facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2012-12-19
 

Marek Płona Płonka - przepis na tradycję

Przedstawiamy wywiad z jedną z najbardziej wyrazistych postaci w historii polskiego wspinania skałkowego, zwłaszcza w tym poważniejszym wydaniu - wspinania na własnej asekuracji.
Byłeś czy może nadal jesteś „głównym ideologiem” szkoły łódzkiej?
 
Głównym ideologiem szkoły łódzkiej był zawsze Jasiek Fijałkowski. Ja starałem się realizować jego postulaty, być może niekiedy rozwijałem twórczo jego idee, czego przykładem jest Żółta Rysa na Nadziei w Hejszowinie – prawdziwy hardcore). Obecnie mam 54 lata i myślę, że o tych sprawach powinni decydować ludzie, którzy wspinają się teraz. Szkoła łódzka już chyba nie istnieje. 
 
Wiesz, że jesteś dla tradycjonalistów „ojcem założycielem” i patronem wspinania bez stałych punktów? Czy to nie jest męczące? 
 
Dowiedziałem się teraz. Męczące to nie jest – przestałem się wspinać trzynaście lat temu. Wówczas nabrałem do tego dużego dystansu, a niektóre rzeczy mi po prostu zobojętniały.

Przypomnisz jakieś ważne epizody z „wojny ideologicznej” szkoły śląsko-łódzkiej z krakowską? Obszernie, jeśli można... 
 
Obszernie nie dam rady. Było to 25–30 lat temu i alzheimer napiera. Napierdalaliśmy się z Piotrkiem [Korczakiem – przyp. red.]. Oni (krakusi) byli lepsi, my (łodzianie) byliśmy czystsi. Pamiętam takie zdarzenie: znaleźliśmy z Piotrkiem niezrobioną ryskę w murze zamku na Podzamczu. Teraz na pewno nie można się tam wspinać. Po krótkiej i burzliwej, ale nierozstrzygniętej dyskusji, czy zrobić ryskę z dolną, czy na wędkę wkurzyłem się nieco i zrobiłem ją na żywca. Miała trudności około VI.2 i długość 8 metrów. To był jedyny raz, kiedy byłem lepszy od Piotrka. Na pewno to pamięta. Później nabyliśmy Przybycie Tytanów w dużych ilościach i wypiliśmy ze smakiem. „Przybycie Tytanów” to oczywiście skrót myślowy, który wziął się z nazwy drogi na Abazym w Bolechowickiej. Nazwa pochodzi od wina siarkowodorowego „Tytan”, którego transport dotarł do Bolechowic, kiedy Piotrek zrobił tę drogę.
 
Teraz szkoła krakowska często utożsamiana jest z francusko-hiszpańską. W czasie gdy kształtował się styl wspinania w Polsce, główna różnica polegała na tym, że krakusi patentowali swoje przejścia na wędkę, a łodzianie napadali od razu z dolną. Każda z nich miała swoje osiągnięcia, które trudno porównać – Pałac Kultury zrobiony z wielokrotnym yo-yo versus Superdireta Sokolicy na kilku kostkach (!) RP. Pamiętam jednak, że wtedy podchodziliśmy do tego bardzo emocjonalnie. Właśnie popularność stylu yo-yo w szkole łódzkiej uważam za jej najsłabszą stronę, nie zaś fakt, że robiliśmy odrobinę łatwiejsze drogi. Wyjątki od tego są, niestety, nieliczne.
 


Marek Płonka na Kołkówce w Podlesicach. Fot. Bogusław Bajer
 
Marek – do którego czuję ogromny szacunek – wypracował chyba najbardziej spójny, a i radykalny „przepis” na tradycję i jej implementację w polskim wspinaniu. Pozostał mu wierny – nie wspinając się, jak reszta „tradycjonalistów” (a raczej wtedy przedstawicieli „szkoły śląsko-łódzkiej”), na wędkę czy po obitych drogach. Mizeria polskiego tradycjonalizmu stała się faktem po tym jak w 1986 roku wybuchła „era RP” (wizyta Hiszpanów na Jurze) i wiąże się głównie z tym (jest to moje zdanie), że Marek zrezygnował ze wspinania. Był niewątpliwym spiritus movens polskiej tradycji. Dodam, że to był najbardziej spójny przepis w światowym wydaniu – gdyby trzymać się samej litery jego przekonań wspinaczkowych.
 
Rezygnacja Marka Płonki z czynnego uprawiania wspinania okazała się katastrofalna dla polskiego tradycjonalizmu. W momencie gdy ów tradycjonalizm reanimowano, stał się on po prostu karykaturą samego siebie. Błędem Marka było to, że pojmował go jako program moralny w ogóle: nie dopuszczał, że może się też wspinać w inny sposób niż tylko z dołem i bez znajomości, co było zasadniczym ograniczeniem dla jego postępu, ponadto było nieatrakcyjne dla tych, którzy chcieliby za nim podążyć. Gdyby tradycjonalizm pojmował strefowo, a nie holistycznie, dopuszczając jego niepraktykowanie we „francuskich ospitowanych ogródkach”, to kto wie...

Jeszcze jeden przykład idei, która upadła przez własną bezkompromisowość. Mimo to uważam go za swojego zasadniczego rywala w kluczowym okresie, gdy sam formowałem się jako wspinacz. Także rywala intelektualnego, gdyż wzorce wspinaczkowe były wtedy (pierwsza połowa lat 80.) zarówno praktykowane, jak i dyskutowane – oczywiście w tej dyskusji nie brakowało wzajemnych złośliwości :-). 
 
Jak skomentujesz ten tekst Piotra Korczaka?
 
Miodzio – taka laurka od Szaleńca?! Z tą moją „niezłomnością” trochę przesadził – wspinałem się przecież (prawda, że wyłącznie z dolną i bez znajomości) na drogach „obitych” i doskonaliłem na nich (i to bezpiecznie) swoje umiejętności wspinaczkowe, co pozwoliło mi atakować później inne problemy techniczne. Czasem z sukcesem, częściej bez. Niestety, tradycjonalizm pojmowany „strefowo” to wygibas czysto teoretyczny – po 1985 roku znakomita większość ludzi wspinających się w skałkach Jury uparła się, aby przerobić wszystkie skały w Polsce na „ospitowane francuskie ogródki”. Krakusi mają w tym swój duży udział. Trzeba jednak oddać im honor – nigdy nie wpadli na pomysł, aby spitować zrobione wcześniej drogi, co później stało się popularną praktyką (chyba tylko Kołkówka na Dziewicy się ostała). Na to powszechne spitowanie się nie zgadzałem – nie ma to nic wspólnego z bezkompromisowością, a raczej ze zdrowym rozsądkiem.
 


Poszukiwanie zaginionej szpejarki pod drogą Polsilver IXa, Hejszowina. Fot. arch. M. Płonka
 
Rzeczywiście, nasze „spięcia” intelektualne były czymś, co teraz wspominam najmocniej, chociaż użycie (wtedy, bo teraz już wyluzowałem) niektórych anagramów bardzo mnie wkurwiało. W spięciach „wspinaczkowych” z nielicznymi wyjątkami brałem w dupę. Najbardziej mnie śmieszy to, że traktowaliśmy to wtedy śmiertelnie poważnie. 

Dlaczego przestałeś działać w wapieniu i przeniosłeś się w piachy?
 
Nigdy nie przestałem wspinać się w wapieniu. Zapisałem na swoje konto parę osiągnięć, które bardzo cenię, na przykład Czerwone Bździągwy na Gołębniku (droga z niską klasą, ale zawsze pierwsze przejście z dołem) czy Kankan na Górze Birów. W drugiej połowie lat 80. robiłem Science Fiction, zakładając kostki „ze wspinania” (pierwsza na szóstym metrze, z kiepskim lądowaniem). Jest to chyba jedyne takie przejście tej drogi. W końcu okazało się, że konkurencja w trudnościach technicznych przy postulacie wspinania się wyłącznie z dolną nie ma realnych szans – w Hejszowinie znalazłem niszę ekologiczną. Tam można pokazać, że potrafisz się wspinać, a nie tylko przewieszać wędkę coraz wyżej (w wapieniu spitowano naprawdę gęsto). Może to taka skarlała forma wspinaczki górskiej? 
 
Podobno inspiracją do całkowitego porzucenia obowiązującego niegdyś wspinania na wędkę była wizyta w polsce w 1984 grupy Anglików. Rok 1984, Anglicy... Wieki Brat patrzy?
 
Nie, zaczęło się wcześniej, bo już w 1981 roku, a moim głównym „ideologiem” był Janek Fijałkowski. Czasami wbijał ringi ze zjazdu, ale ewentualny lot był zawsze emocjonujący, na przykład na Direcie Lechwora VI.1+ w Rzędkowicach. Duże wrażenie zrobiła na mnie postawa Chrisa Hampera, który gruchnął z rozmachem z Ryski Skierskiego w glebę. Friendy wkładane w hakodziury okazały się do niczego – nawet nie zamortyzowały lotu. Dla wielu stało się to przestrogą i powodem do rezygnacji z łódzkiego stylu wspinania. Ja zacząłem się uważniej asekurować (czytaj: więcej yo-yo i wieszanie się w kilka osób na przelotach, żeby sprawdzić, czy działają). 
 
Jesteś sobie w stanie wyobrazić, jak wyglądałoby polskie wspinanie, gdyby wzorem tego, co dzieje się w Anglii, koncentrowało się na własnej asekuracji? 
 
Bardzo ważne pytanie. Myślę, że szczytowym osiągnięciem szkoły „łódzkiej” byłaby rysa na Cimie na Podzamczu (Pałac Kultury), ale gdzieś tak do połowy lat 90. Potem bardzo rozpowszechniły się sztuczne ściany, gdzie można zarówno dopakować, jak i poprawić technikę oraz wytrzymałość. To pewnie pozwoliłoby atakować trudniejsze drogi, również z marną asekuracją. Kto wie, jak wyglądałoby to teraz. Jednak trzydziestometrowej linii VI.7+ robionej na żywca i OS (bo do tego sprowadza się wspinanie bez formacji wiodącej i bez spitów) sobie nie wyobrażam.
 
Jak postrzegasz obijanie dróg poprowadzonych na własnej asekuracji? Jesteś całkiem przeciw, czy dopuszczasz myśl, że dzięki temu są chodzone i nie zarastają?
 
W wapieniach powinny być zostawione tak jak są. Ładnych dróg z własną asekuracją jest niewiele, masz za to mnóstwo ospitowanych linii o podobnych trudnościach. Zostawiłbym je dla tych, którzy chcą zobaczyć, jak wygląda takie wspinanie. Zauważ, że czym innym jest przejście obitej drogi z własną asekuracją (zawsze możesz się wpiąć do spita, jak będzie niepewnie), a czym innym linii, gdzie nie ma takiej alternatywy. Z tego co wiem, to wiele dróg poprowadzonych na kostkach zostało jednak obitych. 
 
W Hejszowinie jestem, a raczej byłem zwolennikiem rozsądnego dobijania ringów – zwłaszcza na drogach sprzed 1985 roku, kiedy panowała tam opinia, że droga, na której nie można się zabić, nie jest warta uwagi. Jednak niektóre klasyki (Orgazmotron na Szczelińcu, Kletterweg na Głodowej czy „żywcówki” Handla) zostawiłbym dla przyszłych pokoleń. 
 
Jest konsensus między tradycjonalistami i szkołą francuską?
 
Nie wiem – nie wspinam się już od dawna. Kiedyś był w takim sensie, że nie obijano już poprowadzonych dróg. Przypadku obicia linii nadającej się do przejścia z własną asekuracją nie znam – wszystkie fajne udało się poprowadzić wcześniej. Problemem jest raczej koegzystencja obu stylów wspinania na tym samym obszarze. Tutaj tradycjonaliści są bez szans – za szkołą francuską stoi „argument siły”. Wiertarką udarową można w krótkim czasie każdą skałę przerobić na coś w rodzaju outdoorowego panelu. Na Jurze Północnej większość dróg jest tak traktowana – ostatni raz byłem w Podlesicach w 2004 roku. Żywce z pierwszej połowy lat 80. zastałem gęsto obite spitami (Dziurki Marczaka, Mała Sprężyna, Biodro Dziewicy
itd.). Naprawdę jest aż tak źle ze wspinaczką tradycyjną? 
 


Jeszcze jedno ujęcie z Kołkówki. Fot. Marek Koch
 
Rysa Płonki VI.1+ na Jastrzębniku może być dobrym przykładem: poprowadzona na własnej asekuracji, dobity spit i stanowisko, wybity spit. Jaka jest twoja opinia?
 
Rozumiem, że najpierw ktoś drogę obił, a później kto inny spity usunął? Jak już mówiłem, uważam, że obijanie takich dróg nie ma sensu. Nie wiem, jak w praktyce wygląda usuwanie spitów – jeśli da się to zrobić bez uszkadzania skały, to OK. Jeśli nie, to powinny zostać jako mniejsze zło.
 
Pałac Kultury na Wielkiej Cimie to kawał pięknego i wymagającego wspinania. Drogę pokonałeś z Jackiem Zaczkowskim i Davem Barreem, przypomnij detale tego przejścia. 
 
Mój udział w tym przejściu był niewielki – byłem świeżo po glebowaniu w Pfaffenstienie (Piaskowce Nadłabskie) i miałem mocno stłuczoną lewą nogę. Prowadziłem tylko dolną część, gdzieś do 2/3 rysy. Dalej i do półki prowadził Jaca, a górną część, już nad półką – Dave Barrel.
Wcześniej próbowałem dwukrotnie – w 1981 i 1984 roku. W 1981 roku zabrakło czasu – próby były pod koniec października i później zrobiło się za zimno na trudne wspinanie. Trzy lata później zabrakło psychy – spadłem z trawersu na półkę, w locie wyrwałem trzy lub cztery kostki i zatrzymałem się w okolicy początku rysy. 
 
W czasach gdy się wspinałem, modne było takie powiedzenie: „nie sprzęt się wspina, a człowiek”. Po zrobieniu tej drogi dodałem: „ale sprzęt bardzo pomaga”. Przy poprzednich próbach osadzenie każdej kostki to była walka. Musiałem swoje odwisieć, przymierzyć kostkę, a potem ją starannie osadzić i uwierzyć, że utrzyma. Pewnie, że w kolejnych próbach pamiętałem już, „która kostka, gdzie i w jaki sposób”. Angole przywieźli ze sobą friendy, których wtedy nie miałem. Tę cudowną broń możesz wepchnąć do rysy w dowolny sposób, a i tak będzie to dobry przelot, który oszczędzi dużo pary. Nie wiem, czy bez „wunderwaffe” w postaci friendów droga padłaby w tej próbie. Ale cieszę się, że tak się stało, bo obawiam się, że gdyby im (Jackowi i Dawidowi) się nie udało, to przy rysie wyrósłby rządek spitów. To był już czas gwałtownej ekspansji francuskiego stylu wspinania na Jurze. 
 
Z tego co mówisz wynika, że nie śledzisz tego, co dzieje się we wspinaczce tradycyjnej w Polsce. 
 
Nie. Przeglądam czasami fora internetowe – to wszystko. 
 
Masz jakieś spostrzeżenia, uwagi, komentarze po tej lekturze?
 
Style wywodzące się ze wspinaczki tradycyjnej zostały dokładnie skodyfikowane, a normy czystości przejścia są bardzo wyśrubowane. Według tych zasad większość moich prowadzeń w wapieniach to właściwie bardziej próby o różnym stopniu zaawansowania niż ukończone przejścia. Ale to dobrze, że styl yo-yo nie jest już uznawany. Bawi mnie też śledzenie wątków z udziałem Szalonego. Widać wyraźnie, że najczęściej robi sobie jaja z interlokutorów, czego ci zdają się nie dostrzegać, traktując wszystko ze śmiertelną powagą.
 
Konsekwencja odpadnięcia na drodze tradowej może być znacząco poważniejsza niż lotu na ringu. Miałeś jakieś wypadki podczas wspinania? Słyszałem o groźnym locie przy próbie robienia nowej drogi na Narożniaku. 
 
Na Narożniaku nie było najgorzej. Wprawdzie spadłem z dość wysoka, bo z około dziesięciu metrów, ale na trawę i dosyć strome zbocze. Trzy tygodnie po upadku zrobiłem Żółtą Rysę na Nadziei. Od 1981 do 1985 roku, kiedy traktowałem wspinanie bardzo poważnie, w każdym sezonie miałem jakiś upadek, którego konsekwencją były mniejsze lub większe kontuzje. Najgorzej było w Pfaffensteinie w 1985 roku. Wspinałem się dilferem
po kancie i ukruszył mi się stopień. Odruchowo pociągnąłem z buły, co dało taką rotację, że odwróciło mnie głową w dół i zacząłem pikować z ośmiu metrów na kamienie. Na szczęście pętla na skalnym zębie wytrzymała i w glebę uderzyłem już nogami i tylko na naciągu liny. 
 
Zabrakło pół metra, a wyszedłbym bez szwanku. Lewa noga dokucza mi do teraz. 
 
Dawno temu w „Taterniczku” zaproponowałeś „rzeźbiarzom”, aby zaolkitowali Komin Lechfora, tworząc w ten sposób piękną, godną uwagi nową drogę. By zapewnić sobie miejsce w panteonie wspinaczkowym, przypomnij kontekst tej dowcipnej propozycji. Chodziło o to, że któryś łojant z przerostem ambicji zacementował kilka chwytów na nowo przewędkowanej drodze, by jej trudności wzrosły o stopień lub dwa. Szczegółów nie pamiętam.
 
Żeby nabrać szacunku dla dawnych mistrzów, nie trzeba sięgać aż tak daleko. Robiliśmy przed wyjazdem na Jastrzębniku Rysę Płonki. Byłem dumny i blady, kiedy dotarłem do zjazdowca. Nasapałem się, ale wydawało mi się, że dobrze poszło. A wtedy stojący na ziemi Makar wspomniał, że Marek Płonka wszedł i zszedł tą drogą bez liny... lata temu, w gorszych butach, z gorszym zapleczem treningowym etc. Refleksja jest tylko jedna: „oni umieli, my nie”. Jest pewien wymiar wspinania, wspinanie tra- dycyjne, który został jakby nieco zepchnięty na margines naszego pojmowania tego sportu. I w tym wymiarze jesteśmy po prostu słabi. A w Dolinie to wymiar podstawowy. Jakiś komentarz do tekstu Adama Pustelnika? 
 
Tak się rodzą mity i legendy. Nie zrobiłem drogi do końca, a tylko jej główne trudności. Pod koniec rysa była tak zatkana ziemią, że nie podołałem psychicznie i zszedłem. Ale na dole stał Waldek Podhajny i gdyby zrobiło się naprawdę niedobrze, to mógłby w kilka minut wejść na Jastrzębnik i poratować mnie liną z góry. Poza tym ta rysa to offwidth, a taką formacją – o ile nie jest mocno przewieszona – chodzi się tak samo dobrze w górę, jak i w dół. Chwilę później wziąłem uprząż, kostki i linę i zrobiłem ją z asekuracją. W sumie wyszła droga może nie najbrzydsza, ale niewielkiej klasy. Mimo to miło przeczytać, że Adam się na niej trochę zasapał.

Rozmawiał: Andrzej Mirek

Całość tekstu znajdziecie w GÓRach nr 217 (czerwiec, 2012)
 
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-04-16
HYDEPARK
 

III Edycja Konkursu na projekt użytkowy Skis Re//Defined

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-01-31
HYDEPARK
 

Jazda obowiązkowa - "Pierwsza pomoc w górach"

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-01-24
HYDEPARK
 

Górnolotni 2024 – Spotkania ludzi gór w Tarnowie

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com