Błysk flesza aparatu fotograficznego, który właśnie robi portretowe zdjęcie do akt wytrąca mnie z zamyślenia. Spoglądam na moich towarzyszy wyprawy na Elbrus, miny mają nie tęgie. Znajdujemy się w Komendzie Głównej Policji w Tyrnyauz, w samym środku strefy wojennej w Republice Kabardyńsko - Bałkarskiej na terytorium Rosji. Udało nam się dotrzeć do wsi Azał, pod sam szczyt od południa Elbrusa, ale niestety przestraszony właściciel hotelu, gdy nas zobaczył, zrobił wielkie oczy, gdyż po atakach terrorystycznych nie dotarł tu od pół roku żaden Europejczyk i zgłosił policji nasze dotarcie. Ze względu na zamieszki i działania wojenne z miejscowymi watażkami nie mogą przyjmować tu żadnych turystów, a posterunki wojska i policji skutecznie to egzekwują. Nie tak wyobrażałem sobie początek kaukaskiej przygody.
Ukraina – 3 dni wcześniej
Rozpoczynamy naszą podróż na górę Elbrus ( 5642 m n.p.m. ), uważaną przez znawców alpinizmu za najwyższy szczyt Europy przez terytorium naszych ukraińskich sąsiadów busem. Załoga w składzie: Janusz, Edyta, Tomek, Janusz, Darek to sprawdzeni na górskich szlakach towarzysze podróży, jedynie Marcin jest nowym, ale już obeznanym z górami wspinaczem, moja skromna osoba ma im wskazać drogę do celu. Na samym początku katastrofa, droga tu przypomina gigantyczny ser szwajcarski, tuż za granicą auto lewą stroną ląduje dziurze, sensory poduszek odpalają i airbagi strzelają nam w twarz, do tego pęka szyba i na kołach wyskakują gigantyczne jaja.
- Daleko tak nie zajedziemy – powiada Janusz.
Pomału turlamy się do miejscowości Sarny, gdzie na szczęście w miejscowym warsztacie wulkanizacyjnym wymieniamy opony na nowe. Z resztą usterek postanawiamy kontynuować naszą podróż, choć wiem, że w tym łapówkarskim rejonie jesteśmy idealnym celem dla policji. O dziwo, do samego celu podróży ani jeden patrol nas nie zatrzymuje. Po noclegu w Kijowie u naszych znajomych kontynuujemy naszą podróż do Mineralnych Wód, a potem do Essentiuków, gdzie mamy zabukowany w hotelu nocleg.
Rano skoro świt zajeżdża do nas starszy jegomość rekomendowany przez moich znajomych. Twierdzi, że powinniśmy spróbować dotrzeć pod górę starą drogą wzdłuż doliny i rzeki Baksał, posterunki policji i wojska bierze na siebie. Zdajemy się na jego kontakty i o dziwo przejeżdżamy przez 5 posterunków i 3 jednostki wojskowe bez jednego zatrzymania. Pada deszcz i nikomu nie chce się zaglądać do auta na miejscowych numerach. We wsi Azał u szczytu góry wita się z naszym starszym kierowcą miejscowy hotelarz. Gdy nas ujrzał, z wrażenia zaniemówił. Po chwili gdy struny głosowe pozwoliły mu przemówić wydusił z siebie:
- Kak wy prejechali?
- Ja nie znaju kak ja prejechał, odpowiada mu Siergiej, nasz szofer.
Zaczynają się dyskusje, co z nami robić, hotelarz zdecydowanie nalega na powiadomienie miejscowej władzy, co też czyni i powtarza się ta sama śpiewka przez policjantów:
- Kak wy prejechali?
Mimo najszczerszych chęci z naszej strony zadośćuczynienia im w miejscowej walucie tego zdziwienia oświadczają nam, że musimy pojechać z nimi do Komendy Głównej i ich komendanta.
Dojeżdżamy do Tyrnyauz, gdzie idę z policjantami i moim wozitelem na dywanik do podpułkownika, reszta na razie ma zostać w wozie.
Jakie jest moje zdziwienie, gdy na samym początku konwersacji u komendanta mój kierowca wyjmuje z kieszeni legitymację i przedstawia się jako emerytowany półkownik KGB. Teraz rozumiem jego pewność w poruszaniu się po tym terenie.
Komendant jest dla nas miły i sympatyczny, natomiast na maksa wkurzony na swoich podwładnych z posterunków, których to natychmiast wzywa na odprawę.
Pokazuje nam na ścianie, jak ją nazywa swoją tablicę Mendelejewa, czyli wykaz wraz fotografiami miejscowych watażków, z którymi toczy regularną wojnę. Powiada, że gdyby nam się coś stało, to nie tylko z ramienia Moskwy poleciałyby mu pagony, ale i jego głowa. Po serii uścisków rozchodzimy się w zgodzie, jeszcze tylko „pamiątkowe zdjęcia” każdego z nas z osobna do miejscowych raportów i powracamy do punktu wyjścia czyli do hotelu Stary Dwór w Essentiukach.
Dzihyli Su ( 2200 m n.p.m. ) – 4 dni do ataku szczytowego
Następnego dnia odpalam swoje kontakty w Moskwie i zajeżdżają po nas dwaj pogranicznicy Idrys i Jura. Mają na wyposażeniu dwie terenowe Łady Niwy, które to zawiozą nas dawną, zapomnianą drogą od północy do miejsca zwanego Dzyhyli Su, czyli Gorące Wody w wolnym tłumaczeniu. Omijamy bokiem posterunki OMOM-u i FŚB i po 4-godzinnej jeździe terenowej wypakowujemy nasz sprzęt na brzegach rzeki, która spływa z lodowca Elbrusa.
Same Gorące Wody to obozowisko namiotów, gdzie przyjeżdżają miejscowi wygrzać swe ciała w termalnych wodach oraz napić się zdrowotnej wody, którą należy pić niedaleko wychodka, ponieważ czyści organizm z natychmiastową reakcją.
Domawiamy termin naszego powrotu z góry z kierowcami i dalej pieszo podążamy do Alpinistik Lagier czyli bazy alpinistycznej na 2500 m n.p.m.
Po drodze mijamy stada wolno się pasących koni i krów, z tych drugich w pobliskiej osadzie wytwarzają z mleka ser typowy dla tego regionu.
Po prowizorycznym mostku przeprawiamy się na drugą stronę rzeki i po godzinie marszu osiadamy na nocleg w bazie.
Niewielkie skupisko namiotów alpinistów raczej wschodniej narodowości nie sprawia profesjonalnego wrażenia, ale napawa otuchą, że nie jesteśmy w tej dziczy zupełnie sami. Spotykamy na przywitanie naszych rodaków, którzy też nie zrazili się internetowymi opisami zamkniętej strefy pod Elbrusem i chcą się pokusić o zdobycie tych dwóch wygasłych wierzchołków wulkanu, a na dodatek chcą z nich zjechać na snowboardzie.
Już po zmroku zachodzi do nas miejscowy dowódca wojskowego posterunku, który oświadcza że powyżej 3800 m n.p.m. nie mamy prawa nigdzie się sami poruszać bez rosyjskiego przewodnika i jego ludzie będą to egzekwować z pełną surowością. Według nas są to skutki niedawnych zaginięć alpinistów pod Elbrusem po tej stronie, na szczęście odnalezionych.
Skoro świt wyruszamy w kierunku następnej tzw. Wysokiej Bazy, która znajduje się na 3800 m n.p.m.
Ścieżka wiedzie na początku wzdłuż stromych zboczy koryta rzeki, urwiste zbocza spiętrzają wody, które bystrymi kaskadami spadają w dół. Później wędrujemy rozległą doliną, po drodze mijamy skupiska świstaków, które nic sobie nie robią z naszej obecnościi spokojnie podgryzają trawy i rozkoszują się słońcem.
Końcowe podejście to niewielka lodowa morena i ostre podejście po piargach w górę. Dzień jest na szczęście lekko pochmurny, więc jeszcze idzie oddychać i pot nie leje się po karku, choć tchu w płucach ze względu na wysokość pomału zaczyna brakować.
Wychodzimy w końcu na olbrzymie głazowisko, gdzie w dwóch przeciwległych końcach rozbite są namioty wojska i alpinistów. Dodam, że większość to miejscowi i stanowimy tu skromny wyjątek jeśli chodzi o obcokrajowców.
Alpinistik Lagier Wysoki – 2 dni do ataku szczytowego
Następny dzień po naradzie z miejscowym przewodnikiem postanawiamy poświęcić na aklimatyzację, wychodzimy w rakach po lodowcu do tzw. Skał Lenza na 4800 m n.p.m. W śród nich leży olbrzymi wrak śmigłowca wojskowego Mi – 8, którego strzegą żołnierze pomału go rozbierając, a przy którym stacjonują też w namiotach nasi koledzy po pasji. Ktokolwiek zrobi zdjęcie wrakowi, niememu świadkowi dawnej obalonej potęgi militarnej Rosji, natychmiast jest pozbawiony przez sołdatów swoich cennych klisz lub kart pamięci.
W końcowej części dnia po powrocie do obozowiska dochodzi też do niebezpiecznego wydarzenia, gotujemy w przedsionku wodę na herbatę, podczas zmieniania zużytego nabijanego kartusza z gazem na kartusz nakręcany, z tego pierwszego wydobywa się ostatni obłok gazu, który sprawia w połączeniu z iskrą z tego drugiego wybuch, przedsionek staje w płomieniach, na szczęście są to ułamki sekundy, tkanina momentalnie gaśnie i tylko osmalone u mnie włosy i rozbite ręce i głowa o skalny murek podczas ucieczki przez tył namiotu u Tomka i Marcina przypomina o nowym, niemiłym, ale jakże cennym doświadczeniu.
Północna strona Elbrusa – dzień ataku szczytowego
Wychodzimy w górę przy świetle księżyca o pierwszej w nocy. Raki zgrzytają po Lodowcu Mikelchiran, idziemy powiązani liną omijając szczeliny, które są oznakowane lichymi patyczkami. Za plecami pomału wstaje świt, barwa kolorów którą oglądamy mógł stworzyć tylko Ten Na Górze, nie widziałem nigdy tak czerwonego słońca, które na dodatek przykryte jest od góry ciemnoszarą kołderką chmur.
Po chwili przechodzi ono jednak wyżej i stok lodowo - śnieżny wygląda jak cały ze złota, warto było tylko dla tego spektaklu światła tutaj przyjechać.
Po ominięciu szczelin rozpinamy się z liny i każdy swoim tempem wędruje po zboczu na przełęcz na 5300 m n.p.m. między wierzchołkami. Słońce pali niemiłosiernie zabierając resztki skumulowanej na ten ostatni dzień siły. Mimo to, aż miło wspinać się nie widząc dokoła tych dzikich tłumów wspinaczy, obcować samemu z naturą i najbliższymi przyjaciółmi na tych kaukaskich rubieżach. Jeszcze ostatnie podejście pod zachodni, wyższy wierzchołek, jeszcze ostatnia wydłużająca się w nieskończoność dróżka i finał, stoimy, a raczej leżymy, bo padamy ze zmęczenia przy charakterystycznym głazie na szczycie Kaukazu. Widok zapewne podobny, który znacie z innych szczytów, zapierający z wrażenia dech, zapewniający łzy szczęścia w oczach. Jak zwykle foto, foto, foto i znowu ta sama smutna myśl, że nie mamy czasu na rozkoszowanie się tymi doskonałościami natury, bo trzeba myśleć o długim, mozolnym i oby bezpiecznym powrotem.
Podróż na i ze szczytu zajmuje nam łącznie 17 godzin, długich, wyżyłowanych, pełnych zaciśniętych warg i zębów chwil.
Następnego dnia po szybkim śniadaniu pakujemy sprzęt i schodzimy drugą stroną przez olbrzymie głazowisko i tzw. Griby, czyli formacje skalne w kształci grzybów na dół do Alpinistycznego Lagiera. Tu ku naszej uciesze czekają na nas nasi kierowcy, którzy ubiegając nasze myśli przeprawili się swoimi jeżdżącymi sprzętami „Nie gniotsja, nie łamiotsja” przez rzekę i dotarli do samej bazy.
Żegnamy Kaukaz z żalem z okien aut spoglądając na zielony bezmiar górskich grzbietów, gdzie spokojnie można spotkać jeszcze niedźwiedzia, 200-kilowego odyńca, śnieżną pumę czy kozła, bo w naturę po tej stronie gór jeszcze nie zdążył zaingerować człowiek i w porównaniu z jego południową siostrą ma się Ona jak mercedes do fiata.
Zbyszek Bąk „Homohibernatus”
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl