Alpy Południowe - góry niewysokie, lecz wymagające; miejsce, w którym pierwszy zdobywca Everestu zaczynał swoją przygodę w górami. W grudniu ubiegłego roku, w towarzystwie Alejandra z Chile i Dominica z Niemiec, zrobiliśmy Zurbbrigen Ridge (3+) na wschodniej ścianie Mt Cook, najwyższym szczycie Nowej Zelandii.
Aoraki, szerzej znany pod nazwą Mt Cook, to najwyższy szczyt Alp Południowych, a także najwyższa góra w całej Nowej Zelandii, wyrastający na wysokość 3754 metrów n.p.m. w zachodniej części Wyspy Południowej. Większość szczytów nowozelandzkich Alp jest zbyt trudna dla przeciętnego turysty, dlatego Ci, którzy wejdą na któryś z nich, mogą poczuć się wyróżnieni. Dojazd pod górę jest bardzo łatwy - szeroką asfaltową drogą dociera się do wioski Mt Cook, gdzie w siedzibie Departament of Conservation należy zgłośnić wyprawę, zapłacić za planowane noclegi w górach, zdobyć informacje o prognozie pogody czy zamówić lot helikopterem na Grand Plateau. Byliśmy dość zaskoczeni faktem, że większość osób wchodzących na najwyższy szczyt Nowej Zelandii korzysta z tej usługi. W wiosce znajduje się także Centrum Alpinistyczne Edmunda Hillarego, z siedzibą przewodników alpejskich, u których można wypożyczyć cały szpej, dobrze wyposażony i bardzo drogi sklep outdoorowy, obserwatorium astronomiczne, muzeum alpinizmu i najdroższe noclegi w okolicy. Wspinacze zazwyczaj zatrzymują się w należącym do Nowozelandzkiego Klubu Alpejskego Unwit Hut (ok. 60 zł, 1 km przed MtCook Village, blisko lotniska), gdzie przez przeszkloną frontową ścianę widać ośnieżone szczyty Alp. Mniej więcej tyle samo kosztuje noc w hostelach. Najtańszą opcją jest camping w dolnie Hooker, gdzie za osobę zapłacimy 12 złotych.
Opcję lotu helikopterem odrzucamy na wstępie, mimo nalegania miejscowych przewodników. Z parkingu przy Blue Lake (700 m n.p.m.) w Dolinie Tasmana ruszamy o 10 rano. Najpierw ok. 8 km po w miarę płaskim terenie, potem mijamy toaletę, będącą jednocześnie radiostacją (jedyne pozostałości po starym schronisku) i stromo w dół na lodowiec Tasmana, przykryty w tym miejscu grubą warstwą materiału skalnego. Zostawiamy z lewej lodowiec Ball i zaczynamy bardzo strome podejście po piargowiskach w kierunku lodowca Boy. Oczywiście gubimy drogę i, przecinając wodospad, pakujemy się w prawie pionowe ściany. Z ulga witam więc wygodną powierzchnię lodowca. Z prawej strony wznosi się szpiczasty Anzac Peak, który trzeba obejść dookoła przez pokrytą szczelinami przełęcz. Potem pozostaje nam już tylko półtora godziny przez Grand Plateau. Pogoda piękna, szczyty dookoła wyraźnie odcinają się bielą grań od błękitnego nieba, wśród nich Mt Tasman – drugi co do wielkości szczyt kraju. Tylko Aoraki nie chce się pokazać, nadal chowa się w chmurach, i mimo że początek naszej jutrzejszej drogi jest tuż obok, nie możemy nawet rzucić na nią okiem. Zmęczeni po 11-godzinnym mozolnym podejściu, w pięknych kolorach zachodu, docieramy do Plateau Hut.
Chatka Plateau Hut położona jest na wysokości 2200 m n.p.m. i trzeba do niej podejść z Grand Plateau ok. 100 metrów pod górę, gdyż wybudowano ją na wyeksponowanej skale, z dala od lawin i zdradzieckiego lodowca. Na miejsce docieramy po godzinie 21.00. Późno. Musimy coś zjeść, napić się (hektolitry herbaty), przygotować sprzęt, no i jeszcze znaleźć czas na odpoczynek. Śpimy może godzinkę… ja właściwie nie śpię. Nie wiem, czy to z powodu zmęczenia, podekscytowania, czy może zwyczajnego strachu.
Wstajemy 0:30, znowu herbata. Ubieramy się i wychodzimy o 1:45. I nareszcie!!! Aoraki pokazuje nam swoją twarz, już nie chowa się nieśmiało za chmurami, stoi przed nami, i mimo panujących ciemności, widać ogrom i piękno góry. Dookoła bezchmurne niebo usiane tysiącem gwiazd, a na lodowcu powolny ruch czołówek – to wspinacze z Nowej Zelandii, podążający w tym samym kierunku co my. W tej chwili odczuwam tylko spokój, a na moich ustach pojawia się uśmiech.
Maszerujemy, ja między chłopakami, przewiązani liną, uzbrojeni w czekany i raki, po rozległym Grand Plateau. Ciszę przerywają tylko odgłosy lawin schodzących od czasu do czasu ze stromych stoków gdzieś w oddali. Wkrótce żegnamy się z płaskim terenem na następne kilkanaście godzin i zaczynamy strome podejście po mocno zmrożonym stoku. Z minuty na minutę robi się coraz stromiej, aż nagle stajemy przed pionową ścianą. W lodzie widać ślady po rakach i śrubach lodowych, pozostawionych przez Kiwi Team, więc to musi być nasza droga. Alejandro zakłada stanowisko, wspina się kilka metrów, znowu śruba, jeszcze kilka metrów i już moja kolej. Po chwili jestem przy górnym stanowisku, asekuruje Dominika.
Nadal jest ciemno, robi się coraz zimniej, co oznacza, że wschód już blisko. Niebo powoli się rozjaśnia: najpierw tylko wąski pasek na horyzoncie, potem całe niebo zaczyna zmieniać kolor, aż nagle wszystko dookoła – góry, skały, śnieg, nawet my – na krótką chwilę zostaje oblane niezwykłym blaskiem. Ale trwa to tylko krótki moment, kiedy promienie pierwszy raz dotykają jakiejś powierzchni, potem kolor z czerwonego przechodzi w różowy, który ustępuje jasnej pomarańczy, by następnie całkowicie zblednąć. Świat przybrał barwy dnia. Słońce powoli nas rozgrzewa, ale tylko na chwilę. W samym tym momencie zrywa się wiatr, na tyle silny, żeby porwać mi kurtkę, którą próbuje wyciągnąć z plecaka. Przez chwilę jestem przerażona – przecież to dopiero początek, wszystko jeszcze przed nami… N a szczęście prognoza się sprawdza, cały dzień „mega lampa”, po południu jest wręcz upalnie.
Niestety nasze tempo, mimo iż część drogi szliśmy nie przewiązani, jest za wolne. Do tego samego wniosku dochodzą miejscowi, dlatego po skończeniu naszej drogi Zurbriggen Range, decydujemy się na zejście. Niewyspanie, zmęczenie ciężkim podejściem poprzedniego dnia, chwilowe zgubienie drogi, wszystko to zadziałało na naszą niekorzyść. Odpuszczamy więc szczyt… Dziwne, nigdy jeszcze nie zrezygnowałam ze zdobycia góry tak łatwo. Nawet nie próbowałam protestować. Zmęczenie było silniejsze. Gdzieś tam w głębi czai się żal, lecz szybko wyparty zostaje przez myśl o zejściu. Technicznie droga przez Linda Glacier jest łatwiejsza, jednak lodowiec ten to labirynt olbrzymich szczelin i pokonanego zajmuje dużo czasu i cierpliwości. Godzinami idziemy w pełnym słońcu, cofając się co chwila ze ślepych zaułków, ostrożnie przekraczając mosty śnieżne nad szczelinami, które kuszą odcieniami zieleni i błękitu, żeby wejść do środka i ochłodzić się trochę. Kiedy docieramy ponownie do Plateau, jest już prawie wieczór. Ostatnie metry wydłużają się w kilometry, nogi robią się ciężkie, a chatka wcale się nie przybliża. Różne myśli zaczynają przychodzić do głowy: co na święta ugotować? Hmm, ciekawe, jaka pogoda jest w Polsce... Czy kartki zdążą dotrzeć na czas… Czy inni też są tak zmęczeni jak ja?? Chyba tak, bo gdy po wejściu do chatki dostajemy propozycje powrotu helikopterem do doliny, wszyscy się zgadzamy, mimo dość wysokiej ceny (ok. 260 zł / os.). Ale lot wart jest tej ceny!