facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-12-23
 

Kraina Matterhornów – powroty

Wspólnie odzyskaliśmy rzeczy z pozostałości jamy, odkopaliśmy namiot i ścisnęliśmy się w jego środku. Dobrze znów być razem. Zrobiło się jasno i z pewnym bólem uświadomiłem sobie, jak szybko minęły godziny nocy. Wiatr wydawał się wiać silniej niż kiedykolwiek. Otaczały nas chmury. Była to jedna z tych sytuacji, kiedy decyzja o odwrocie mogła zapaść nadzwyczaj łatwo. Zdecydowaliśmy się rozważyć nasze położenie nad kubkiem ciepłego płynu i połówką czekoladowego batona. Zgadzaliśmy się, że w naszym położeniu nie ma nic wyjątkowego, oprócz poszarpanych nerwów i złej pogody. Dalsza droga wiodła ku górze.

 Chris na trzcim biwaku na Kajaqiao. W tle widoczny jeszcze bardziej Matterhornopodobny Manamcho

Chris na trzcim biwaku na Kajaqiao. W tle widoczny jeszcze bardziej Matterhornopodobny Manamcho

fot. Mick Fowler

 

Północna (zawietrzna) strona grani pokryta była przerażająco stromą, bezdenną pokrywą puchu, który zdawał się przeczyć grawitacji. Oznaczało to, że zostaliśmy zmuszeni poruszać się skalną, technicznie wymagającą, niezwykle wietrzną granią. Niemniej przejaśnienia na niebie wskazywały powolny progres. Wczesnym popołudniem pozostawiliśmy pod nami sąsiadujące Manamcho (6264 m). Według niektórych map Kajaqiao ma 6447 m, według innych 6525 m. Tak czy inaczej wiedzieliśmy że nie możemy być daleko od szczytu.

 

Altimetr Chrisa wskazywał 6500 m, kiedy stok zaczął powoli łagodnieć. Najwyższy punkt był nadal trzy metry nad nami. Wiedzieliśmy jednak, że po drugiej stronie grani znajdowały się nawisy śnieżne i z niepokojem czuliśmy, że zbliżamy się do ich granicy. Było w pół do siódmej wieczorem. Niebo lekko się rozchmurzyło i liczyłem na spektakularną panoramę ze szczytu. De facto widok na wschód i południe ograniczały nawisy, a północ i zachód pokrywały chmury. Po krótkiej chwili skorzystaliśmy z naszej ostatniej śruby śnieżnej i zaczęliśmy zjazdy w mrok. Po ekscytującym biwaku, trzech dniach zjazdów, unikaniu lawin i kluczeniu w ścianie dołączyliśmy w bazie do Adama i Phila. Osiągnęli jakieś 5800 m na Manamcho, gdzie zatrzymała ich szalona pogoda i niskie temperatury. Jednak nadal byli uśmiechnięci. Tak wielkie góry wpływają na ludzi.

 

Paul Ramsden podczas trzeciego dnia wspinaczki na manamcho

Paul Ramsden podczas trzeciego dnia wspinaczki na manamcho

fot. Mick Fowler

 

Tomatsu Nakamura ochrzcił Kajaqiao jako „Matterhorn Nayiankentanghla” i zainspirowało nas jego spektakularne zdjęcie. Jednak jedną z przyjemności eksploracji jest to, że czasem się mylisz. Problemem jest tutaj fakt, że wschodni rejon Nayiankentanghla obfituje w  niesamowicie imponujące szczyty, które nie są do końca obfotografowane. Również nazwy tych że szczytów, które je posiadają, są – wyłączywszy miejscową ludność – niemal nieznane. Zdjęcie Toma z pewnością uwieczniło „Matterhorn Nayiankentanghla”, jednak nie była to góra o nazwie Kajaqiao (6447 m), jak mu się zdawało. I byliśmy nieco zaskoczeni, gdy okazało się, że po przetrwaniu dwuletniej wojny o pozwolenia, potrzebne by spróbować wejść na Kajaqiao, wywalczyliśmy  permity na złą górę. Kajaqiao była znakomita i do tego Matterhornopodobna. Niemniej gołym okiem widać było, że sąsiadująca z nią Manamcho, oryginalny „Matterhorn Nayiankentanghla” był jeszcze bardziej podobny do Matterhornu. Tak naprawdę na Manamcho, Buddę doliny Manam, miałem chrapkę, zanim jeszcze ruszyliśmy na Kajaqiao.

 

 Ostatni biwak przed szczytem

Ostatni biwak przed szczytem

fot. Mick Fowler

 

W rezultacie w kwietniu 2007 znowu znalazłem się w Lhari. Ponieważ trójka z naszego oryginalnego składu nie mogła tym razem wyjechać, moim partnerem został Paul Ramsden, a towarzyszyć nam mieli Steve Burns i Ian Cartwright. Negocjacje z miejscowymi z Tatse okazały się jeszcze trudniejsze niż w roku 2005. Potrzeba było 200 yuanów, aby nakłonić ich do niesienia naszego sprzętu. Stawkę pięć razy większą niż pobierają tragarze pod Everestem. Szybko jednak staliśmy się beneficjentami rosnącego poziomu zamożności lokalnej społeczności. Od roku 2005 na rzece Yigong Tsangpo pojawił się most. Tam gdzie go właśnie potrzebowaliśmy. Oszczędziło to nam gnania za moto-tragarzami. W kwietniu pokrywa śnieżna była znacznie mniejsza niż w październiku. Zdecydowaliśmy się na podejście na przełęcz między Kajaqiao i Manamcho. Chcieliśmy spróbować północno-wschodnią grań Manamcho. Podejście wymagało długiego torowania w śniegu. Tymczasem urywany oddech, dygot Paula, pogoda i trudności wysoko na grani zdecydowały, że pod koniec dnia byliśmy z powrotem w punkcie wyjścia. W zamian zdecydowaliśmy się na grań północno-zachodnią.

 

 Pierwsi europejczycy w dolinie Manam

Pierwsi europejczycy w dolinie Manam

fot. Mick Fowler

Po obowiązkowym locie do szczeliny brzeżnej wbiliśmy się w ścianę. Poruszaliśmy się po lodzie o nachyleniu 55°, poprzedzonym czwórkowym mikstowym terenem, pokrytym delikatnym puchem. Takim terenem, równomiernie sapiąc, osiągnęliśmy podstawę północno-zachodniej grani, a tym samym punkt wycofu Adama i Phila z 2005 roku. Jednocześnie nie mogliśmy oprzeć się wrażeniu wzrastającej siły wiatru, niosącego ze sobą czarne chmury. Po znalezieniu na grani wystarczająco dużej półki, przyszpililiśmy nasz namiot, aby się w nim schować, póki jeszcze mogliśmy osłonić się przed porywistym wiatrem i śniegiem. Po tym jak przytulnie opatuliłem się w środku, myślałem już tylko o jednym – o głębokim śnie. Nie było nam to jednak dane. Około 2 w nocy wiatr sprawił, że naszą uwagę zaprzątnęły problemy inne niż sen. Nasza śliczna platforma stanowiła idealne miejsce kampingowe, była jednak mocno eksponowana na wiatr. Co więcej stanowisko założyliśmy jakieś 5 metrów przed namiotem, a pod nami znajdowało się pasmo okapów. Zsunięcie się pod nie groziło wahadłem i bolesnym uderzeniem w skaliste zacięcie. Zdawaliśmy sobie z tego sprawę, gdy rozstawialiśmy namiot. Jednak nasz optymizm i pokusa spędzenia spokojnej nocy na płaskim terenie, zdała się nadmiernie kusić los.

 

Mick Fowler na ostatnim wyciągu

Mick Fowler na ostatnim wyciągu

fot. Mick Fowler

 

Noc należała do niezapomnianych. Nastał ponury świt. Wiatr osłabł, jednak wydma przed namiotem

nieubłaganie wskazywała na ilość śniegu, która spadła w nocy. Naszą podstawową zasadą było iść do góry, o ile nie pojawi się wyjątkowo dobry powód, by zawrócić. W rzeczywistości pokryty zawianym śniegiem granit dawał nam wszelkie powody do tego, by dyskutować nad tym, jak świetne są to warunki do treningu wspinania na Cairngorms (odpowiednik, powiedzmy, naszej Babiej Góry – przyp. tłum.). Bez cienia wątpliwości, pozbawieni wyraźnego pretekstu, musieliśmy iść dalej. Stopniowo zyskiwaliśmy wysokość, zmieniając się na prowadzeniu. Na trudności składały się krótkie progi skalne, trudne do ominięcia z powodu głębokiego puchu, pokrywającego połogie płyty po prawej i typowego dla północnych ścian terenu po lewej. Jedna z takich ścianek była wyraźnie trudniejsza od innych, a poprowadzenie jej przypadło mnie.

 

Jak przystało na zagorzałego purystę, wkrótce wisiałem na sky-hooku, który z przyzwyczajenia noszę przy uprzęży. Zdołałem niezdarnie przytrzasnąć palec, który nie chciał przestać krwawić. Paul z obojętnością przyglądał się całej scenie.

– Zostawię tu plecak – wymamrotałem.

Niedługo później siłowałem się z okapem. Uporczywie szukałem kostki, która pasowałaby do idealnie zwężającej się rysy.

 

– Kur…, a gdzie się podział cały szpej? – przeklinałem ogołoconą uprząż.

Spokojny głos z dołu znał odpowiedź na to pytanie:

– Wisi na szpejarkach twojego plecaka.

Pod koniec trzeciego dnia w ścianie zaczęliśmy zbliżać się do stromych szczytowych turni, które sprawiały wrażenie technicznego cruxa drogi. Usadowiliśmy się na noc na małej półce. W pozycji na waleta zasnąłem zawinięty w tropik namiotu. Obudziłem się jakiś czas później. Coś przygniatało mnie do podłoża. Mocno zdziwiony całą sytuacją nie mogłem zrozumieć co. Był to metr świeżego śniegu, który spadł, nawet mnie nie budząc. Nasza półka przestała istnieć i po raz kolejny zerwał się wiatr. Równie zauważalne stały się zmiany temperatury. Wzrosła ona do tego stopnia, że para wydobywająca się z naszych ust, natychmiast skraplała się na puchowe śpiwory. Jedyne, co mogliśmy robić to czekać, co przyniosą te zmiany aury. Być może, mimo wszystko, czekał nas piękny dzień na szczycie?

 

Na wierzchołku

Na wierzchołku

fot. Mick Fowler

 

O poranku stało się jasne, że pogoda zmieniła się… na gorsze. Paul przywitał mnie typową dla mieszkańca Yorkshire zimną oceną sytuacji.

– Jedna z najgorszych nocy w moim życiu. Bolą mnie plecy. Pogoda jest do dupy. Widok jest do dupy. Wstajemy i spier… stąd.

Czuliśmy, że szczyt znajduje się nie wyżej niż 70 metrów nad nami. Jednak teren powyżej wyglądał na trudny, a aura szalała. Wszystko przypominało mi jeden z zimowych dni na Ben Navis, tyle że z dodatkiem odrobiny odosobnienia. Poprowadziłem kolejny niezapomniany wyciąg, a następnie przekazałem Paulowi prowadzenie. W przydziale przyszło mu znalezienie drogi na szczyt. Wyglądało to mizernie, dopóki nie znalazł sprytnej rampy, po której trudności wyraźnie odpuszczały. Ostatnie, niezwykle wietrzne dziesięć metrów, wyprowadzało na ostrą jak brzytwa krawędź. Z poczuciem dobrze wykonanego zadania uścisnęliśmy sobie dłonie i kiedy już szykowaliśmy się do serii zdjęć szczytowych, luka w chmurach odsłoniła nam nawis śnieżny, który znajdował się jakieś 40 metrów dalej i lekko wyżej.

 

Kto wie, czy widok z naszego „nowego szczytu” nie był równie pusty jak ten, który mieliśmy wcześniej i czy nasz „pierwszy” szczyt znajdował się wyżej? Nasze zdjęcia mogły być wykonane w każdym innym bezludnym, zimnym i wietrznym miejscu na ziemi.

 

Kiedy wróciliśmy z Paulem do bazy, Steve i Ian właśnie szykowali się, żeby dokonać pierwszego wejścia na Peak 5935 na zachód od plateau Manamcho/Kajaqiao. (Ich przejście, wycenione na AD, zwieńczone było pięknymi widokami i możliwością nakreślenia planu sytuacyjnego doliny). Podczas, gdy oni byli zajęci na swojej górze, mieliśmy trochę czasu na eksplorację okolicy. Wynajęliśmy jeepa, aby zwiedzić dolinę Manam, która odchodzi od głównej doliny Yigong Tsangpo między Lhari Hari Tatse. Momentalnie zostaliśmy oczarowani jej pięknem. Lśniące potoki, zbocza ze stadami pasących się jaków, małe, lecz urokliwe wioski i to wszystko w górskiej scenerii. Szczęśliwie dla nas kierowca jeepa pochodził z tej okolicy i wszystkim nas przedstawił. Tak więc popijaliśmy herbatę z szefem wioski, który tłumaczył nam, że nigdy wcześniej nie widział białych ludzi, poza ekranem swojej telewizji satelitarnej. Ponad ostatnią osadą odkryliśmy mniejsze z dwóch jezior Silli. Według lokalnych wierzeń, są one złączone pod ziemią. Wszystkie szczyty otaczające jezioro mają ponad 6000 m wysokości. Wszystkie są niesamowite i nadal nie zdobyte. Choć dla tej części świata nie jest to nic wyjątkowego! Razem z Paulem czuliśmy, że jest to najpiękniejsza dolina, jaką kiedykolwiek odwiedziliśmy.


Tekst i zdjęcia: Mick Fowler

Tłumaczenie: Adam Pustelnik


GÓRY nr 3 (166) 2008

1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com