Rozmawiał: Andrzej Mirek
Zdjęcia z archiwum Mariana Bały
Lat 78, dr chemii, kurs skałkowy – jesień 1949, pierwszy wyjazd w góry typu alpejskiego – 1956, działalność wspinaczkowa – Alpy, Kaukaz, Spitsbergen, Riła, Hindukusz, Andy, Himalaje; instruktor od roku 1954 (prowadzenia szkoleń zaprzestał dopiero w zeszłym roku po 54 sezonach); członek KW Kraków od zawsze, członek honorowy KW Kraków, AKA Kraków, PZA; hobby – góry i fotografia, ale przede wszystkim włóczęga po całym świecie.
Marian Bała, rok 1985
Jaka była Twoja droga w góry?
Odkąd pamiętam, czyli od czasów okupacji, lubiłem włóczyć się po okolicach Krakowa, najpierw po Lasku Wolskim, a potem coraz dalej. Ponieważ trudno było mi znaleźć kogoś równie szalonego, to chodziłem sam. Potem były wielodniowe wyprawy w Beskidy. Za przykładem mojego starszego brata zacząłem jeździć na nartach, zaczynałem od biegów narciarskich w klubie Olsza. Mieliśmy tam regularne treningi i w końcu zawody. Biegi pasowały do moich upodobań, to mi zostało do dziś i nie pożegnałem się z bieganiem. Były to czasy, kiedy likwidowano kluby, a w ich miejsce tworzono zrzeszenia sportowe, mające oparcie najczęściej w związkach zawodowych. Klub Olsza przydzielony do zrzeszenia „Kolejarz” przygarnął wtedy narciarzy ze likwidowanego HKN (Harcerski Klub Narciarski) i Sekcji Narciarskiej PTT. W tej właśnie sekcji byli narciarze uprawiający wspinaczkę górską jako członkowie ekskluzywnego Klubu Wysokogórskiego. Oni zorganizowali skałkowy kurs wspinaczkowy, przyciągając do wspinaczki narciarzy. Dzięki nim zrobiłem kurs skałkowy. Swoje wspinanie traktowałem jako pomocniczy letni trening przed zimowymi biegami. Tak samo jak i inne sporty uprawiane zawodniczo, np. kajakarstwo, piłkę ręczną czy gimnastykę sportową. Te uzupełniające sporty dawały mi dużą przewagę. Dzięki sprawności fizycznej uzyskiwanej z regularnych treningów wspinanie szło mi całkiem dobrze. Uprawiałem też narciarstwo zjazdowe, byłem nawet mistrzem okręgu w biegu zjazdowym. To narciarstwo kolidowało trochę ze wspinaniem zimowym. Decydującym momentem w wyborze było powołanie mnie przez Wawrzyńca Żuławskiego na obóz alpejski w Chamonix, a trzeba pamiętać, że był to rok 1956! Od tego momentu wiedziałem, co będę robił w swoim życiu.
Selekcji przed szkoleniem nie było, czyli dobierano się tylko towarzysko?
Tak, po prostu jak zebrała się grupa chętnych, to organizowano kurs. Selekcja dokonywała się automatycznie już w czasie zajęć. Nie wszystkim chętnym wystarczało determinacji, fizycznego przygotowania, no i rodzącej się pasji, aby kontynuować wspinanie. Tak samo zresztą jest i współcześnie. Instruktorami na kursie najczęściej byli dość doświadczeni już wspinacze, jednak często bez żadnych specjalnych uprawnień. Bywało czasami, że kursant okazywał się lepszym wspinaczem niż instruktor.
Co robiliście? Po czym się wspinaliście?
Głównie było to wspinanie po drogach o trudnościach dostosowanych do poziomu kursantów. Chodziliśmy po tych samych drogach, po których chodzą współcześni kursanci. Główną uwagę, tak jak i dziś, zwracano na prawidłową asekurację. Na drodze prowadził instruktor, a za nim na drugiego szedł kursant. Nie było mowy o wędce. Nie było rygoru, że trzeba przewspinać ileś tam dni, ale były zajęcia z ratownictwa traktowane przez nas jako zabawa. Ostatnim etapem szkolenia była wspinaczka hakowa – początkowo tzw. „paternoster”, czyli wspinanie się z łapaniem haków, a potem już normalne haczenie z prymitywnymi ławeczkami. To było już dla najlepszych. Z dróg hakowych najczęściej chodzono na Rysę Babińskiego w Bolechowicach jako najbardziej narzucającą się hakówkę.
Czy można powiedzieć, że wspinanie w skałkach pełniło funkcję treningową?
Czy robiono nowe drogi i ktoś podchodził do tej działalności poważnie?
Czasy, w których rozpoczynałem wspinanie (rok 1949), były okresem przejściowym między Pokutnikami a moim pokoleniem, które zajmowało się w zasadzie powtarzaniem znanych dróg. Chcieliśmy porównać nasze umiejętności z osiągnięciami naszych „nauczycieli” Pokutników. Próbowaliśmy zwyczajnie im dorównać, mieliśmy jednak świadomość, że skałki są tylko treningiem, są przygotowaniem technicznym do pokonywania dróg w górach wysokich. Do prób wytyczania nowych dróg w skałkach dopiero dorastaliśmy. Te tendencje zaczęły się właśnie pojawiać coraz częściej, zwłaszcza że działalność Pokutników w skałkach praktycznie zanikła. Zrobienie nowej drogi w jakiś sposób nobilitowało autora. Wspinanie „na wędkę” było niezbyt mile widziane, choć nie był to w pełni wybór ideologiczny. Wspinających się na wędkę uważaliśmy trochę za niepełnosprawnych wspinaczy, ale to szybko się zmieniło. Wędkę na większą skalę zaczęto tolerować później, głównie ze względu na brak dobrego sprzętu potrzebnego przy prowadzeniu na nowych drogach, a atakowano coraz bardziej ambitne cele. Konfliktu ideologicznego jednak raczej nie było.
W jakich miejscach wspinaliście się?
Działalność wspinaczkowa w skałkach rozpoczęła się w Dolinie Mnikowskiej (Chmielowski, rok
1909). Przez dzisiejsze dolinki przechodziła granica państwowa i z tej przyczyny nie mogły być brane pod uwagę jako teren wspinaczkowy. Dostępne stały się dopiero dla nowego pokolenia po odzyskaniu niepodległości. Do dziś istnieją relikty starej granicy, jak np. komunikacja. Terenem naszej działalności były przede wszystkim trzy dolinki: Bolechowicka, Kobylańska (Karniowicka) i Będkowska. Były najłatwiej dostępne, ale bardziej przedsiębiorczy zaczynali wzorem Pokutników penetrować dalsze rejony, jak np. Ostańce Jerzmanowickie, Dolinę Mnikowską, Dolinę Brzoskwini. Sporadycznie działano także w Ojcowie (głównie Maczuga Herkulesa) i w Dolinie Wierzchowskiej. Działalność w tamtych rejonach związana była z koniecznością biwaków, które w znaczący sposób przyczyniały się do integracji środowiska.
Gdzie biwakowaliście?
Często do biwaków wykorzystywaliśmy małe i większe jaskinie. Na posiadanie namiotu niewielu mogło sobie pozwolić. Nie biwakowaliśmy zazwyczaj w samej dolinie, ze względów klimatycznych lepszymi miejscami były wyżyny otaczające dolinki. Najlepszym miejscem było tzw. Wzgórze Dumań (nad obecnymi Filarkami w Dolinie Kobylańskiej) – tam było cieplej i sucho.
W jaki sposób umawialiście się na wyjazdy?
W skałki nie trzeba było się umawiać, wystarczyło pojechać i zawsze ktoś tam był. Jeden miał linę, inny haki i karabinki. Chętnych do wspinania nigdy nie brakowało, a praktycznie wszyscy się znali. Wiele z tych znajomości utrzymywanych jest do dzisiaj (Klub Seniora w KW Kraków). Spotykaliśmy się w czwartki na terenie dawnego dworca autobusowego na Placu Św. Ducha, bo nie mieliśmy żadnego lokalu, ale prawdziwe życie towarzyskie odbywało się w skałkach.
W samym Krakowie też się wspinaliście?
Były próby na tzw. Krzemionkach, teren był jednak zarośnięty i nie najlepiej nadawał się do
wspinania. Kamieniołom na Zakrzówku był wtedy jeszcze czynny, a później przez wiele lat zbyt kruchy, by można było się wspinać. Trochę wspinano się w Tyńcu, ale braciszkowie zakonni niezbyt byli z tego zadowoleni. Zakrzówek stał się atrakcyjnym terenem znacznie później, głównie dzięki działalności grupy tzw. Kaskaderów.
Masz jakąś teorię, dlaczego wspinanie w Polsce było sportem elitarnym, jeśli chodzi o wykształcenie? To polska specjalność. Jak wiesz w Anglii, Rumunii wspinanie było zajęciem dużo bardziej egalitarnym.
Ja mam na ten temat teorię związaną z okresem komuny. Robotnik czy ktoś, kto intensywnie pracował fizycznie, miał do wypoczynku tylko niedzielę. Nie było mu w głowie uprawianie w tym czasie jakiegoś fizycznego ruchu. Wystarczyło piwo przy budce i „tancpłoszczadka”. Wobec tego do wspinania garnęli się głównie intelektualiści, ludzie wykształceni lub kształcący się. Tym potrzebny był właśnie wysiłek fizyczny. Nie bez znaczenia był fakt, że przynależność do Klubu była wtedy honorem, akcesem do elity. Żeby zostać członkiem Klubu, trzeba było być już kimś znaczącym, no i mieć do wydania sporą ilość pieniędzy na górskie wyjazdy.
Co działo się dalej z twoim wspinaniem?
Na wspinaczkowym kursie tatrzańskim nigdy nie byłem. Wcześniej po Tatrach chodziłem bardzo dużo, ale jako turysta. Mój skałkowy instruktor Adam Lenczowski (pseudonim „Pingwin”) powiedział: „Na kursie będziesz się wspinał po jakichś gównianych drogach, jedź w Tatry ze mną”. I pojechaliśmy. Zrobiliśmy kilka ciekawych dróg, jak np. Klasyczną na Mnichu i Klasyczną na Zamarłej. Na obu drogach prowadziliśmy na zmianę. Wspinanie na pierwszego w Tatrach było dla mnie czymś naturalnym, bo nauczyłem się tego w skałkach. Liczyły się tylko te drogi, na których prowadziłem. Rok później pojechaliśmy „na lewo” na Słowację. To była wspaniała przygoda. Wejścia wspinaczkowymi drogami na kilka wybitnych szczytów, romantyczne dzikie biwaki w kolebach... Kolejne lata i zimy spędzałem już w Tatrach. Nielegalne wyjazdy w Słowackie Tatry traktowane przez nas były jako rodzaj sportu. Czasy były biedne (mieszkanie w „Kurniku” lub „na waleta”), jedzenie marne (głównie owsianka). Był jednak entuzjazm i to było najważniejsze.
Czyli odbyło się to w naturalny sposób, bez planowania?
Ożywiony ruch wspinaczkowy spowodował, że w skałkach zaczęli się pojawiać „kibice”. Głównie młodzież niezbyt zasobna w „mamonę”. Byli to już ludzie nieco innego pokroju. Nie interesował ich jakiś podbudowany intelektualnie romantyzm górski. Interesowało ich przede wszystkim sportowe pokonywanie trudności wspinaczkowych. Grupa, przejściowo nazywana przez nas od sposobu bycia „Garownią”, bez respektu zabrała się do wspinaczki. Byli na ogół dobrze przygotowani fizycznie. Głównym przywódcą tej grupy był Ryszard Malczyk. Człowiek o fantastycznym talencie wspinaczkowym. Wokół niego zebrało się towarzystwo nazwane później „Kaskaderami”. Wspinali się początkowo wyłącznie „na wędkę”. Ale to oni w końcu przejęli panowanie w skałkach i nadali wspinaniu nowy sens. Starsi, w tym i ja, odchodzili od skałek w Tatry, a później w Alpy. Nowe podejście do wspinaczki w skałkach było wprawdzie już sygnalizowane przez starszych, takich jak Janek Długosz i Tadeusz Westwalewicz, ale największe zasługi mieli właśnie „Kaskaderzy”. Dla nich skałki były celem samym w sobie. Tatry traktowali jako wyższe skałki. Oczywiście nie brakowało też w skałkach wspinaczy, którzy kontynuowali tradycyjne podejście do wspinaczki. Przejmując nowe trendy skałkowe, myśleli jednak o tym, by zdobyte umiejętności wykorzystać w działalności w górach wyższych. To wtedy pojawili się tacy wspinacze, jak Zyga Heinrich, Lucek Saduś, Andrzej Mróz, Jacek Poręba, Wojtek Kurtyka i wielu innych, w znaczący sposób przyczyniając się do rozwoju polskiego alpinizmu.
Jakie zmiany środowiskowe spowodowało odejście grupy wspinaczy w Alpy?
Gdy rozpoczynałem swoją przygodę z górami i wspinaczką, nie było w Polsce „zawodowców”. Zdecydowana większość ówczesnych taterników była studentami. Ci najlepsi, najbardziej „napaleni” cały swój wolny czas spędzali w lecie w skałkach. W zimie w Tatrach bywali tylko w okresie świąt czy dłuższych weekendów. Gdy osiągnęli „dojrzałość wspinaczkową”, zwykle kończyli studia i musieli podjąć pracę zawodową. Często zakładali rodziny, które odciągały ich od wspinaczki. Zmniejszyła się wówczas wyraźnie ilość czasu, który mogli poświęcić wspinaczce. Wyjazd w Alpy czy Kaukaz i już po urlopie. A trening i działalność w Tatrach musiały zostać ograniczone. W skałkach zrobiło się trochę pusto, ale okres ten był bardzo krótki. Niezwykła popularność wspinaczki, możliwości wyjazdów zagranicznych w dużej mierze za „państwowe” pieniądze spowodowały duży napływ młodych adeptów na wspinaczy. Zaczęli oni zajmować w Tatrach i skałkach miejsce tych, którym nie starczało czasu na wspinanie wyczynowe. Ze starszych na poświęcenie czasu mogli się decydować ci, którzy mieli zapewniony byt domowy i nigdzie nie pracowali oraz ci, którzy „uprawiali” zawody nie wymagające stałej, obowiązkowej obecności w miejscu pracy. W późniejszych latach, gdy pojawiła się możliwość traktowania wspinaczki jako źródła dochodów, pozwalającego na nieskrępowany niczym pobyt w górach, a jeszcze później możliwość zarabiania na pracach wysokościowych, pojawili się wspinacze, którzy często porzucali rozpoczęte studia, oddając się całkowicie górom. To był początek zawodowstwa. Najlepsi urządzali się, prowadząc własny „biznes”. Najgorzej wyszli na tym ci, którzy poświęcili się górom i nie zadbali o swoje perspektywy na przyszłość, gdy ich możliwości się skurczą.
Co uważasz za swoje najważniejsze osiągnięcie alpejskie?
Z przejść w górach typu alpejskiego szczególnie cenię sobie przejście całości grani Peuterey. Dzisiejsi wspinacze wolą drogi o znacznych trudnościach, ale krótsze, spektakularne, dostarczające więcej uznania. To też była długa droga z przygodami, o których można by wiele mówić. Do najważniejszych swoich przejść zaliczam też drugie przejście olbrzymiej północno-wschodniej ściany Dych Tau drogą Koszewnika. Tam było trudno, pogoda nie najlepsza, a jednak ścianę pokonaliśmy z trzema biwakami. Ale zespół był znakomity! Poza tym był to szczyt moich marzeń. Najwięcej przeżyć wiąże się jednak z próbą przejścia północnej ściany Czatyntau. Straszliwa wielogodzinna ulewa złapała nas w połowie przewieszonej części tej 800-metrowej ściany. Zjazdy w ulewie pośród lecących kamieni i koszmarny biwak u stóp ściany, w biwakowej płachcie z palącym się na kolanach spirytusowym palnikiem (dla odrobiny ciepła), przemrożone palce u nóg. Tego nie można zapomnieć. Tam walczyliśmy, bez żadnej przesady, o życie. Tak czasem bywa w górach. Nie ze względu na trudności i klasę drogi, ale ze względów przyjemnościowych mam w sercu wejście na Uszbę. Piękna góra, wspaniały partner Jurek Krajski, dobra pogoda – czego więcej można sobie życzyć? Znacznie bardziej interesowały mnie góry wysokie i od roku 1960 swoje zainteresowania skierowałem właśnie w ich stronę. Tam osiągnąłem prawdziwą satysfakcję, zwłaszcza że mój organizm znakomicie spisywał się na wysokości. Udało mi się kilka wejść na siedmiotysięczniki (pierwsze wejścia lub nowe drogi) i na kilkanaście szczytów sześciotysięcznych. Jak kiedyś policzyłem, pierwszych wejść na szczyty mam ok. czterdziestu. Za najlepsze osiągnięcia uważam wejście na Kohe Tez i trawers grani Šhawr – Nadir Šach. Cieszę się też z wprawdzie łatwego, ale samotnego wejścia na Ararat.
Chciałbym, żebyś jako osoba jak najbardziej kompetentna powiedział o najistotniejszych
przemianach w sprzęcie.
Największą przemianą była zmiana lin z sizalowych na nylonowe w zasadniczy sposób zmieniająca wspinaczkę. Ja miałem pełną świadomość, że sizalowa lina musi się zerwać przy locie większym niż 3 do 4 metrów. Zwiększenie bezpieczeństwa przy odpadnięciu miało olbrzymie znaczenie przy pokonywaniu trudniejszych partii skalnych. Do kolejnego postępu w pokonywaniu trudności przyczyniło się coraz lepsze obuwie wspinaczkowe. Kolejne typy obuwia używane przy wspinaczce: trampki, podklejone mikrogumą „korkery” i wreszcie nowoczesne obuwie wspinaczkowe. Przeszedłem wszystkie etapy i wiem, jaka jest olbrzymia różnica. Osobną sprawą są podeszwy typu wibram. W skałkach nadają się do wspinania najwyżej do skali trudności V, ale w Tatrach czy Alpach były prawdziwym objawieniem. Istotnym postępem było wprowadzenie do asekuracji kości. My wcześniej znaliśmy jedynie węzełki i kołki drewniane. To nie były całkiem bezpieczne punkty asekuracyjne. Szczególną rolę odgrywają tu „kości mechaniczne” (np. popularne friendy czy camaloty). Umożliwiły one asekurację w miejscach praktycznie uprzednio niemożliwych. Spory postęp nastąpił też w używanych hakach, pierwsze haki były wykuwane ze stali, miękkie i dostosowywały się do skały, ale były bardzo ciężkie. Z alpejskich wyjazdów przywieźliśmy cienkie haki i to znacznie zmniejszyło ich ciężar, umożliwiając zabranie ze sobą znacznie bardziej urozmaiconego asortymentu. Za duże osiągnięcie oceniam powszechne wprowadzenie wielofunkcyjnych przyrządów asekuracyjnych. Są coraz lepsze, bardziej uniwersalne i prawidłowo użytkowane zwiększają bezpieczeństwo przy odpadnięciu. A odpadnięcie traktowane jest teraz jako jeden z elementów wspinaczki. Sprzęt używany we wspinaczce jest coraz to lepszy i należy z niego korzystać, by móc długo cieszyć się górami.
Wydajesz się człowiekiem w pełni akceptującym przemiany we wspinaniu, ale może jednak jest coś, co cię drażni lub irytuje choć trochę?
Zmienia się mentalność ludzi. Zmienia się poziom materialny naszego życia. Zmienia się sprzęt.
Dlaczego alpinizm miał stać w miejscu? Hołdować tylko utartym zwyczajom? Nowi adepci chcą mieć własne ideały, własne cele, niekoniecznie identyczne z dawnymi. Tak być powinno i to jest według mnie właściwe. Nie znaczy to jednak, że każdy nowy „trend” musi zapanować jako powszechny. Często nowe pomysły na wspinanie schodzą gdzieś na bok i niespostrzeżenie umierają. Niektóre jednak zostają i rozwijają się. Osobiście żal mi trochę, że coraz bardziej zanika wspinaczka w Tatrach, a Tatry powoli pustoszeją. Są wprawdzie rejony, dzięki kursom wspinaczkowym, dosłownie oblegane, ale reszta jest pusta! Współcześni ograniczają się w Moku najczęściej do Mnicha, ewentualnie Kazalnicy czy dolnej części Spadowej Kopy. Znacznie ich mniej już w rejonie Wołowej Turni czy ŻTM. Wybierają drogi o najwyższej skali trudności, bo takie są obecnie najbardziej cenione w środowisku. Nawiasem mówiąc, przechodzenie np. Wariantu „R” czy dróg na południowej ścianie Zamarłej Turni w zimie niewiele różni się od letniego. Jest tylko trochę zimniej. Bardzo niewielu decyduje się na większe drogi nawet niezbyt odległe od schroniska, jak np. partia Wysoka – Ganek – Rumanowy. A kto widział ostatnio polskich wspinaczy w zimie na drogach w Dolinie Jaworowej, na ścianach Gierlachu czy Hrubego? Czy można komuś zaimponować zimowym przejściem np. północnej ściany Jaworowego, której nikt nie zna, która nie jest „w modzie”? W Alpach pełno Polaków jest na Igłach, w Chamonix lub zerwie Petit Dru, ale nie ma ich lub są tylko nieliczni na Jorassach czy ścianach Mont Blanc – równie trudnych, lecz wymagających nie tylko świetnej techniki wspinaczkowej, ale prawdziwego hartu ducha i świetnej kondycji. Nawet w górach typu alpejskiego, a czasem i himalajskiego uprawia się wspinaczkę „skałkową”. Alpy są dla niektórych tylko wyższymi skałkami. Można i tak, ale po co jechać tak daleko?
Jak oceniasz masowość wspinania?
Mnie się to bardzo podoba. Z tej masówki, która przychodzi, jest potem co wybrać. Czasem tylko coś mi nie gra, jak widzę kogoś o wysokich aspiracjach i miernych możliwościach. Wtedy pytam – czego chcesz od wspinania i dobieram mu drogi, żeby zobaczył, jak będzie mu szło. Mam ambiwalentne podejście do skali trudności, ponieważ najważniejsze jest indywidualne odczuwanie w zależności od stanu wytrenowania, formy fizycznej i psychicznej. Moim zdaniem główną zasadą przy szkoleniu powinno być nauczenie kursanta prawidłowej asekuracji. Wspinać każdy musi nauczyć się sam, a wymaga to często twardej pracy nad sobą. Nie wszyscy mają wystarczającą determinację. Mówienie, że za naszych czasów młodzież była lepsza, to kompletne bzdury. Ja dokładnie pamiętam nasze rozróby i oświadczam, że kursanci są teraz wspaniali...
Ciąg dalszy wywiadu w: GÓRACH, nr 9 (184) wrzesień 2009