
Wydaną przez wydawnictwo Annapurna książkę można podsumować jednym zdaniem: opowiada o tym, w jaki sposób pewna nieśmiała panienka z grubym tyłkiem i w okularach jak denka od słoików trafiła w góry i została „górfanką”. Mowa o Annie Czerwińskiej, która z dość beztroskiej adeptki alpinizmu przeobraziła się w rasową himalaistkę. „Moje ABC w skale i lodzie” dotyczy początkowego etapu zdobywania górskiego doświadczenia, tj. okresu tatrzańskiego i alpejskich wspinaczek oraz pierwszej wysokogórskiej wyprawy na Gasherbrumy w 1975 roku.
Inicjatorem powstania tej publikacji był Roman Gołędowski, który – zaopatrzony w dyktafon i piwo – odwiedził kiedyś Ankę Czerwińską i zmusił do przywołania wspomnień. Planowane parę godzin nagrań znacznie się przeciągnęło, a materiału zebrało się na kilka części biografii pani Ani.
Już po pierwszych kilku zdaniach doskonale zdajemy sobie sprawę, dlaczego tak się stało. Otóż okazuje się, że Czerwińska ma niesamowity dar opowiadania przezabawnych historii, a do tego doskonałą pamięć do wydarzeń, nawet sprzed wielu lat. Dzięki temu otrzymujemy swego rodzaju zbiór anegdot o wspinaczkowym środowisku lat 70. „Wówczas nie było jeszcze obozowiska w Dolinie Białej Wody. Jest tam za to taka maleńka leśniczówka, zabita deskami, żeby taternicy się nie włamywali. Wiedziałyśmy jednak [z K. Palmowską – przyp. red.], że w owej leśniczówce odsuwa się belkę na dachu i wchodzi do środka. Po przybyciu na miejsce okazało się, że już ktoś tam mieszka, a byli to znani nam Leszek Cichy i Tomek Czarski. Ponieważ przyszli pierwsi, więc zajęli jedyne dwa łóżka, a nam przyszło spać na podłodze. Nie miałyśmy do nich pretensji, bo te wyrka były takimi starymi sprężynowymi pryczami, gdyby nie to, że biegały po nas myszy. Wiadomo, kobiety boją się myszy, może z wyjątkiem takich dzielnych alpinistek jak my, ale gdy w nocy takie brrrr łaziło po śpiworze, to myśmy: „łeee!”. Co gorsza, biegały tylko po nas, bo spałyśmy na podłodze, a po chłopakach już nie, bo leżeli wyżej. Tak czy inaczej chłopcy wcale nie mieli ochoty się zamieniać” – i tak przez ponad dwieście stron...
Większość autorów literackich perełek, opisujących losy wielkich ludzi gór, tatrzańską i alpejską przeszłość traktuje „po macoszemu” i szybko przemyka ku himalajskim gigantom. Rzadko zatem mamy okazję przeczytania tak dokładnego sprawozdania z pierwszych, nieporadnych czasem i wielce improwizowanych, wspinaczek w naszych polskich górach. „Tatry dały mi wszystko” – stwierdza Czerwińska, a czytelnik musi dojść do wniosku, że w tamtym okresie była niezłą łojantką. Również w Alpach. Ta przeszłość nie do końca jest chyba znana, gdyż przeciętny kronikarz działalności górskiej nazwisko Czerwińskiej potrafi skojarzyć dopiero z zimową wspinaczką północną ścianą Matterhornu w 1978 r. oraz pierwszą polską wyprawą na Gasherbrumy w roku 1975. Przy okazji poznajemy odchodzący powoli w zapomnienie obraz polskich taterników, borykających się z brakami sprzętowymi, umykających przed pilnującymi granic wopistami, załatwiających przepustki na wspin na Słowacji i wypracowujących swoje własne patenty, przydatne potem w górach wysokich. Wyjeżdżając na Zachód udowadniali, że „Polak potrafi”: „W Dolomitach (...) żywiliśmy się grzybami. Pewnego razu nazbieraliśmy tych grzybów całą furę, połowę ugotowaliśmy i zjedliśmy, a drugą połowę zostawiliśmy na później. A wtedy przechodzący Włosi podnieśli krzyk: – Niente, niente, mamma mia! Zaczęliśmy się poważnie martwić, czy przypadkiem nie najedliśmy się trujących grzybów. Na pierwszy rzut oka wyglądały tak jak polskie, tyle że Włosi ich nie zbierają, tak jak nie zbierają jagód. Idą do sklepu i kupują pieczarki, ale borowika już nie tkną. Mimo to na wszelki wypadek ktoś skoczył po wino, żeby choć śmierć była przyjemniejsza”.
Dla wyrażenia opinii na usta ciśnie mi się – jakże w tym wypadku adekwatny – wyświechtany recenzyjny szablon: książkę czyta się świetnie. Zasługą autorki wspomnień jest ciekawa narracja, natomiast niesztampowa forma została przygotowana przez wydawcę. W malarstwie nazywa się to, zdaje się, techniką kolażu. Mamy więc treść główną, w którą wplecione zostały dopisane przez Czerwińską historyjki wyróżnione w ramkach. Niekiedy pojawiają się zadane podczas rozmowy naprowadzające pytania, chociaż na pewno nie należy kwalifikować tej pozycji jako wywiadu-rzeki. „Alpinistki ostrzą czekany”, „O krok od sukcesu”, „Polki pierwsze w świecie na północnej ścianie Matterhornu” – to tytuły autentycznych wycinków prasowych. Niezwykle ciepło ogląda się przepisywany ręcznie przewodnik tatrzański Paryskiego, schematy dróg czy wykaz przejść z czasów młodości skrupulatnie prowadzony przez młodą Czerwińską. Treść uzupełniają czarno-białe zdjęcia. Fotografie kolorowe opatrzone zostały szerszym komentarzem, tworząc właściwie osobny rozdział.
Zastanawiałam się, czy wspomnienia te nie są zbyt przekoloryzowane i czy nie ma w nich elementu autokreacji. Dołączone posłowie jednak temu zaprzecza – w celu jak najwierniejszego przedstawienia wydarzeń autorzy proszą o przesyłanie wszelkich uwag. Zostaną uwzględnione w kolejnych wydaniach.
O himalajskich wyprawach Czerwińskiej wiemy znacznie więcej, jednak wierzę, że przyszłe części górskiej biografii okażą się również odkrywcze i pełne interesujących szczegółów. W następnej kolejności poznamy zmagania z ośmiotysięcznikami – Everestem, Makalu i Lhotse. Czekamy!
Kamila Gruszka
Anna Czerwińska,
Górfanka. Moje ABC w skale i lodzie, Wyd. Annapurna, Warszawa 2008
Góry, 6 (169) czerwiec 2008
(kg)