Marcina przepytał: Maciek Ciesielski
Marcinie, na początku gratulujemy nowej drogi w Wenezueli. To była chyba dla ciebie pierwsza tego typu wyprawa – zasadniczym celem było pokonanie drogi klasycznie, a do asekuracji miejscami używaliście spitów.
Dziękuję w imieniu całego teamu. Rzeczywiście, jeśli chodzi o wytyczanie sportowej drogi na wielkiej ścianie było to dla mnie nowe, bardzo ciekawe doświadczenie. Od dawna planowałem poszaleć gdzieś z wiertarką, spróbować czegoś z innej półki. Dysponując takim sprzętem, wytyczenie nowej drogi nabiera zupełnie innego wymiaru. Pewna asekuracja przy stabilnej pogodzie daje bardzo duży komfort psychiczny i pozwala całkowicie skupić się na sportowych trudnościach drogi. Zabijamy tym wyzwanie, ale i dostajemy coś w zamian: mnóstwo przyjemności ze wspinania w terenie pozbawionym naturalnej protekcji. Przyznaję się jednak, że pomimo całej tej frajdy, nie czuję się oświecony i nie obiorę tej drogi (śmiech).
Marcin Tomaszewski. Fot. Wojciech Wandzel
Skąd w ogóle pomysł wspinania się w takim miejscu? Chyba poza samą trudną wspinaczką na ścianie Acopan Tepui dużym problemem było dostanie się pod nią, niełatwe były także inne sprawy związane z logistyką działania w takim miejscu.
Inspiracja miejscami dojrzewa latami. Doskonałą okazją okazał się projekt „Cztery żywioły”. Wenezuela była pierwszym miejscem, które skojarzyło mi się z „tropikiem”. Kilka miesięcy przed wyjazdem, gdy szukałem informacji o rejonie, dotarłem do lokalnego wspinacza Cheo Garcia. Będąc w dobrych kontaktach z Indianami, był przewodnikiem wielu wypraw wspinających się w tamtych rejonach. Po krótkich namowach dołączył również i do naszych – polskich. Dzięki świetnej komunikacji z wyprawą krakowską, która wytyczyła przed nami trudną drogę na Acopan Tepui (Marcin ma na myśli działalność zespołu w składzie: Borek Szybiński, Maciek Dziedzic i Michał Szeliga - przyp. red.), sama organizacja transportu nie sprawiła nam żadnego problemu. Muszę jednak przyznać, że rzeczywiście bez Cheo i jego koneksji nie byłoby tak kolorowo.
Był to trzeci z czterech etapów, z jakich składa się Twój projekt „Cztery żywioły”. Kiedy przyjdzie czas na czwarty, którym jest woda, czyli – jak czytamy na twojej stronie – na wyprawę na Ziemię Baffina. Byłeś już tam kiedyś. Czy to wtedy wypatrzyłeś coś, co tym razem będzie być twoim celem?
Na Ziemię Baffina wybieram się w pierwszej połowie 2011 roku. Faktycznie wspinałem się już w tym rejonie w 2002 roku, w fiordzie Pangnirtung (na Mt. Thor w towarzystwie Krzysztofa Belczyńskiego i Michała Bulika – red.). Muszę również przyznać, że wypatrzyłem tam przy okazji prawdziwy „bigwallowy” raj (kilkanaście „El Cap-ów” o wysokości ścian 400-700 m). Jednak tym razem mam ochotę na małą zmianę klimatu. Celem będzie rejon Sam Fiord w okresie zimowym, gdy pod ściany można jeszcze podejść po zamarzniętej krze. Zawsze miałem tendencję do zakopywania się w śniegu, więc i tym razem nie odmówię sobie tej przyjemności. Pomimo że skład wyprawy jeszcze nie do końca się skrystalizował, jej idea sięga o wiele dalej. Mała „saneczkowa” ekspedycja na nową wielkościanową drogę ma być w moich założeniach również przygotowaniem do jednego z największych moich wyzwań w przyszłości – Antarktydy. Wracając do „Czterech żywiołów”, być może finisz jeszcze trochę się przeciągnie... Nadal uparcie zamierzam wyrównać rachunki z Mt. Dickey i Fitz Royem (zob.
nius).
„Cztery żywioły” to poważne i duże przedsięwzięcie, ty jesteś jednym z najlepszych, a na pewno najwszechstronniejszych wspinaczy w Polsce. Czy w naszym kraju istnieje już możliwość bycia kimś, kogo na Zachodzie określają mianem zawodowego wspinacza?
Wydaje mi się, że tak. To jest jedynie kwestia determinacji, świadomości – czy rzeczywiście tego pragniemy. Nie każdy zdaje sobie sprawę z tego, z czym wiąże się zawodowy alpinizm, z jakich pobudek zamierza zostać zawodowym wspinaczem i do kiedy. Należy się również zastanowić, czy powinno się w takim wypadku zakładać rodzinę. A gdy podejmie się już tę decyzję, to z wszystkimi
konsekwencjami. Taki alpinista powinien być bardzo wszechstronny, znać języki, podstawy zawodowej fotografii i marketingu. Wyciągnięta dłoń i kilka przejść to za mało. To jest zawód dla konsekwentnych indywidualistów z charyzmą, którzy będą w stanie pogodzić się z samotnością. Przy takim zawodzie prędzej czy później należy poświęcić się górom i zatracić dystans do nich. Ja osobiście wybrałem inną drogę...
Dokończenie rozmowy z Marcinem Tomaszewskim oraz relacja z wyprawy do Wenezueli w GÓRACH, nr 4 (191) kwiecień 2010.