facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2018-04-19
 

Kirgizja - opowieść raczej horyzontalna

Dręczyło nas tylko jedno pytanie zadawane w duchu, co tak naprawdę miały znaczyć słowa kazachskiego celnika, który na pytanie „Jaka jest dalsza droga?”, odpowiedział z dziwnym uśmieszkiem: „Równa jak stół”. Do tej pory, idealna to ona nie była, ale nie narzekaliśmy. W ramach dezynfekcji skręciliśmy wykąpać się w Morzu Kaspijskim, po czym pognaliśmy dalej. W Kazachstanie pojawił się poważny problem z silnikiem – kapał nam olej, a nasze rozpaczliwe próby zatamowania wycieków za pomocą taśmy i drutu oczywiście nic nie dały. Najbliższy fabryczny serwis volkswagena był prawdopodobnie w Moskwie, więc nie mieliśmy innego wyjścia jak tylko dolewać semisentetyka i jechać do przodu. Niespodzianka czekała na nas tuż za miastem Makat (to pewnie tam wymyślono makatki;)), nagle pod kołami Bombera pojawił się nowy, równy asfalt o jakości niemieckiej autobany. „Nareszcie” pomyśleliśmy i nasz VW momentalnie przyśpieszył, by chwilę potem hamować przed potężnymi instalacjami na owymi, do których prowadziła droga. Robotnik zapytany o dojazd do Aktobe, wskazał nam słup i wiszącą na nim tabliczkę, wyglądającą na rodem z westernów, z nazwą miasta i strzałką wskazującą absolutną pustynie. Chwila konsternacji... i zaczęliśmy nasz stepowy Blietzkrieg. Po jakimś czasie Bomber przetoczył się przez będące niegdyś drogą resztki asfaltu, które od tej pory wyznaczały nam dalszy kierunek jazdy, gdyż jazda po tej nawierzchni była zbyt wolna. Zadziałaliśmy w myśl zasady „miejscowi wiedzą lepiej” i od tej pory Bomber znaczył oponami stepową nawierzchnie równolegle do „drogi”. Niestety, średnio pokonywane przez nas 30 km/h nie wróżyło szybkiej zmiany ani otoczenia ani warunków drogowych.

 

konie w kirgizji

Nasza Ochrona ;)

fot. Marta Grzesiok


Wycof po nieudanym szturmie

Wycof po nieudanym szturmie

fot. Marta Lossa

 

Wieczorem drugiego dnia na stepie sprzęgło odmówiło posłuszeństwa, pozostało nam tylko zabiwakować i rano spróbować naprawić Bombera. Wsłuchani w ciszę na stepie zasypialiśmy pełni obaw co do kolejnego dnia. Na szczęście rano nasze sprzęgło po całonocnym stygnięciu zadziałało, a złamany dzień wcześniej drążek zmiany biegów sklejony taśmą od biedy pozwalał na jakieś manipulacje. Tocząc się zasadniczo na dwójce wróciliśmy do cywilizacji, która oznaczała spawanie drążka oraz zakupy. Do pełni szczęścia brakowało tylko, by olej przestał wyciekać, lecz, niestety, z tym problemem żaden z napotkanych mastierów nie umiał sobie poradzić. Trzeba było jechać dalej. W warsztacie wskazano nam dalszą drogę, która w opisach jawiła się jako bitumiczne arcydzieło ciągnące się po horyzont albo i dalej i faktycznie niedługo potem Bomberowe opony wtoczyły się na czteropasmowe cudo, po którym nasza maszina pomknęła na południe. Wszystko co dobre szybko się kończy, najpierw ilość pasów spadła z czterech do dwóch, a potem do zera, co oznaczało kolejną stepową przeprawę. Rankiem spotkała nas przygoda z cyklu „nasi są wszędzie” – daleko przed sobą zobaczyliśmy stojący na resztkach asfaltu autobus, co samo w sobie zakrawało na zbiorową halucynację. Po zmniejszeniu dystansu okazało się, że pasażerowie tego autobusu to kadra oraz studenci wydziału geologii Uniwersytetu Wrocławskiego, wracający do ojczyzny z Ałtaju, chwilę później dołączył do nich drugi autobus pełen przyszłych biologów. Dla dzielnych naukowców podróżujących nisko zawieszonym autobusem Bomber wydawał się być pojazdem stworzonym do stepowych podróży, a to dlatego że każda większa dziura w drodze oznaczała dla nich mozolne równanie nawierzchni za pomocą saperek. Po wspólnym śniadaniu rozjechaliśmy się w przeciwnych kierunkach. Ten dzień okazał się być jednym z najdłuższych w naszej stepowej podróży, przestał działać wentylator, kończył się olej, a wskaźnik temperatury silnika konsekwentnie wychylał się w stronę czerwonego pola. Nasza jazda zaczęła przypominać żabie skoki, pół godziny jazdy, godzina studzenia silnika i znowu pół godziny jazdy. Sytuacji nie poprawiła budowa zastępczej instalacji zasilającej chłodzenie – pociągnęliśmy jeden kabel od akumulatora, drugi od wentylatora (oba spotykały się obok fotela kierowcy) i gdy tylko temperatura rosła, należało krzesząc masę iskier połączyć oba kable, co skutkowało włączeniem się śmigła. W końcu stało się to, co stać się musiało – zatarliśmy silnik. Teraz zrobiło się naprawdę niewesoło, do Aralska mieliśmy ponad 120 km, a dookoła żywej duszy. Nagle zdarzył się cud – na horyzoncie pojawiły się cztery Kamazy, których załogę stanowili Uzbecy jadący do Taszkientu.

 

Baza Wysunięta w głębi lodowca (na ostatnim planie Pik Nansena)

Baza Wysunięta w głębi lodowca (na ostatnim planie Pik Nansena)

fot.Wojtek Grzesiok


Wspinaczka w okolicach Doliny Kaindy

Dolina Kaindy

fot. Wojtek Grzesiok

 

Po krótkich namowach zgodzili się nam pomóc i kolejne 1100 km Bomber przemierzył połączony pępowina z ciągnącą go ciężarówką. W Szymkiencie pożegnaliśmy się z naszymi dobroczyńcami, którzy udali się do Uzbekistanu, a my po umieszczeniu Bombera w warsztacie rozgościliśmy się na kolejne 2 tygodnie w restauracji leżącej vis-a-vis warsztatu. To był najtrudniejszy moment wyprawy – nuda, czas ucieka, a my zamiast, spędzać go w górach, oddajemy się doglądaniu pracy mechaników. Dwa tygodnie później wyruszyliśmy tylko po to, by po 50 km wrócić na „doremontowanie”. W końcu dojechaliśmy do Kirgizji, mimo że „na prawione” w Kazachstanie sprzęgło przestawało działać. Na szczęście w Biszkeku udało nam się zatrzymać szczęśliwego posiadacza VW T3, który zabrał nas do sprawdzonego warsztatu. Tam szymkienckie niedoróbki w naszym wozie zostały naprawione, i po wymianie numerów telefonów z nowym znajomym pognaliśmy via plaża nad Issyk-Kul do Karakolu, gdzie po dopakowaniu 5 osób do Bombera, ruszyliśmy w góry. Spokojna podróż nie mogła jednak trwać długo – przy podjeździe na przełęcz coś w silniku strzeliło i po raz kolejny nasz pojazd został unieruchomiony. Nasz VW na awarię wybierał zawsze fantastycznie miejsca – ostatnio był to step w Kazachstanie, a teraz wysokość 3400 m n.p.m, gdzieś w górach Tien-Shan. Trzeba było znaleźć pomoc i sprowadzić go na niziny – Kakuś i ja stopem pognaliśmy na dół, i popołudniu przybyliśmy z odsieczą w postaci znajomego Kirgiza uzbrojonego  w ciężarówkę GAZ-66. Najpierw nasze autko odstawiliśmy na dół, a potem GAZ-em dotarliśmy w góry, oczywiście z przygodami, bo ów cud techniki też zaczął się psuć. Niestety, za miesięczne błąkanie się po stepach i warsztatach zapłaciliśmy ograniczonym czasem w górach – skończyło się na przejeździe konno do bazy pod lodowiec i w dół oraz dwiema nieudanym próbami dojścia gdziekolwiek. Cóż – trzeba było myśleć o powrocie do kraju. Po zjeździe na niziny trzeba było znaleźć kogoś, kto zaholuje Bombera do Biszkeku – bagatelka 500 km, na szczęście z pomocą przyszedł nam Samarytanin poznany wcześniej w stolicy. Po wysłuchaniu naszej historii rzucił do słuchawki „za dziesięć godzin będę”, po czym przyjechał, przeholował Bombera i nas do Biszkoptu, oddał go do mechanika, a nas przyjął do siebie na kolejny tydzień, podczas którego serwis przygotowywał naszą furę do powrotu do kraju. Do Polski pojechaliśmy drogą, która zahacza nawet o Syberię, ale za to gwarantuje asfalt, Bomber był dzielny i nie zepsuł się ani razu, a my po 108 godzinach jazdy znaleźliśmy się w domu. Wypada tylko wspomnieć, że ważność tymczasowego dowodu rejestracyjnego naszego auta skończyła się jeszcze w Kirgizji, więc cały ten dystans przejechaliśmy na lewo;).

 

 Wilk Stepowy - Bomber

Wilk Stepowy - Bomber

fot. Marta Grzesiok


Przeprawa przez rzekę Kaindy

Przeprawa przez rzekę Kaindy

fot. Marta Grzesiok


Koniowycieczki po okolicy - w tle Ush-Chat

Koniowycieczki po okolicy - w tle Ush-Chat

fot. Wojtek Grzesiok


Przez rok nie myśleliśmy o niczym innym jak tylko o tym, że znowu wpakujemy się w Bombera i pognamy zdobyć w końcu naszą górę w dolinie Kaindy. W lipcu zapakowani ruszyliśmy dobrze sobie znaną trasą z gwarantowanym asfaltem na wschód, by po sześciu dniach świętować nasz powrót do Biszkeku. Oczywiście tym razem nie obyło się bez awarii. 120 km od celu, gdy cała załoga uważała, że łatwo nam poszło, Bomberowi odpadło koło, było trochę iskier, ale udało nam się wszystko poskładać do kupy i jakoś dotrzeć do Kirgizji. Kilka dni później wyczekiwaliśmy na pogodę w bazie wysuniętej w jednej z bocznych dolinek lodowca Kaindy, W końcu okres lampy nadszedł, a my mogliśmy ruszyć do ataku. Wyglądało na to, ze problemem będzie dostanie się po śnieżnej stromiźnie na grań, a tam już będzie łatwo, oczywiście tylko wydawało się. Grań początkowo była wygodna, ale z czasem zmieniła się w nieprzyjemną żyletę z nawisami na obie strony, która – pokryta świeżym puszkiem – nie dawała zbyt wielu możliwości asekuracji. Trochę napięcia, strachu, adrenaliny i trudny odcinek pozostał z tyłu. Przed nami jeszcze tylko stroma kopuła i szczyt będzie nasz. Leżąc na śniegu łykaliśmy żele, a w głowach huczało nam jedno pytanie – wolno nam się już cieszyć? Chwilą na pewno, ale szczytem będziemy się cieszyć za kilka minut, mimo że teren wygląda na łatwy. Nasza droga do naszego szczytu była zbyt długa i zbyt wiele się wydarzyło, żeby nie mogło stać się coś jeszcze... Chyba jednak nasz limit wypadków, przypadków i niespodzianek losu został wyczerpany – kopuła nie sprawiła nam bowiem problemu. Kilka metrów przed szczytem, zatrzymałem się by poczekać na resztę ekipy, a chwilę później Kakuś jako pierwsza stanęła na Naszej Górze! Na szczycie o wysokości 4818 m radość i ceremonia nadania nazwy – od tej pory nazywa się ona „Dżakszy”, co oznacza „Dobro”, gdyż bez tych wszystkich dobrych ludzi spotkanych na naszej drodze i całego dobra, którego od nich zaznaliśmy, nie byłoby nas w tym miejscu.

 

Wejście w żyletę, wspinaczka w kirgizji

Wejście w żyletę

fot. Marta Grzesiok


Rodzeństwo na Piku

Rodzeństwo na Piku

fot.Tadek Wojciechowski


Powrót do cywilizacji

Powrót do cywilizacji

fot. Tadek Wojciechowski


 

 

Szczyty zdobyte przez nas w Dolinie Kaindy
2004 – Byssymylda 4901 m; Zbigniew Kiełtyka, Tomasz Bradecki,
Andrzej „Szczepan” Starosolski (wszyscy KW Gliwice)
2007 – Dżakszy 4818 m; Marta „Kakuś” Grzesiok (KW Gliwice), Tadeusz Wojciechowski
(SKPB Warszawa), Wojciech „Kanion” Grzesiok (KW Gliwice)

 

Tekst: Wojtek Grzesiok

GÓRY nr 5 (168) 2008

1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com