał, ale nie ma również dowodu, że tego nie zrobił. Dlatego dopóki twierdzi, że tak było, będę mu wierzył. Powód jest prosty. Prawie każdy alpinista na świecie ma w swoim wykazie przejścia, których nie jest w stanie udowodnić. Zatem, gdybym zaczął wątpić w uczciwość Tomo, musiałbym zacząć powątpiewać w prawdomówność innych. A przecież sam mam wiele przejść, na które nie mam dowodu. Nawet we wspinaczce sportowej często musimy opierać się na słowie autora drogi lub przejścia. Dla mnie taki rodzaj zaufania jest rzeczą fundamentalną. Poza tym znam Tomo osobiście i jest on kimś naprawdę wyjątkowym, osobą zdolną do dokonania takich rzeczy. To również pomaga uwierzyć mu. Zresztą to, czy tego dokonał, czy też nie, nie jest tak naprawdę moim problemem. Co by
nie powiedzieć – nie zrobił tego przecież dla mnie (śmiech).

 

      Czy mógłbyś powiedzieć coś więcej o zimowym wspinaniu w Alpach Julijskich? Na przykład o drogach Jubiljena (VII- A2) i Helba with Cop (VII+) na Travniku, które – jako pierwszy w zimie – pokonałeś pod koniec lat osiemdziesiątych. Z pewnością są to poważne tury zimowe. Dawno temu, na początku lat siedemdziesiątych, były nawet nowe polskie drogi na Javolcu i Travinku, ale od tego czasu Polacy praktycznie nie zjawiają się w tych górach, więc takie informacje będą dla nich interesujące.
     Mamy wyłącznie wapień. Nie jest on specjalnie ostry, za to często trochę kruchy i śliski. Dlatego nie jest stworzony do drytoolingu – słabo podhacza się dziaby i niezbyt pewnie staje się w rakach. Dlatego w zimie często trzeba wspinać się bez rękawic i raków. Mogę powiedzieć, że część z tych wspinaczek robiliśmy po prostu dla przyjemności, ale część wiązała się z prawdziwym zdobywaniem nowych doświadczeń i rozpracowywaniem sposobów na pokonywanie tych ścian w zimie. Co do Helba with Cop, to pewnej zimy zrobiłem ją z jednym punktem A0. Miałem wyrzuty sumienia, że tak się stało, więc wróciłem rok później i przeszedłem ją czysto klasycznie.

 

      Czy na tych drogach wspinałeś się w butkach do wspinaczki skalnej?
     Tak, w najbardziej stromych partiach, ale oczywiście trzeba było mieć ze sobą raki, dziaby i ciężkie buty. Część drogi była robiona w skalnych butkach, reszta w ciężkim obuwiu. Jakie jest to wspinanie? Cóż, w znacznym stopniu różni się od tego, co widziałem w polskich Tatrach. Prawie nie ma trawy, w której siadałaby dziabka, a do asekuracji stosuje się przede wszystkim haki (było tak zwłaszcza w czasach, kiedy friendy były dla nas bardzo drogie).
     Pamiętam to jako prawdziwe wyzwanie – robienie zimą ścian, które znaliśmy z letniego wspinania. Wiązało się to również z opracowaniem pewniej strategii. Zdarzało się, że podchodziliśmy pod ścianę trzy czy cztery razy zanim na nią uderzaliśmy – polegało to na rozpoznaniu ściany, opracowaniu planu przejścia, oswojeniu się z jej „zimowym wyglądem”. Teraz taka taktyka nie jest popularna. Dziś ludzie nie są skłonni poświęcić nawet jednego dnia, by zrobić rekonesans i bez niczego wrócić do domu. Zresztą zimowe wspinanie na ścianach z prawdziwego zdarzenia nie jest już w Słowenii popularne. Może zainteresowaniem cieszy się wspinaczka lodowa, ale nie prawdziwy alpinizm zimowy.

 

      A co powiesz o trudnej wspinaczce klasycznej w górach? O ile wiem, najtrudniejszym twoim przejściem tego rodzaju w Alpach Julijskich była Bergantova VIII+/IX- na Travniku, którą jako pierwszy przeszedłeś klasycznie. Czy rzeczywiście była to najtrudniejsza droga tego typu, jaką robiłeś? I jak podobało ci się tego typu wspinanie?
     W pewnym okresie byłem w nie mocno wkręcony. Uklasycznianie dróg, które nie miały czystych przejść klasycznych stanowiło prawdziwe wyzwanie. Tak było właśnie ze wspomnianą przez ciebie Bergantovą, która stanowiła wyzwanie dla mojego pokolenia...

 

     Zrobiłeś również pierwsze czystko klasyczne przejście Algebry na Travniku, przeceniając ją z IX -A0 na VII+. Taka degradacja wyceny tej wspinaczki wymagała chyba pewnej odwagi, a to dlatego, że jej autorami byli słynni wspinacze (Knez i Karo).
     Takie było moje zdanie na ten temat, a nie zwykłem go ukrywać, zwłaszcza gdy ktoś o nie pyta. Kiedy więc zapytano mnie, jak wyceniam tę wspinaczkę, to po prostu wyraziłem swoją opinię i podałem wycenę, którą uważałem za adekwatną. Prawda jest taka, że ta wspinaczka skutecznie przetestowała moją odporność psychiczną. To było wspinanie klasy VII+, podczas którego lot był nie do pomyślenia – zakończyłby się poważnymi konsekwencjami. Wracając jeszcze do Bergantovej, to rzeczywiście była to najtrudniejsza droga, ale tylko pod względem wyceny trudności technicznych, ponieważ asekuracja na niej była przyzwoita. Trzeba było jedynie uwierzyć, że jest możliwe uklasycznienie płytki z bardzo małymi chwytami.

 

     Jak porównałbyś na przykład tę drogę z bardziej znanymi wśród naszych wspinaczy klasykami trudniejszego wspinania klasycznego w Dolimitach? Przykładowo z Hasse – Brandlerem na Cima Grande, którą pokonałeś oesem w 1992 roku.
     To coś zupełnie innego. Hasse – Brandler wydaje się bardziej drogą o charakterze sportowym. Co innego na przykład Marmolada, gdzie na drogach napotkamy spore run-outy. Natomiast jeśli chodzi o moje aktualne podejście do wspinania klasycznego, to najbardziej cenię sobie wspinanie OS. W tym stylu pokonałem kilka dróg 7b+.


     A jak u ciebie z poziomem RP?
     8a. Te wyniki nie są dobre, jeśli patrzeć na nie z perspektywy wspinacza sportowego. Jednak w górach taki poziom sprawia, że mogę czuć się komfortowo na 6c w kruchym terenie z kiepską asekuracją.

 

      W latach osiemdziesiątych wspinanie w Słowenii, czy też wówczas – Jugosławii, stało na wysokim poziomie organizacyjnym. Wyprawy były organizowane przez wasz związek alpinistyczny i o ile wiem, młodzi wspinacze, do których się wówczas zaliczałeś, musieli udowodnić swoje umiejętności i doświadczenie zimowymi przejściami w górach Słowenii. Tylko wtedy byli brani pod uwagę przy dobieraniu składów wypraw w góry wysokie.
      Dokładnie tak to się odbywało i było zarazem ważnym czynnikiem motywującym. Trzeba było potwierdzić swoje umiejętności w górach. Zyskanie akceptacji w „plemieniu” prawdziwych wspinaczy nie było rzeczą prostą. Nie tak jak teraz, kiedy przede wszystkim trzeba zadbać o promocję w mediach. Krótko mówiąc, teraz da się coś oszukać, wtedy było to niemożliwe. Nie było rzeczywistości Internetu, a w realnym świecie były tylko dwie możliwości – twoje przejścia są dobre lub nie. Gdy związek organizował wyprawę, trzeba było wysłać podanie z wykazem przejść, potwierdzonych
przez znanych, starszych wspinaczy, których spotykałeś lub z którymi wspinałeś się w górach. Jeśli nie miałeś o czym napisać, nie miałeś też szans na wyjazd. Dziś jest to bardziej kwestia pieniędzy – jeśli umiesz zakręcić się za funduszami, sprzedać siebie, to możesz pojechać wszędzie. Myślę, że ten stary system stanowi kolejną część odpowiedzi na twoje wcześniejsze pytanie o to, dlaczego słoweńscy alpiniści zaszli tak daleko. Po prostu wspinacze, którzy mieli ambicje brania udziału w wyprawach musieli dużo się wspinać, mieć spore doświadczenie oraz umiejętność uczenia się na własnych błędach (które również uważano za istotne w edukacji górskiej). Związek nie był skłonny marnować pieniędzy na wyjazdy ludzi bez wystarczającego doświadczenia.

 

     Teraz co najwyżej można zmarnować pieniądze sponsora.
     Najprawdopodobniej, kogo to zresztą obchodzi...

 

1987 Lhotse Shar

Południowa ściana Lhotse

Południowa ściana Lhotse Zdjęcie: Marko Prezelj

 


     Zatem w 1987 roku udało ci się udowodnić, że jesteś już gotów i pojechałeś na pierwszą wyprawę na Lhotse Shar. Wojtek Kurtyka, do którego mógłbym cię porównać, gdybym miał wybrać karierę jakiegoś polskiego wspinacza...

     Podziwiam go, więc takie porównanie to dla mnie zaszczyt.

 


     Otóż Kurtyka był tak rozczarowany wyprawami w tradycyjnym stylu, w których wziął udział na początku swojej kariery, że obiecał sobie, iż nie będzie działał w górach wysokich w tym stylu. Czy podobnie było w twoim przypadku?

     W zasadzie podobnie. Pierwsza ekspedycja, na którą pojechałem była przykładem wyprawy w ekstremalnie tradycyjnym stylu. Zakładaliśmy poręczówki prawie od bazy. Pogoda była okropna, padało prawie codziennie. Mieliśmy tylko dwa dni bez opadu śniegu, a spędziliśmy tam dwa miesiące. Obecnie prawie nikt nie zostaje w górach przez tak długi czas, jednak wówczas czekaliśmy w nieskończoność w nadziei, że się wypogodzi. Ostatecznie osiągnęliśmy 7300 m.

     W skład tej wyprawy weszło kilku wspinaczy, którzy byli już legendami naszego alpinizmu: Silvo Karo, Tomo Česen, Andrej Stremfelj. Wydawało mi się, że skoro oni są takimi bohaterami, to dadzą radę nawet przy takiej pogodzie, ale tak się oczywiście nie stało. Wówczas zrozumiałem, że tak naprawdę nie są lepsi ode mnie. Ponadto w moim odczuciu zakładanie poręczówek było może i bezpieczne, ale było równocześnie stratą czasu, ponieważ poruszanie się w tym terenie bez nich nie było trudne.

     W czasie następnej wyprawy, na którą pojechałem – na Cho Oyu – zaporęczowaliśmy pierwszą, tysiącmetrową część ściany, po czym uderzyliśmy na lekko na szczyt. Wówczas mogłem docenić, o ile przyjemniejsze było działanie w stylu „fast and light”. Celem kolejnej ekspedycji, w której wziąłem udział, była południowa ściana Shisha Pangmy. Przeżycia na tej ścianie skłoniły mnie do refleksji, że jeśli w przyszłości na wyprawie nie będę miał pewnego poczucia niezależności, to wolę w ogóle na nią nie jechać. Nie odpowiadało mi bycie trybem w maszynie.

 

1988 Cho Oyu północna ściana

Marko na wierzchołku Cho Oyu

Marko na wierzchołku Cho Oyu

fot. Rado Nadvesnik


     A zatem nie podobała ci się również ta wyprawa?
Tak, ale nie z powodu stylu w jakim działaliśmy – ten był idealny. Problemem było to, że na wyprawę składało się ośmiu członków, z czego siedmiu było żywymi „legendami” alpinizmu, a ja jeden – żółtodziobem. Ale żółtodziobem, który był silny. Tak naprawdę, to patrząc z dzisiejszego punktu widzenia, byłem prawdopodobnie najsilniejszym – oczywiście tylko pod kątem czystej kondycji i siły fizycznej – wspinaczem na tej wyprawie, za to nie miałem doświadczenia. Na tego typu ekspedycjach, szczególnie działających w stylu tradycyjnym, potrzebne są jednak pewne umiejętności taktyczne. Na przykład warto wiedzieć, jak wymigać się od pewnej części roboty. Ja zaś byłem naiwny i marnowałem energię na lewo i prawo.

 

     Czy z tego powodu nie odniosłeś sukcesu na tej wyprawie? W końcu powstały wtedy dwie nowe drogi na ścianie, zrobione przez inne zespoły, a ty ze swoim partnerem musiałeś się wycofać z obranej przez was linii...
     Tak naprawdę powstała jedna nowa droga i jeden wariant. Natomiast co do mnie, to nie do końca tak... W tej wyprawie uczestniczyło siedmiu wspinaczy: Viki Groselj, Stane Belak, Andrej Štremfelj, Pavle Kozjek, Iztok Tomazin, Filip Bence, Tone Škarja – zatem siedem „legend”. Większość z nich napisała książki, zanim zacząłem się wspinać. Jadąc z nimi, nie wiedziałem, czego się spodziewać, na pewno liczyłem na dobre towarzystwo. Natomiast odkryłem, że we wspinaniu nie ma legend. Ostatecznie wspinałem się ze Stane Belakiem, który był najstarszym członkiem wyprawy. Kiedy wyruszyliśmy, Stane zaczął się źle czuć. To, co ja robiłem w pół godziny, jemu zajmowało dwa razy więcej czasu. Patrzyłem na niego i myślałem: „Więc tak wyglądają legendy”. Wspinaliśmy się kuluarem i osiągnęliśmy 6500 m. To była ta sama linia, którą później dokończyli Kurtyka, Lorethan i Troillet. Czułem się bardzo dobrze, prawie mógłbym biec do góry, ale Stane Belak pochorował się i w końcu upuścił plecak z całym naszym sprzętem, który spadł pod ścianę. Musieliśmy się wycofać. Kiedy wróciliśmy do bazy, okazało się, że w międzyczasie dwa zespoły osiągnęły szczyt i kierownik wyprawy, Tone Škarja, oznajmił, że kończy wyprawę. Byłem wściekły, bo czułem, że mógłbym uderzyć na tę linię solo, ale nie miałem prawa tego zrobić. W tym momencie powiedziałem sobie, że bycie trybem maszyny, gdzie ktoś decyduje, co mam robić – nie interesuje mnie. Postanowiłem więc, jak powiedziałem wcześniej, nie jeździć na tego typu wyprawy. Tak naprawdę była to dla mnie pożyteczna lekcja, ale czegoś, czego nie chciałem powtarzać. Gdybym jej nie odbył, to moje podejście mogłoby być inne. Można powiedzieć, że w pewnym sensie straciłem na tej wyprawie swego rodzaju dziewictwo (śmiech).

 

1991 Kangczendzonga Południowa


     Historycy alpinizmu najwyżej cenią twoją następną wyprawę: wejście południowo-zachodnią  granią na Kangczendzongę z 1991 roku. Jednak z tego co wiem, nie potrafisz w ten sposób zaszeregowywać swoich osiągnięć, robić rankingów, określających, które przejście było najlepsze, a które drugie pod względem trudności.

     Jako doświadczenie emocjonalne to była rzeczywiście wyjątkowa wspinaczka. Patrząc pod tym kątem, faktycznie to była najważniejsza wspinaczka, dotyczy to jednak tylko tej sfery. I masz rację , że nie potrafię oceniać wspinaczek za pomocą numerków czy właśnie tej ich części emocjonalnej.
    Było kilka powodów, dla których Kangczendzonga zrodziła we mnie takie emocje. Gdy pojechałem na tę wyprawę, miałem niecałe 26 lat, czułem, że byłem w naprawdę świetnej formie. Z powodu doświadczeń na Shisha nosiłem w sobie pewien ładunek „złości”. Wreszcie wiedziałem już dobrze, czego chcę, jakiego doświadczenia oczekuję. Innymi słowy nie brałem już udziału we wspinaczkowym eksperymencie, czekając, co się wydarzy, ale byłem aktywnym graczem.
    Innym powodem była śmierć dwóch członków wyprawy. Z tego powodu uważam, że ta wyprawa, nie sama wspinaczka, ale ekspedycja, była nieudana. Było to zresztą moje pierwsze osobiste zetknięcie ze śmiercią w górach.
    Wreszcie, kiedy wróciłem do domu, zostawiła mnie dziewczyna, co też było dla mnie nowym doświadczeniem, a zaraz po tym wybuchła dziesięciodniowa wojna w Słowenii. W ten oto sposób tak wiele wydarzyło się w moim życiu w ciągu zaledwie trzech miesięcy, że było tego za dużo... Nie miałem wystarczającej ilości czasu, aby to wszystko przyswoić, spojrzeć na to z pewnej perspektywy, zrozumieć. Dlatego też mogę stwierdzić, że pod względem emocjonalnym było to coś niezwykłego. Natomiast patrząc z czysto technicznego punktu widzenia, była to trudna wspinaczka na dużej wysokości, ale nie na krawędzi moich ówczesnych możliwości.

 

Marko na Kangczendzondze, wysokość 8300 m

Marko na Kangczendzondze, wysokość 8300 m


     Mimo to, jak pamiętam z twojego artykułu o tej wyprawie, w czasie zejścia byliście u kresu sił.
     Tak, byliśmy blisko. Przede wszystkim dlatego, że w czasie ostatniego dnia nic nie jedliśmy i mieliśmy tylko litr wody. Nie byliśmy w stanie wrócić do namiotu, więc postanowiliśmy schodzić Polską Drogą, ale przez pomyłkę, schodząc, zrobiliśmy nowy wariant. Teren nie był łatwy, i nie było to proste schodzenie, ale całkiem  wymagające „zspinanie”, w czasie którego nie można było popełnić błędu. Po 22 godzinach akcji byliśmy naprawdę zmęczeni, nie tylko fizycznie, ale i psychicznie. Kiedy osiągnęliśmy łatwy teren, obaj mieliśmy halucynacje.

 

 Marko Prezelj pokonuje lodospad w dolnych partiach pd.-zach. grani Kangczendzongi

Marko Prezelj pokonuje lodospad w dolnych partiach pd.-zach. grani Kangczendzongi

fot. Andrej Štremfelj


Marko na wierzchołku Kangczendzongi

Marko na wierzchołku Kangczendzongi

fot. Andrej Štremfelj

   

1991
• Boktoh East (6142 m), pierwsze wejście
• Talung (7349m), zachodnia ściana, drugie wejście nową drogą, solo
• Kangczendzonga Południowa (8476 m), pd.-zach. grań, nowa droga
W roku 1991 odbyła się międzynarodowa wyprawa na Kangczendzongę (w skład której wchodziła m. in. Wanda Rutkiewicz). W jej trakcie Marko wraz z Andrejem Štremfejlem poprowadzili nową drogę na szczyt w stylu alpejskim, pokonując południowo-zachodnią grań. Najpierw, w ramach aklimatyzacji, wspięli się na dziewiczy szczyt Boktoh (6142 m). Następnie Marko samotnie wszedł nową drogą na Talung (7349 m, drugie wejście na szczyt). Ta druga wspinaczka oferowała wspaniały widok na kolejny wielki cel, południowo-zachodnią grań Kangczendzongi.

 

Po przetransportowaniu do podstawy ściany całego niezbędnego ekwipunku, 26 maja zespół Prezelj – Štremfelj rozpoczął wspinaczkę trudną ścianą czołową. Po całym dniu wspinania w trudnościach skalnych, dochodzących do VI A1 i w pionowym lodzie, wspinaczom udało się wyjść ponad 650-metrową „czołówkę”. Trzeba dodać, że przez cały ten odcinek musieli walczyć również z niemiłosiernie ciężkimi plecakami. W planach zespołu było wspinanie przez całą noc, jednak wieczorem zachmurzyło się i zaczął padać śnieg, przez co biwak wypadł na wysokości około 6200 m.

 

Nazajutrz wstał pogodny ranek i zespół rozpoczął zmagania z kolejnymi partiami grani. Ta, choć nieco łatwiejsza, przysporzyła innego rodzaju trudności – po opadach trzeba było torować w głębokim śniegu oraz pokonywać partie skalne, pokryte warstwą puchu. Alpiniści skierowali się nieco na prawo od ostrza, gdzie więcej było odcinków, na których wywiało wczorajszy opad. Po jedenastu godzinach zmagań udało się dojść do szczeliny na wysokości 7250 m, gdzie znalazło się wygodne miejsce na kolejną noc. Niestety, przed świtem zerwał się huraganowy wiatr, który skutecznie wywiał ze wspinaczy cały entuzjazm. Po osiągnięciu płytkiego siodła przełączki za wielką turnicą w grani i wyjściu na drugą stronę przełęczy od razu stało się jasne, że dalsza droga filarem będzie niemożliwa ze względu na wyjący wicher. Postanowili więc zejść na tzw. Great Shelf, wielki śnieżny taras w mniej więcej dwóch trzecich wysokości ściany i wykonać długi trawers w lewo, do obozu trzeciego na pokonanej wcześniej przez pozostałych uczestników Drodze Normalnej). Jednak po drodz zmienili zdanie i wybrali kuluar śnieżny, który wiódł z powrotem na grań, przecinając trójkątną ścianę kolejnej turni w grani. Biwak wypadł na wysokości 7600 m. Skalna rampa, która w nocy wydawała się prowadzić ponad przewieszki, okazała się łatwiejsza za dnia. Omijając trudności, udało się wyjść w łatwiejszy teren i po siedmiu godzinach wspinaczki rozstawić namiot na 7900 m.

 

Rankiem postanowili pozostawić namiot, niepotrzebne rzeczy i z niezbędnym wyposażeniem ruszyli do ataku szczytowego. Zaskakująco szybko zespół osiągnął grań, jednak ponownie okazało się, że zdobywanie terenu w tych okolicach przekracza ludzkie możliwości. Wspinacze znów musieli skierować się w lewo, brnąc w głębokim i niebezpiecznym śniegu. Na wysokości 8100 m połączyli się z Drogą Rosyjską, na której wspinanie było wciąż niezwykle wytężające. Teren złagodniał dopiero po połączeniu z Drogą Polską, około 250 m pod wierzchołkiem Kangczendzongi Południowej. 30 maja, o 16.45 nie dało się już iść wyżej. Jednak trudno o radość ze znalezienia się na szczycie, gdyż zmęczenie było potworne, a do tego zbliżał się zmrok. W zejściu wspinacze zbliżyli się do granicy swoich możliwości. Wyczerpani pod każdym względem, schodzili Drogą Polską, goniąc resztkami sił. Marko wspominał potem o halucynacjach, jakie go nawiedzały. Po dwudziestu godzinach w „strefie śmierci” jedna z nękających Marko wizji (tzn. widok zbliżających się namiotów) okazała się na szczęście prawdą i można było wreszcie zasnąć w cieple śpiwora. Wspinacze rozłączyli się i Andrej zameldował się w bazie dzień wcześniej niż Marko. Na szczęście obaj cało i zdrowo zakończyli tę niewiarygodną wspinaczkę. W 1992 roku Jury przyznające Złotego Czekana, uhonorowało właśnie zespół słoweński.

 

Andrej Štremfelj podczas zejścia z Kangczendzongi Zdjęcie: Marko Prezelj

1 | 2 | 3 | 4 | 5 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-07
Tylko w GÓRACH
 

Nie wiem co zdarzy się jutro – Denis Urubko

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-05
Tylko w GÓRACH
 

10 Naj…

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-02
Tylko w GÓRACH
 

Nauka pokory – Jacek Czyż wspomina pamiętne rysy off-width

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-01-29
Tylko w GÓRACH
 

Kacper Tekieli (1984–2023) – In Memoriam

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com