8.05.2009
Cały dzień na 7200 m. Budzę się z lekko opuchniętą twarzą, to znak, że wysokość robi swoje. Zatrzymanie płynów w organizmie. Około południa już lepiej, sikanie wraca do normy i zmuszamy się z Alberto, by wyjść w stronę obozu IV (ok. 7700 m), ale generalnie nie jesteśmy zbyt rześcy. Powyżej trójki tak bardzo wieje, że ledwo co widać. Zostaliśmy w obozie trzecim sami, wszyscy zeszli do bazy, gdyż albo stwierdzili, że już są zaaklimatyzowani, albo już mieli dość przebywania na tej wysokości i z powodu złego samopoczucia zdecydowali się na zejście.
Po małym spacerze (czyt.: dwugodzinnej tyradzie!) do końca dnia już tylko gotowanie, picie i małe jedzenie; polskich rzeczy oczywiście, bo nie ufam tym wszystkim słodyczom, ani cola cao na tej wysokości, które Hiszpanie z upodobaniem zabierają do góry. Na myśl o słodyczach robi mi się niedobrze, wolę jakiś lekki ser, krakersy i miętową herbatę.
W nocy tak bardzo wieje i pada, że ciężko spać. Budzę się zmęczona i z bólem głowy.
Czas schodzić.
kingabaranowska.com