Rankiem 3 sierpnia obudziliśmy się wraz z Justyną i Kubą w przeznaczonej dla gości jurcie w osadzie Irraliboja. Oprócz nas spał w niej Szir Gulan - zaprzyjaźniony rok temu pasztuński kupiec z leżącego obok Kabulu miasteczka Parman – oraz jego nieco opóźniony w rozwoju znajomy o malowniczym imieniu Gabriel (był bowiem taki czas, gdy Pasztuni uważali się za zagubione plemię Żydów – teraz wolą o tym raczej nie wspominać zadowalając się wizerunkiem pierwszego narodu wśród ludów Mahometa). Punktualnie o 9 rano, wszyscy osiodłaliśmy swoje konie i przypiekani intensywnym ogniem słońca wyruszyliśmy na południe ku pobliskiej osadzie Irghail, gdzie miała odbyć się tuia (wesele).
Zaślubiny, jak to zaślubiny, odbyły się w trybie zwyczajnym. Z okolicznych osad zjechali wszyscy zainteresowani, znudzeni siedzeniem w domu lub w ten czy inny sposób spokrewnieni z panem lub panną młodą i zasiedli w specjalnie przygotowanych jurtach. Na „podłogę” wjechały specjalne małe placuszki a la faworki (mniej słodkie i bez cukru) smażone w gorącym oleju oraz szir czoj (herbata z mlekiem i solą). Gdy już wszyscy mężczyźni sobie pojedli (podczas wesel kobiety ucztują w osobnych namiotach) i wyszli na zewnątrz przyszła pora na poczęstunek z rozmaitych szirin (słodyczy), które każdy garściami zagarniał do kieszeni. Finałem tego etapu było zarżnięcie przeznaczonej do konsumpcji, zaraz po zakończeniu części sportowej, czarnej owcy.
Dzieci jeżdżąc po osadzie i strasząc co mniej inteligentne psy, rozgrzewały muskularne ogiery, które przywlekli ze sobą rozmaici goście. Trwało to chyba z godzinę, po czym zainteresowani spektaklem udali się na pobliski, bardziej płaski od pozostałych, step, który miał się stać areną bohaterskich zmagań.
Buzkaszi, bo o nim mowa, to prosta rozgrywa, której nazwa oznacza dosłownie „wyrywanie [sobie] kozy”. Jest to tradycyjny dla ex-koczowniczych ludów północnego Afganistanu sport, w którym nie ma żadnych drużyn i (prawie) wszystkie chwyty są dozwolone. W zasadzie nie można jedynie bić konkurentów po twarzy i rzucać ich z siodeł. W buzkaszi brak zespołów czy drużyn. Każdy gra na swoje konto – do liczenia punktów w tym wypadku starszyzna siedząca na „widowni” używała papierosów – z rzadka jedynie łącząc się w luźne sojusze z tym czy innym znajomym. Sednem rozgrywki jest poderwanie z ziemi, bez schodzenia czy spadania z siodła, pozbawionego głowy i kopyt truchła kozy, oderwanie się od reszty graczy, a następnie okrążenie w szalonym cwale zdezorientowanej rozwojem sytuacji bandy jeźdźców. Rundę kończy rzucenie trupa na ziemię tak, aby inni śmiałkowie mogli spróbować swoich sił. Rozgrywka trwa z reguły kilka godzin i kończy się wraz z rozerwaniem „piłki” na kawałki.
Buzkaszi, które dane mi było obserwować tego pięknego, choć nieco pochmurnego dnia 3 sierpnia, od wyżej wymienionych prawideł nie odbiegało. Gracze mocno bili się nawzajem krótkimi bacikami z rzemienia zwanymi kamczin, co jakiś czas jakiś koń w pełnym galopie wpadał jedną nogę w zdradziecką norę świstaka wysyłając jeźdźca w powietrze i kręcąc efektowne salta. Kilka razy na godzinę, jacyś szczepieni w wojowniczym uścisku młodzieńcy, próbujący zagarnąć dla siebie kozie truchło, wjeżdżali z potężnym impetem w „widownię”, która w ostatniej chwili próbowała ulotnić się z miejsca potyczki. Ja natomiast latałem to tu to tam, to z aparatem, to z małą kamerą w dłoni próbując nagrać całość sportowego zajścia i od czasu do czasu uskakując spod pędzących prosto na mnie rozpędzonych koni.
Rozgrywka zakończyła się po około trzech godzinach. Przekrwione, od długiego galopowania na wysokości ponad 4000 metrów nad poziomem morza, oczy wychodziły koniom z orbit, a mnie piekły świeże oparzenia słoneczne. Nikt nie zginął, a zwycięzcami (mającymi na swoim koncie najwięcej punktów tudzież papierosów) zwanymi czapanda zostali: Kuładbeg z osady Karakorum, Butuboj z osady Uczdżilga oraz Kyzyłchan nie wiadomo skąd. Ich nagrodą oprócz oczywistej sławy i uznana były fioletowe chusty, którymi opasali swoje konie.
W jurtach na wszystkich uczestników – czy to graczy czy widzów – czekała po powrocie do osady herbata, chleb oraz parujące fragmenty barana. Jako że nam apetyt niezbyt dopisywał, a zmęczenie kirgiskim towarzystwem stawało się coraz większe, zdecydowaliśmy się pozostać na zewnątrz. Czas umilały nam rozmowy z Szir Gulanem o cenach rozmaitych końskich akcesoriów oraz zbieranie z ziemi co ciekawszych, a zarazem bezpańskich, kawałków ubrań i ozdobnych fragmentów poszycia jurty, które walały się po terenie całego osiedla.
Jak to w życiu bywa, wszystko co dobre, szybko się kończy, więc w końcu nadeszła dalsza część wesela. Finał ceremonii poprzedziła druga runda rozdawnictwa słodkości, po którym w centrum uwagi znalazł się pan młody o imieniu Ismail i wieku lat dwudziestu. Wraz z dwoma świadkami siedział w środku kręgu, gdzie o odpowiedniej kolejności ubierano go w nowe buty, bluzy, koszule, płaszcze, złote przepaski i białe turbany. Gdy części odzieżowej stało się za dość świadkowie zaintonowali smutną pieśń i obstawiając z dwóch stron pana młodego zaczęli odprowadzać go ze spuszczonymi głowami i grobowymi minami w kierunku przeznaczonego dla nowożeńców namiotów. Za nimi podążała panna młoda wraz z matką, obie bogato obwieszone rozmaitą biżuterią i o minach raczej smutnych niż radosnych. Po kilku minutach smutny orszak zniknął w odmętach niebieskiego namiotu przeznaczonego na „pomoc dla ofiar trzęsienia ziemi w Kaszmirze” i rozpoczęła się część weselsza. Siedzący na koniu Kirgiz rzucał na podrzucany przez kobiety fragment tkaniny cukierki, który z krzykiem i rwetesem łapał każdy, kto mógł – czy to młodzieniec czy to starzec.
Tu w zasadzie zakończyło się nasze kirgiskie wesele. Nie mieliśmy bowiem czasu czekać na jego koniec. Trzeba było jeszcze pojechać z powrotem do osady Irraliboja, wziąć swoje rzeczy, kupić juki dla konia i ubranie kirgiskiej dziewczynki dla warszawskiego muzeum no i posunąć się jak najbliżej w stronę "Bazy ludzi z mgły", w której od kilku dni czekali pozbawieni wieści od nas znajomi.
A w bazie, podczas naszej nieobecności trochę się działo… W dzień po naszym wyjeździe spadło tam tyle śniegu, że z pomocą łopat trzeba było odśnieżać namioty, co nie było wcale takie łatwe, bo w powietrzu latała masa śnieżek wyrzucanych przez co bardziej złośliwych członków wyprawy, których jednak z imienia nie będziemy tutaj wymieniać.
Gdy pogoda nieco się poprawiła, alpiniści ruszyli oczywiście w góry, gdzie udało im się osiągnąć pewne sukcesy. Tak się złożyło, że prawie wszystkie przypadły na poniedziałek, 2 sierpnia.
Piotrowi Kłosowiczowi (KW Warszawa, SKPB Warszawa) wraz z Tomkiem Rojkiem udało się w szybkim tempie przejść Smoczą Grań, zdobyć jej najwyższy wierzchołek ochrzczony mianem Kohe Wawel (5211 metrów n.p.m.), następnie z rozbiegu pokonać kolejną grań i zdobyć dwuwierzchołkowy szczyt nazwany Kohe Ikiv (5551 oraz 5560 metrów n.p.m.).
Zespołowi w składzie Tomek Klimczak i Maciek Ostrowski (obaj KW Warszawa) udało się wytyczyć nową drogę na wschodniej ścianie dziewiczego wierzchołka o wysokości 5625 metrów n.p.m. Samego szczytu niestety nie udało się zdobyć – chłopakom zabrakło około 60 metrów, gdyż teren okazał się zbyt trudny, by dało się nim pójść dalej.
Podobny los spotkał Elę Kamińską, Jacka Kierzkowskiego, Sławka Korytkowskiego (wszyscy KW Warszawa) oraz Rafała Sieradzkiego, którzy pokonali północno-wschodnią ścianę dziewiczego szczytu o wysokości 5464 metrów. Na wierzchołek nie udało im się wejść z powodu bardzo sypkiego i głębokiego na ponad metr śniegu.
Jedynie Jakub Gajda (który przebywał z nami na dole, wśród Kirgizów) wyłamał się spośród listy sukcesów 2 sierpnia, gdyż dzień później w drodze powrotnej do bazy zdobył samotnie dziewiczy wierzchołek o wysokości 5030 metrów.
Ogólnie podczas 14 dni pobytu w bazie uczestnikom wyprawy udało się zdobyć 9 dziewiczych szczytów górskich oraz dodatkowo wytyczyć 4 drogi, które nie zakończyły się wejściem na wierzchołek. Ja na żaden szczyt nie wszedłem, ale jako prowodyr całego wyjazdowego zamieszania nie miałem na szczęście takiego obowiązku.
Jutro, 6 sierpnia, drogi moje i wyprawy ostatecznie rozejdą się. Dwanaście osób ruszy z karawaną powrotną na dół, na zachód, a ja wraz z moim konikiem udam się na wschód, ku chińskiej granicy, by dowieźć do kilku wiosek obiecane leki. Następnie postaram się spenetrować niezamieszkałą w lecie dolinę Wachdżiru kończącą się przełęczą o tej samej nazwie, prawdopodobnie przez którą w XIII wieku przeszedł do Chin Marco Polo, by wreszcie w sposób mocno okrężny wyruszyć w drogę powrotną do domu. Odbędę ją być może w towarzystwie wspomnianego już wcześniej pasztuńskiego kupca Szir Gulana. Spróbujemy przedrzeć się przez trzy wysokie, dochodzące do prawie 5000 metrów nad poziomem morza, przełęcze do Dużego Pamiru (drugiego afgańskiego płaskowyżu zamieszkanego przez Kirgizów), by dalej wraz z biegiem rzeki Piandż podążyć w stronę Iszkaszim – miasteczka znajdującego przy przejściu granicznym z Tadżykistanem.
Z powodów oczywistych nie będę w stanie wziąć ze sobą modemu satelitarnego, komputera i agregatu, tak więc następnej porcji relacji z Afganistanu należy się spodziewać nie wcześniej niż po 20 sierpnia.
Do usłyszenia!
Bartek Tofel