2009-12-22 "Szyld PTTK"
(06:20-11:30) PTTK Hala Łabowska -> PTTK Pod Roztoką
Właściwie pierwotne plany zakładały nocleg w Chacie Kordowiec. Niestety dopiero wczoraj zauważyłem, że na mapie przy nazwie schroniska widnieje dopisek "prywatne sez.", a sądząc po tłoku panującym na szlakach jest teraz raczej poza sezonem. Opierając się na wskazówkach, jakie otrzymałem wczoraj na Łabowskiej, jeszcze przed południem docieram do Zajazdu Pod Roztoką w Rytrze. Nad drzwiami wielka tarcza kompasu z wpisaną weń mapą Polski "Polskie Towarzystwo Turystyczno-Krajoznawcze". Zapowiada się miło, póki nie... póki nie dociera do mnie informacja, że będę musiał pożegnać się z czterdziestoma nowymi polskimi bez złotówki. Kwota mocno przewyższa możliwości mojego anorektyczno-bulimicznego portfela. Wzrok gospodarza w zarodku tłumi nieśmiałą próbę rozpoczęcia negocjacji. Co robić, nastawiłem się dzisiaj na mniej wymagający etap, więc zwinięcie się i pójście dalej nie wchodzi w grę. Zresztą nie wiem nawet, gdzie miałbym pójść.
Siedzę zatem poirytowany w hotelowym pokoju i dopijając resztki herbaty z termosu zastanawiam się, jak w przyszłości uniknąć tego typu pomyłek, bo jak widać szyld PTTK nie zawsze jest najlepszą wskazówką mówiącą "dla nas Turysto ważniejszy jesteś niż pieniądze". Ktoś mógłby odnieść mylne wrażenie, że obiekty namaszczone tym znakiem spełniać muszą nie tylko normy regulaminowe, ale i być zmaterializowaną wersją szczytnych idei turystycznych. Tymczasem nawet regulamin jest tu traktowany wedle własnych interpretacji. A może ktoś, kto tym wszystkim zarządza, dawno nie był już na szlaku i zapomniał, co to znaczy kubek gorącej herbaty i kawałek gleby do spania i że turyście w zupełności wystarczy to do szczęścia. Nie potrzeba łazienki w pokoju i świeżych ręczniczków przy każdym łóżku. No i jeszcze telewizor z kablówką mam - no przecież nie włączę tego paskudztwa.
Plecak w kwestiach kulinarnych niewiele może mi zaoferować, zmuszając mnie tym samym do małego turu po sennym i nieco przemarzniętym miasteczku. Po powrocie małe pranie, bo zrobiły mi się spore zaległości. Przed pójściem spać odwiedzam jeszcze recepcję. Chcę uprzedzić, że zazwyczaj wychodzę na szlak około 6:00 i zapytać, czy nie będzie z tym problemu. Pomimo zapewnień młodego człowieka za barem coś w kościach czuję, że będzie z tego jakiś kwas. O 18:00 uderzam w poduchę...
2009-12-23 "Odwilż"
(06:30-13:15) PTTK Pod Roztoką -> PTTK Prehyba
Nic tak nie irytuje, jak totalna niemoc i brak możliwości zrobienia czegokolwiek. Zwłaszcza jeśli tym czymkolwiek jest próba wydostania się o szóstej rano z Zajazdu Pod Roztoką. Jednym słowem trzeba było nie krakać. Rano nadspodziewanie szybko radzę sobie z wszystkim włącznie ze złamaniem, nie po raz pierwszy zresztą, przepisów antypożarowych (nieużywanie kuchenki gazowej w pokoju). Punkt 6:00 w pełnym rynsztunku stoję przed głównymi drzwiami. No właśnie: stoję, stoję, stoję. Siadłem, siedzę, siedzę, siedzę. Znowu wstałem. Obijam się od ściany do ściany. Ciskam krwistym mięsem po opustoszałych hotelowych korytarzach. Po pół godzinie ktoś pogwizdując gramoli się z restauracyjnej części tego przybytku i z uśmiechem na ustach oznajmia: "Komu w drogę temu czas". Siłę, z jaką zagryzam język, należałoby wyrażać w kilotonach. Przez zaciśnięte zęby wydostaje się jedynie uprzejme: "Do widzenia". Niedoczekanie twoje...
Oj, dawno już nie wygenerowałem takiej masy niecenzuralnych słów w ciągu jednego, skądinąd krótkiego, dnia. Idzie się paskudnie. Proroctwa o nagłym ociepleniu i o halnym jako jego głównej przyczynie, dzisiaj właśnie postanowiły się spełnić. Poranek wita mnie szaroburym krajobrazem, całkowicie odartym ze śnieżnobiałej szaty. Zimowe piękno towarzyszące mi przez pasmo Jaworzyny Krynickiej znika w ciągu jednej nocy. W silnym, porywistym wietrze z trudem utrzymuję coś na kształt pionowej sylwetki. Brnę w mokrej pośniegowej mazi. Cała wodoodporna membranowa technologia, w którą jestem ubrany, a która tak pięknie współpracowała ze mną w Bieszczadach i Beskidzie Niskim dzisiaj, niczym typowo polski bohater narodowy, "poległa w nierównej walce z przeważającymi siłami wroga". Przemokłem doszczętnie. Nie żebym był tym faktem jakoś specjalnie zaskoczony. Rzecz to oczywista, choć przez producentów COŚTAM-TEX’ów raczej przemilczana, że przy oberwaniu chmury lub wszechobecnej wilgoci z topniejącego śniegu przed przemoknięciem ustrzeże turystę jedynie wielki foliowy wór związany na supeł. Niestety, jego niezaprzeczalnym minusem byłoby zapewne poważne upośledzenie motoryki, a przy długotrwałych ograniczeniach w dostępie do tlenu także i psychiki. Wszystkie te magiczne cyferki określające wysokości słupów wody, jakie wytrzyma noszony przeze mnie materiał, schną teraz poprzewieszane przez kijki i krzesła wokół jedynego w pokoju kaloryfera.
Schronisko na Prehybie świeci pustkami, co nie wyróżnia go zbytnio spośród miejsc, w których było mi dane do tej pory nocować. Obsługa w nie najlepszym humorze. Moja prośba o nocleg uruchamia standardową serię pytań. Czy była rezerwacja? Ile osób? Nie potrafię oprzeć się pokusie sugestywnego rozejrzenia się po pustej jadalni za mną. Wtedy właśnie padają słowa mantry recytowanej przez obsługę bacówki w Bartnem: "Musi Pan poczekać". Wmawiam sobie, że najbardziej irytujące zjawisko tego dnia (to jest wielką chlapę) mam za sobą i że absolutnie nic nie wyprowadzi mnie już dzisiaj z równowagi. Oczekiwanie na ponowną audiencje u szanownej obsługi wypełniam rozmową z mundurowymi, którzy w celu uzupełnienia płynów zawitali właśnie do schroniska. Sądząc po składzie chemicznym przyjmowanych płynów, skończyli służbę. Po dwóch chałwach, czekoladzie, resztce herbaty z termosu i kilku głębokich ziewnięciach w moje ręce trafia upragniony klucz.
W Rytrze kupiłem 100-kę spirytusu. Wprawdzie spirytus pół na pół z kranówą nie jest może szczytem gorzelniczej wynalazczości, ale już po pierwszym łyku polar robi się całkiem suchy, a po kolejnym schną i solidnie przemoczone spodnie. Czas na toast. Choć granica przebiega dopiero w Krościenku nad Dunajcem, to już teraz wrzucam mapę Beskidu Sądeckiego do plecaka, a na jej miejsce...
Gorce
Czy jest rzecz, która pozwoliłaby mi zaliczyć ten przemoczony dzień do udanych? Owszem. Tuż po 14:00 chmury się rozstępują i na horyzoncie ukazuje się piękna panorama Tatr. Widok ten towarzyszy mi aż do zachodu słońca, a słońce o tej porze roku zachodzi tu właśnie za Tatrami. Najwyraźniej góry postanowiły zrekompensować mi trudy dzisiejszej wędrówki. Jestem dobrej myśli i w całkiem niezłym nastroju. Pora spać.
2009-12-24 "Wigilia"
(05:50-16:20) PTTK Prehyba -> stacja turystyczna p. Chrobaków
Oj, dziwny to był dzień.
Choć zaczął się zupełnie zwyczajnie, jak każdy inny zwyczajny dzień podczas tej dwutygodniowej już włóczęgi. Syrena telefonu, śniadanie, herbata do termosu, pakowanie plecaka i w drogę. Nic nie zdradzało mających nadejść wydarzeń.
Aby zsynchronizować tytuł podręcznej mapy z moją rzeczywistą pozycją geograficzną (póki co Beskid Sądecki) należało jeszcze zejść do Krościenka. Po dwóch godzinach deptania mokrej śnieżnej brei w butach bezdyskusyjnie ogłoszony zostaje najwyższy stopień zagrożenia powodziowego, a chwilę potem stan klęski żywiołowej. W miasteczku zakupy na te kilka dni w Gorcach. No i zaczęły się czary!
W sklepie panuje bardzo rodzinna atmosfera. Mam wrażenie, że nikt nie przyszedł tu dziś na zakupy. Z wielkim plecakiem nie mam możliwości przemknąć niezauważony, zatem i ja staję się gościem tego oryginalnego przyjęcia opłatkowego. Opowiadam skąd i dokąd idę, że już dwa tygodnie po górach, że samotnie. Kierowniczka sklepu, która zdaje się być mistrzem ceremonii, życzy mi szerokiej drogi, zdrowia i wszystkiego co niezbędne, aby dotrzeć do celu w jednym kawałku. Oczywiście wtóruje jej cała kolejka.
Podczas podejścia na Lubań niezbyt przyjemny chłodny i wilgotny wiatr cichnie. Chmury się rozpraszają i podobnie jak wczoraj, wyłania się zza nich panorama Tatr, choć panorama to określenie mało precyzyjne. W dole tafla Jeziora Czorsztyńskiego i wstęga Dunajca, dalej fale Magury Spiskiej i Spiskich Pienin, a na horyzoncie warstwa srebrzystych chmur z unoszącym się na nich lśniącym białym pałacem - Tatrami. Widok rzuca mnie na kolana. Dosłownie, bo w takiej pozycji łatwiej utrzymać nieruchomo aparat. Zrobiło się wyjątkowo ciepło. Ściągam więc kurtkę, dalej idę już tylko w polarze z podwiniętymi rękawami i słońcem przygrzewającym w kark.
Spowity delikatną mgiełką szczyt Lubania częstuje mnie zupełnie innym, choć równie metafizycznym doświadczeniem. Stoję przy ruinach starego schroniska, majstrując przy aparacie. Nagle niedaleko wiaty na polu namiotowym, przyodziana w getry i obcisły sweterek, sprężystymi podskokami, niczym sarenka pomyka jakaś dwunożna zjawa. Jestem poza zasięgiem jej wzroku. Przez głowę przelatuje mi uporczywie wspomnienie wczorajszych gorzelniczych eksperymentów i ich ewentualnych niepożądanych skutków. W rezultacie nabieram podejrzeń co do stanu własnego umysłu. Czym prędzej ruszam więc sprawdzić, czy postać pozostawiła ślady. Uff... Są, w mokrym śniegu, głęboko odciśnięte ślady sportowego obuwia. Dla pewności, wciąż nieufny, robię kilka zdjęć, sprawdzę jutro.
Na Prehybie mundurowi, z którymi wczoraj rozmawiałem, pytali, czy nie widziałem śladów wilków. No, w Bieszczadach widziałem, ale że niby gdzie? Tutaj? Wyrazem twarzy zobrazowałem swój stosunek emocjonalny do przedstawicieli tego gatunku. To jutro będzie pełno, usłyszałem na pocieszenie. Jakoś mi ten fragment rozmowy z głowy wyleciał. Taaa... a teraz mi się przypomniał. Nastawienie psychiczne ma widać w takich chwilach spore znaczenie. W Bieszczadach wiedziałem, że mogą mi się przytrafić bliskie spotkania z braćmi mniejszymi. Uznałem jednak, że stresujące wieczorki mam już za sobą. Nic bardziej mylnego. Chyba dlatego nie najlepiej znoszę obecność kudłatego towarzystwa. Mówiąc po ludzku: cykora mam, jak stąd do Wołosatego i z powrotem. Na nic żałosne próby ignorowania tropów. Brnięcie w śniegu o kilka kroków z jednej lub drugiej ich strony, bo "czego oczy nie widzą". Za każdym razem prędzej czy później i tak trafiam na świeżo wydreptaną czterema łapami ścieżkę. Nie jesteś sam przypomina...
I znowu małe problemy ze wzrokiem, nie licząc tych, że każda leżąca na drodze kłoda z odległości 20 metrów przypomina "sporego pieska" w przysiadzie. Przed Kotelnicą w moją stronę maszerują dwie nieprzeciętnej urody, po miejsku ubrane niewiasty. No dobra, jedna z niewiast może nieco za młoda, aby komentować jej urodę. Niemniej jednak widok wybija mnie z równowagi na tyle skutecznie, że zamiast kierować się w stronę czerwonego znaku, którego dostrzegam kątem oka, cisnę w dół w kierunku pań. Wymiana turystycznych uprzejmości, a ja zauroczony chwilą, niesiony jej pięknem, sunę dalej drogą coraz bardziej oddalając się od szlaku. Mija trochę czasu zanim wracam do siebie i orientuję się w sytuacji. Nie chcąc uchodzić za górskiego lamera, który gubi szlak lub co gorsza leśnego zboczeńca śledzącego napotkane kobiety, szybko opracowuję alternatywny plan ataku szczytowego na Kotelnicę, jej południowym stokiem. Stokiem, choć odpowiedniej byłoby powiedzieć ścianą. Tnę zatem na przełaj, przez sieć z połamanych gałęzi i krzaków, zahaczam plecakiem o wszystko o co zahaczyć plecakiem można. Oj nie, od tej pory ignorował będę wszelkie zjawiska nadprzyrodzone, nie odezwę się ani słowem do żadnej Świtezianki czy innej Rusałki, nie będę zaczepiał biegaczy (w getrach czy bez), ani gadał do niczego, co odezwie się do mnie. A w noc wigilijną ponoć wszystko może się odezwać. Swoją drogą ciekawe, co miałby do powiedzenia ten "piesek" o łapie wielkości mojej zaciśniętej pięści?!
Kilka sprawnych kroków i moja czołówka robi za pierwszą gwiazdkę w najwyższym punkcie osady Studzionki. W dole oświetlony dom "stacja turystyczna p. Chrobaków", tak to miejsce nazywa się na mojej mapie. Właśnie zapada zmrok. Nie powiem, dziś mam wejście w iście Hollywoodzkim stylu. Pytam o nocleg i niemal z progu trafiam za wigilijny stół. Przed moim nosem lądują kolejne potrawy, każda smaczniejsza od poprzedniej. Żadnych ekspresowych syntetyków z torebek, wszystko prawdziwe i pachnące. Staram się tłumić zwierzęcą chęć pochłonięcia wszystkiego, co w zasięgu ramion. Rezultat wewnętrznej potyczki prezentuje się raczej blado, bo przydzielony mi sektor stołu powoli nabiera cech krajobrazu pustynnego. Gdyby nie czujne gospodarcze oko i prowadzone na bieżąco zrzuty żywnościowe, między pustymi półmiskami zacząłby hulać wiatr.
Długo po kolacji rozmawiam jeszcze z gospodarzami przy herbacie. Po kolei o wszystkim i o mojej wędrówce, i o historii regionalnej, o górach, znowu o historii, tym razem regionalnej w mojego punktu widzenia, trochę o polityce. Jednym słowem wielkie ratowanie świata.
Nieraz zastanawiałem się jakby to było, gdyby tego wieczoru ktoś zapukał do drzwi mojego domu, kiedy z rodziną zasiadamy do wigilijnej kolacji. Teraz już wiem, jakie to uczucie, gdy w ten szczególny wieczór to ktoś otwiera drzwi i zaprasza do stołu.
Oj, dziwny to był dzień.
2009-12-25 "Chodź na Turbacz"
(08:30-12:00) stacja turystyczna p. Chrobaków -> PTTK Turbacz
Tak głosi napis przy drzwiach schroniska. Więc jestem. Od rana na zmianę mży i pada deszcz ze śniegiem. Nie mam ochoty iść dzisiaj dalej. Nie żebym był jakoś specjalnie zmęczony. Tu jest po prostu dobrze. Siedzę na ławce przed wejściem wsłuchany w szum wiatru, do środka nie wchodzę. Deszcz szerokimi strugami leje się z dachu. W oddali mgliste zarysy poszarpanej grani Tatr. Jest spokojnie i pusto. A dobra, bo se dupsko odmrożę przez te opisy przyrody, idę się grzać...
Grzanie średnio wychodzi, bo w schronisku chłodno. A może to ja jestem już tak przemrożony, że nie potrafię złapać swojego nominalnego 36 i 6 stopnia. Siedzę w jadalni i oglądam stare wpisy w schroniskowej kronice, w tym mój z października tego roku. Trochę przykro się robi, bo większość z nich uległa chorej fantazji jakiegoś idioty. Jak nie domalowane penisy, to głupie komentarze. Cóż, w góry iść może każdy, ale chyba nie każdy powinien.
Jadalnia powoli pustoszeje. Z głośników niosą się słowa "Samotność, to taka straszna trwoga..." Dżemu. No i z reguły nieczuły na tego typu bodźce, po raz pierwszy w ciągu wyprawy dopada mnie miażdżący dół. Siedzę wgapiony w kartki "dziennika pokładowego" i nie bardzo wiem, jak opisać ściskające za krtań, duszące uczucie, które mnie ogarnia. Depresyjnie robi mi się na duszy i co najgorsze bez wyraźniej przyczyny. Może, gdyby nie ten deszcz. O 16:00 w sali kominkowej kameralną mszę bożonarodzeniową dla pięciu osób odprawia ksiądz Kazimierz. Wieloletni opiekun Kaplicy Papieskiej pod Turbaczem, człowiek Boga i Gór. Po mszy umawiam się na 20:00 z goprowcami, żeby spróbować wygooglować jakiś nocleg w Rabce. Całkiem bym się rozleniwił, gdybym za jutrzejszy cel obrał sobie spacer na Maciejową. A pojutrze? 36 km na Krupową? Trochę za daleko. Trudno wyobrazić sobie, że tego wieczoru może wydarzyć się jeszcze coś godnego zapamiętania...
I nie po raz pierwszy wyobraźnia przegrywa w starciu ze scenariuszami pisanymi przez życie. Niedaleko mojej mini świątyni samoumartwień siadają dwie panie - mama Ewa z córką Anią. Małe zamieszanie wyrywa mnie z letargu, zaczynamy rozmawiać. Magiczne słowo Bieszczady i już siedzimy przy jednym stoliku, zajadając słodkości rozprawiamy na przeróżne, choć głównie górskie, tematy. Po chwili dosiada się Krakus i w takim składzie spędzamy na rozmowach resztę dnia. W przerwie pomiędzy kolejnymi blokami tematycznymi, koło 20:00 idę poinformować goprowców, że nie chce mi się jutro do Rabki, bo musiałbym iść już spać. Szkoda życia na spanie. W końcu tak doborowe towarzystwo może mi się już nie trafić.
2009-12-26 "Bez pośpiechu"
(10:20-15:30) PTTK Turbacz -> PTTK na Maciejowej
No i ile można iść z Turbacza na Maciejową?! Dla ułatwienia - mapa wycenia trasę na 2:35 h. Można natomiast okrągłe pięć godzin, zwłaszcza jeśli człowiek, korzystając z miłej atmosfery, urządzi sobie międzylądowanie w schronisku na Starych Wierchach. A miła atmosfera ma to do siebie, że schronisko to traktuje jak własny dom i uwielbia przesiadywać tu całymi dniami. W drodze na SW wyprzedzam Krakusa. Wprawdzie wyszedł z Turbacza trochę wcześniej, ale z racji większej wrażliwości na piękno przyrody więcej czasu niż ja poświęca na podziwianie krajobrazów. Ze stratą dla mnie, oczywiście.
Wchodzę do schroniska. Za piwo z uwagi na problemy z wypłacalnością uiszczam jedynie część należnej opłaty, to jest: 5 polskich nowych plus złoża miedzi z dna portfela. Do piwa dostaję nadnaturalnej wielkości kawał szarlotki, bo jak tłumaczy gospodarz, ktoś ją wyjątkowo krzywo pokroił. Dołącza Krakus. Kolejne piwo i około 14:00 zauważam, że przy dość aktywnej migracji turystycznej, zaczynam wyglądać tu trochę jak stały element dekoracji. Czym prędzej zmuszam się więc do działania.
Na Maciejowej sporo ludzi, jak dla mnie - człowieka, który ostatnie dwa tygodnie spędził głównie sam ze sobą, trochę za sporo. Dostaję mały pokoik na poddaszu, co z kolei jest strzałem w dziesiątkę. Ciepło i przytulnie. Z dołu docierają przytłumione rozmowy gości. Z tej perspektywy brzmią nawet całkiem klimatycznie i szybko przestają mi przeszkadzać. A za oknem widok, który każe ugiąć kolana - Jej Wysokość Królowa Beskidów spowita mglistą szatą rozwianą na wietrze nad Orawą. Po raz pierwszy podczas mojej wyprawy widzę najwyższy punkt, na który przyjdzie mi się wdrapać. Nie potrafię policzyć, ile razy było mi dane stawać na jej szczycie, za każdym razem jednak Królowa robi na mnie olbrzymie wrażenie. Ot, arystokracja, a ja prosty chłop ze wsi. Na prawo od Babiej Góry pasmo Polic, czyli cel jutrzejszego etapu. Odległość robi równie olbrzymie wrażenie.
Trzeba się delektować chwilą, bo kto wie, gdzie i w jakiej temperaturze przyjdzie mi spędzić kolejne noce. Zanim jednak w pełni rozsmakowuję się w błogim nic nieróbstwie, popełniam szybki prysznic i małe pranie. Siadam w opustoszałej jadalni, ale spokój... Dziś prócz mnie nie nocuje tu żaden turysta, ale jakoś całkiem inaczej ta dzisiejsza "samotność" na mnie wpływa. Wczoraj dołowała i przygaszała wolę walki, dziś z kolei uspokaja, pozwala się wyciszyć i nabrać sił. Jem czekoladę, którą na drogę Ania wcisnęła mi do kieszeni. Z kuchni dochodzą rozmowy gospodarzy, oglądających telewizję. Za oknem szum wiatru. Uwielbiam takie wieczory...
2009-12-27 "Nie ma to jak monotonia"
(06:00-16:00) PTTK na Maciejowej -> PTTK na Hali Krupowej
Nic tak nie mobilizuje do wypełznięcia ze śpiwora jak perspektywa dziesięciu godzin dreptingu. Mimo wczesnej pory dostaję wrzątek na drogę. Nie po raz pierwszy przekonuję się, że Maciejowa to jedno z najlepszych miejsc dla turysty, jakie można sobie wyobrazić. Dziś za cel obieram Schronisko PTTK na Hali Krupowej. Nazwa dość niefortunna zważywszy na fakt, że wybudowane zostało na Hali Kucałowej. A może się czepiam. No pewnie, że się czepiam, przez to moje świąteczno-gorczańskie rozleniwienie mam teraz do przejścia całkiem niezły kawał drogi. W dodatku pogoda coraz bardziej przypomina jesień. Niezbyt mi to na rękę, bo idea zimowego przejścia szlaku zaczyna się przez to lekko chybotać. Na szczęście przenikliwy chłód i mroźny wiatr nie odpuszczają. Przeraża mnie ten mój masochizm...
Dzień do granic możliwości przepełniony jest monotonią - specyfika etapu, który prowadzi głównie przez osiedla ludzkie i po asfalcie. W zaspanej jeszcze Rabce zastrzyk finansowy. Zamieniam plastik w papier, ratując tym samym portfel od śmierci głodowej. Trochę polnej drogi i znowu asfalt. W Jordanowie zastrzyk kulinarny. Tym razem od śmierci głodowej ratuję samego siebie, bo z tego co mam w plecaku, na obiad mógłbym ugotować jedynie gorzką herbatę. Pani w sklepie prosi o przekazanie pozdrowień gospodarzom na Krupowej. Ponoć znajomi.
Właściwie to nie jestem już w Gorcach, granica przebiega gdzieś w okolicach zakopianki, którą przekroczyłem dwie godziny temu. Więc korzystając z postoju, wrzucam niepotrzebną mapę do plecaka, a na jej miejsce...
Beskid Żywiecki
Ciekawe, ale dopiero ten symboliczny gest zwraca moją uwagę na to, że coraz bliższy jestem osiągnięcia celu wyprawy. Za mną siedemnaście dni wędrówki. Przede mną góry, które są najczęstszą areną moich weekendowych wypadów. Te, które znam i traktuję jak własny dom.
Trochę polami i znowu asfalt. W Bystrej wita mnie samozwańczy reprezentant lokalnej społeczności o mocno sfatygowanej alkoholem twarzy. Pyta, dokąd idę, więc zaspokajam jego ciekawość. Po czym on, kierowany zapewne troską, ostrzega: "Uważaj, bo cie w lesie kur*a dziki zjedzą". Pozostaje mieć nadzieję, że reprezentant nie jest reprezentatywny. Ech, w ciemnym lesie czuję się chyba znacznie pewniej niż wśród ludzi. Wracam więc do lasu.
Całe to dzisiejsze monotonne deptanie asfaltu trochę mnie zmęczyło i gdybym był o krok od finału... No niestety, przede mną ostatnie podejście - pasmo Polic. Dochodzę do grzbietu, a moim oczom ukazuje się krajobraz tunguskiej katastrofy. Stoki gęsto pokryte powalonymi drzewami. Wrażenie potęguje pojawiający się co pewien czas, niemożliwy do identyfikacji, hałas, połączony z głośnymi wystrzałami. Dźwięk nasila się, zaczyna przypominać ryk potężnego silnika. Zapewne lepsze to niż nadlatujący meteoryt, ale i tak moja chora wyobraźnia zaczyna działać w niepożądany sposób. Przed oczami maluje mi wielką, łamiącą drzewa machinę wojenną, coś na kształt gwiezdnowojennych maszyn kroczących. I choć to zupełnie absurdalne, zmęczony wędrówką umysł przyjmuje jej wizję za wysoce prawdopodobną. Gdy ryk silnika zaczyna wprawiać otaczającą mnie przestrzeń w nieprzyjemne wibracje, a ja przekonany jestem, że zobaczę za chwilę wielkiego transformera, zza pobliskiego wzniesienia na crossowej maszynie wyskakuje motocyklista. Potem kolejny i kolejny, i jeszcze jeden. Z reguły widok taki wzbudza we mnie niechęć, tym razem - wdzięczność. Nie ma to jak monotonia...
Tuż po zmroku docieram do schroniska. Przekazuję pozdrowienia z nizin i zalewam grzanym piwem dwa bigosy. Tłoczna jadalnia bezlitośnie wypędza mnie do pokoju. Wracam koło 20:00 po wrzątek na jutro. Maciejowa jednak solidnie zawyża standardy, tam gospodarz potrafi wstać specjalnie rano, żeby włączyć czajnik. Dobra, i tak jest miło. Zagryzając czekoladę, próbuję wyznaczyć sobie cel jutrzejszego etapu - szałas na Hali Czarnego, a jak nogi dadzą radę, to może i pole namiotowe na Głuchaczkach. Pora wypocząć, bo jutro monotonia na pewno mnie nie dopadnie.
2009-12-28 "Królowa"
(06:00-16:00) PTTK na Hali Krupowej -> koliba na Mędralowej
Nie mam pojęcia, czym zasłużyłem sobie na takie traktowanie, ale Jej Wysokość uznała, że tego dnia należy mi się solidny łomot. Zarządziła zatem nawrót zimy i to jakiej zimy. Wiatr na Babiej Górze to zjawisko dość pospolite. W ogóle pogoda wokół Królowej Beskidów składa się głównie z wiatru i kilku dowolnie wybranych warunków pogodowych z puli: "typowo niesprzyjających". O ile podczas samego podejścia nie zarejestrowałem większych przeciwności losu, to w okolicach kopuły szczytowej panowała prawdziwa orgia zniszczenia. Wyciągnięto przeciwko mnie najcięższe działa, a w moją stronę posypał się pełen arsenał babiogórskich środków zagłady. Począwszy od gęstej mgły przewalającej się przez grzbiet i całkowicie uniemożliwiającej orientację w terenie, poprzez lodowe szpilki z lubością tnące mnie po twarzy, a na czymś w rodzaju deszczu skończywszy - na "czymś w rodzaju", bo krople wody, ignorując powszechne prawo ciążenia, leciały z dołu do góry. Okryłem twarz chustą najszczelniej, jak tylko potrafiłem, a wirujące w powietrzu kryształki lodu boleśnie uświadamiały mnie, że powinienem zrobić to lepiej. Na okularach zaczęła osadzać się warstwa chropowatego lodu, a świat przez nią widziany przypominał ten oglądany oczyma owada - bez wyraźnych konturów, poskładany z setek białych puzzli. To, co osadzało się na okularach, dość sprawnie pokryło mnie zresztą całego. Każdemu ruchowi ręki towarzyszyły pękające kry lodowe osiadłe na rękawach kurtki. Każdy krok poprzedzały łamiące się i odlatujące z wiatrem solidne kawałki przymarzniętych do spodni brył śniegu. I tak na wpół zamarznięty posuwałem się naprzód, płynnością ruchów przypominając nieudany biocybernetyczny eksperyment.
Ostatnie kroki po wykutych w lodzie stopniach i już chowam się za kamiennym murkiem na szczycie. Zrzucam plecak. Wykonuję serię nieskoordynowanych ruchów w zamyśle mających na celu przywrócić memu ciału utraconą sprawność. W praktyce przypomina to raczej zajęcia z gimnastyki korekcyjnej i to dla tych najbardziej połamanych. Porzucam więc nietrafiony pomysł i zaspokajam się łykiem herbaty, która wczoraj wieczorem była gorąca. Ziąb jest tak przenikliwy, że nie mam zamiaru pozostawać tu ani sekundy dłużej. Wychodzę za murek i nagle mój wielki jak żagiel plecak zadziałał jak... jak wielki żagiel. Cofam się o krok - tylko przytomność umysłu ratuje mnie od spektakularnej gleby.
Pozwolenie na zejście ze szczytu otrzymuję dopiero po trzykrotnym skłonieniu czoła przed Królową. Przy jednym z takich upadków o mało nie łamię nogi, która utknęła w szczelinie między wielkimi głazami. Rześki poranek nasuwa mi genialną myśl o możliwości ogrzania się przy herbacie w nowo otwartym schronisku PTTK na Markowych Szczawinach. Obijam się więc entuzjastycznie kijkiem po kończynach, aby zmusić przymarznięty do nich lód do uległości. Po otrzepaniu z siebie wszystkiego, co wykazało wolę współpracy, otwieram drzwi schroniska. A zza nich niespodziewanie niczym Dżin z lampy Aladyna wyskakuje gospodarz. Twarz wykrzywia mu się w coś na kształt głębokiego zatroskania i wzburzenia zarazem. Wita mnie serdecznie, słowami: "Tam jest miotła. Ja Pana otrzepię, bo mi Pan bajzlu narobi". Powitanie tak mocno mną rusza, że odpowiadam człowiekowi bardzo wyraźne, w jakiej części mojego ciała zaskarbił sobie dozgonne miejsce on i jego nowiuśkie schronisko i że nijak nie jest to serce. Oczywiście sklecona naprędce wypowiedź przybiera mniej poetycką formę i treść. Obrót na pięcie i znikam z oczu zdezorientowanej karykaturze schroniskowego gospodarza.
Na Łabowskiej moje ośnieżone buciory nikomu nie przeszkadzały, bo "przecież to tylko woda". Widać tydzień minął, a śnieg zmienił swój skład chemiczny na tyle, że jest teraz w stanie narobić bajzlu na wykafelkowanej posadzce. Szkoda gadać.
I tak z krótkim postojem na Hali Czarnego docieram na Mędralową. Tu w świetle zachodzącego słońca udaje mi się dostrzec nieoczekiwane miejsce dzisiejszego noclegu, którego, nie wiem czemu, nie brałem wcześniej pod uwagę - koliba na Mędralowej. Jest mi bardzo zimno, dlatego czym prędzej instaluję się w części mieszkalnej przybytku. Po chwili siedzę na rozłożonym legowisku i zastanawiam się intensywnie, skąd wziąć wodę do przygotowania ciepłego posiłku. Zima wprawdzie wróciła, ale nie manifestuje tego nadmiarem śniegu. W tym momencie przez szczeliny w ścianach zaczynają wpadać do środka, niesione przeciągiem, płatki śniegu. Otwieram zaryglowane już drzwi i ku swej uciesze widzę jak z nieba sypie się cała masa świeżego puchu. Gotować, jeść i spać.
2009-12-29 "Spotkanie"
(07:00-16:30) koliba na Mędralowej -> Hala Górowa SKPB Katowice
Otwieram oczy i spoglądam na zegarek. Wczoraj uznałem, że będę spał tyle, ile mój organizm uzna za stosowne, dlatego nie nastawiłem budzika. Dość ryzykowne to posunięcie zważywszy na fakt, że bez mobilizującej porannej syreny jestem w stanie spać do południa i dłużej. Ale tak jest w domu, a nie w trzaskającej od wiatru budzie, w nie mniej trzaskającym mrozie. Rozpinam zapięty od środka śpiwór i wystawiam głowę.
- O, cześć. Jak noc minęła? Też tak zmarzłeś? - zagaduję - A dokąd dzisiaj, bo ja chyba na Pilsko.
Zero reakcji. Stoi jak kołek z wywieszonym jęzorem i udaje, że nic nie słyszy.
- Ej no, do ciebie mówię! A dobra, będziesz chciał pogadać, to też cię oleje.
Wypełzam ze śpiwora, luzuję solidnie zamarznięte sznurówki i wsuwam na stopę niedoszłego rozmówcę. Drugiego znajduję pod śpiworem - dzieli los poprzednika.
Dzień należy raczej do tych spod znaku nieobfitujących w zdarzenia, co osobiście bardzo mnie cieszy, bo po wczorajszej audiencji u Jej Kapryśności nie mam ochoty na niespodzianki. Krótki postój na Głuchaczkach, parę kroków po grzbiecie śladem granicznych słupków i już grzeję się w schronisku na Hali Miziowej. Grzeję się rzecz jasna piwkiem, a nie cyrkulacją ciepłych mas powietrza. Nad kuflem, notatkami i mapą spędzam ponad godzinę. No to może jeszcze jakiś mały bigosik i pomyślę, co ze sobą zrobić. Jasna choler... Ale, że akurat teraz? Przypominam sobie noc na poddaszu wiaty w bazie namiotowej, dwa tygodnie temu. Wtedy, właśnie z zęba bezboleśnie wykruszyła mi się plomba. Widać był to wyrok z odroczonym terminem wykonania. Po chwili pół głowy pulsuje mi w tym samym obezwładniającym rytmie. To ja już chyba sobie pójdę, bo ja już... Ból nie pozwala mi pozbierać myśli. Hala Górowa 20 minut - recytuję z pamięci. Czas około sylwestrowy, może ktoś już tam będzie. Wychodzę przed schronisko i lokalizuję zieloną strzałko-tabliczkę. Na znaku wskazującym goprówkę dostrzegam dopisek "noclegi". Ciepły, pewny nocleg wśród ludzi, a zimny - niepewny w chałupie na hali. Ale już po chwili wracam zdegustowany kwotą, jaką zaśpiewał goprowiec - więc zimny i niepewny. Wracam, a przy znaku dwoje turystów. Podchodzę bliżej i w jednym z nich rozpoznaję Asię, którą poznałem latem na "II Wyrypie Beskidzkiej" (marsz na setkę). Towarzyszy jej chłopak - Jacek. Okazuje się, że stanowią oni ekipę ekspedycyjną, mającą za zadanie przygotowanie chaty na sylwestrowych gości. Nic lepszego nie mogło mi się dzisiaj przytrafić. Nawet ból zęba wyczuł, że nie pasuje do radosnej atmosfery i ustał.
Wieczorem w cieple bijącym z kuchennego pieca zajadam pierogi z serem. Oczywiście nie pochodzą z mojego plecaka. Takich rarytasów tam po prostu nie ma. Konsumpcja odbywa się techniką "na sępa". Do północy szukamy rozwiązań na wszelkie niesprawiedliwości tego świata, pustosząc przy tym butelkę żołądkowej gorzkiej. Po czym, celem regeneracji sił, wycofujemy się na z góry upatrzone pozycje. Góry chyba nigdy nie przestaną mnie zaskakiwać. Czego im i sobie życzę z całego serca.
A gdybym tak urządził sobie jeden dzień bacowania i został na kolejną noc? Godzina, o której kładę się spać, nie zostawia mi zresztą pola do rozważań. Jutro nigdzie nie idę...
2009-12-30 "Bacowanie"
( ;-] ) Hala Górowa SKPB Katowice
Na równe nogi "zrywam" się około 10:00. Oczywiście powodem wygramolenia się z legowiska nie jest budzik, a raczej znużenie odpoczynkiem, ileż spać można. Kilka czynności porannych charakterystycznych dla chaty w górach, to jest ogień w piecu, a na piecu herbata, tak żeby reszta domowników wstała na gotowe. Może przynajmniej tak odpłacę się za wczorajszą kolację.
Kolejnym punktem poranka jest przegląd zgromadzonych w bazowej spiżarni różności. W bazach namiotowych i chatach studenckich, gdzie przewija się wielu turystów, często jest kącik na pozostawioną żywność, której nikomu nie chce się taszczyć z powrotem do domu. Zasoby takiej spiżarni na ogół służą turystom w potrzebie, a wedle mojej oceny, jak najbardziej się do tej grupy kwalifikuję. Nie mam zatem litości dla kolejnych pasztetów ani szynek konserwowych. Nawet jeśli niektóre z nich podczas otwierania złowrogo na mnie syczą, że niby termin ważności czy coś. Piec rozgrzał się już solidnie, więc nie ma mowy o żądnym chłodku, póki kolejna wypita herbata nie przegania mnie na zewnątrz. Właściwie za progiem też nie jest specjalnie zimno, temperatura oscyluje na granicy niebieskich i czerwonych kresek. Uwielbiam takie miejsca. Kiedy mnie już nogi na starość będą bolały i nie będzie mi się chciało po górach chodzić, to wezmę jedną z takich chat przez zasiedzenie. Hm, trzeba by drewna narąbać...
Ludzie zaczynają zjeżdżać się po południu. Jedna z ekip wnosi nawet moje telefoniczne zamówienie. Nagadać się nie mogę. Mniej więcej od 18:00 cyklicznie co pół godziny informuję rozmówców, że "cza by spać", co po którymś razie staję się tematem drwin. Sam jestem sobie winien. Światłym debatom towarzyszy degustacja procentowego rękodzielnictwa produkcji jednego z uczestników posiedzenia. Koniec końców spać idę koło północy, co i tak uważam za spory sukces, biorąc pod uwagę jakość towarzystwa.
2009-12-31 "Sylwester"
(06:30-19:30) Hala Górowa SKPB Katowice -> PTTK na Przysłopie
Wracam do rytmu dnia sprzed bacowania. Punkt 5:00 uciszam syrenę budzika, zanim postanawia wyrwać ze snu wszystkich zmęczonych rozrywkowym wieczorem domowników. Podłoga wokół mnie gęsto usłana jest ofiarami dnia poprzedniego. Chwila mija, zanim udaje mi się skompletować cały swój ekwipunek w jednym miejscu, wieczorem rozproszył się nieco po chacie. Połykam naprędce zmontowane ze spiżarnianych resztek śniadanie i już jestem gotowy do drogi. Trzeba jeszcze tylko doczłapać do szlaku. Niedaleko 20-30 minut, choć w gęstej mlecznej mgle i ciemnościach czas się trochę dłuży.
Godzina 7:00, zaczynam marsz po czerwonych znakach do bliżej niesprecyzowanego miejsca. Dzisiaj po raz pierwszy nie mam wyznaczonego punktu docelowego, nawet orientacyjnego. Mam zamiar dojść najdalej jak się tylko da i paść rażony wyczerpaniem w miejscu, które z grubsza będzie się do tego celu nadawało. Jeśli zaś idzie o zmęczenie. To szczerze powiedziawszy, dopada mnie dość szybko. Na tych wysokościach, mimo ogólnego ocieplenia klimatu, wciąż króluje biały puch, a właściwie coś, co kiedyś białym puchem było - idzie się nieprzyjemnie. Z czasem, w miarę tracenia wysokości pojawia się coraz więcej strumyków i kałuż, dochodzi więc problem utrzymania suchych skarpet.
Odcinek szlaku trawersujący stoki Romanki to pierwsza niespodzianka tego dnia. Latem, kiedy byłem tu ostatnio, szedłem lasem. Teraz krajobraz przywodzi na myśl wielkie rozsypane bierki. Cała masa wiatrołomów. Nie sposób trzymać się ścieżki, nie sposób trzymać się nawet jej okolic. Właściwie to nie sposób trzymać się czegokolwiek prócz nadziei na przejście odcinka drogi bez większych obrażeń ciała. Droga składa się głównie z nadkładania drogi, ale większych obrażeń szczęśliwie nie notuję.
Tuż za Słowianką, z oddali zaczynają docierać dźwięki pojedynczych i seryjnych sylwestrowych prób ogniowych. To znak, że docieram do Węgierskiej Górki. Miejsca, w którym po raz ostatni przyjdzie mi podmienić mapy. Do plecaka wraca zatem mapa Beskidu Żywieckiego, a na jej miejsce...
Beskid Śląski
Się porobiło, czyżbym rzeczywiście był już tak blisko mety?
Zajadając pączka i popijając wychłodzoną herbatę z termosu, wpatruję się w nową mapę. Uznaję, że najsensowniej byłoby rozbić się na Hali Radziechowskiej z widokiem na sylwestrujący Żywiec. Na miejsce docieram już po zmroku. Widok rzeczywiście robi wrażenie, zwłaszcza że całkowicie brak tu mgły, towarzyszącej mi niemal od samej Węgierskiej Górki. W dole potężny, rozświetlony kawał ziemi rozciągający się od Bielska po Żywiec. Kiedy o północy w niebo wystrzelą ognie, będzie genialnie. Ściągam plecak i... okazuje się, że ktoś już wpadł na ten sam pomysł. Z namiotu, który dostrzegam w mroku, dochodzą odgłosy imprezującej pary. No to chyba nie będę przeszkadzał, a z Baraniej Góry też pewnie będzie ładny widok i tylko 1:30 marszu.
Kilka kroków i Radziechowski mikroklimatyczny brak mgły na powrót ustępuje miejsca mlecznej zawiesinie. Chyba jeszcze gęstszej niż poprzednio. Baranią Górę zawsze kojarzyłem z lasem, w końcu nie bez przyczyny stanęła na jej szczycie wieża widokowa. Idę już jakiś czas, a lasu jak nie ma, tak nie ma. Wreszcie na jednym z kolejnych wzniesień dostrzegam jakąś konstrukcję o regularnych kształtach, ale nijak nie pasuje mi ona do wspomnień poprzednich wizyt w tych okolicach. Gdzie las? Zgubiłem się we własnych górach!? To już drugi raz dzisiaj, jak błędnym okazuje się stwierdzenie o drzewach umierających stojąc. Cały wschodni stok Baraniej Góry to teraz jedno wielkie leśnie cmentarzysko. Na szczycie z mgły wyłania się dwóch studentów Politechniki Śląskiej. Z nadzieją wyczekują zmian pogodowych. Nie sposób wyjaśnić motywów mojego irracjonalnego zachowania, ale wspinam się na wieżę. Choć z drugiej strony zmiana perspektywy pomaga mi podjąć decyzję i uznać czekanie za bezcelowe. A skoro i tak mam nic nie widzieć, to wolę zrobić to w cieple, dlatego siedzę teraz w schronisku na Przysłopie.
Rzecz, do której nie mam i nie miałem nigdy ani grama talentu, czyli negocjowanie cen noclegu przychodzi tego wieczoru nadspodziewanie łatwo. Wystarczy wypróbowane już magiczne słowo Bieszczady i cena traci swą sylwestrową astronomiczność, stając się nieprzyzwoicie niska. Z kluczem w ręku przemykam między balującym towarzystwem w kierunku pokoju na piętrze.
O cholera, ale późno. Spać trzeba. Niestety, znowu zaczyna dokuczać mi ząb.
2010-01-01 "Mój Beskid"
(06:30-17:00) PTTK na Przysłopie -> Czantoria Wielka
Otwieram oczy i uciszam budzik. Pół głowy pulsuje mi w jednostajnym rytmie, drugie pół nie może się na niczym skupić. Chyba że to już ogólne wyczerpanie przebytymi kilometrami potęguje odczuwany ból. Wszystkie czynności poranne wykonuję w zwolnionym tempie, po kilka razy przekładając rzeczy z miejsca na miejsce. Szykuje się piękny finisz. Przy płynących z dołu dźwiękach dogasającego balu sylwestrowego dopinam paski plecaka. Dziś podobnie jak wczoraj chcę dojść jak najdalej się uda.
Pierwszy odcinek trasy (do Stecówki) jest bardzo ciekawy widokowo, wiem to oczywiście z innych moich wypadów w te strony, bo dziś prócz płynących szlakiem potoków niewiele można zobaczyć. Wbrew pozorom jednak zimowe warunki aż tak bardzo mnie nie opuściły. Wprawdzie niżej panuje jesień, ale wystarczy wspiąć się powyżej 800 m n.p.m. (większa część dzisiejszego etapu) i pod nogami mam lekko rozmokniętą zimę.
Dreptanie po szlaku upływa zupełnie bezniespodziankowo, w końcu co mogłoby mnie zaskoczyć w moim Beskidzie. No... może tylko wczorajsze wiatrołomy. Ale i tak mapy dawno już nie otwierałem, bo i po co, wiem, gdzie iść. W sumie to znaki na drzewach też na niewiele mi się przydają. Ciekawe, czemu w Niskim nie byłem taki chojrak. Przy towarzyszącym mi absolutnym poczuciu panowania nad wszelkimi aspektami dreptingu docieram na Stożek Wielki.
Wchodzę do schroniska. Rozglądam się przez zaparowane okulary po jadalni, a tu w najlepsze imprezuje Klub Turystów Optymistów. Grupa ludzi w wieku solidnie dojrzałym, przy czym absolutnie nieustępującym kondycyjnie młodszym kolegom górołazom. Ponieważ wieść o mojej wycieczce nieco się już rozniosła wśród znajomych, nie muszę tłumaczyć, skąd się tu wziąłem. W doskonałej atmosferze przy górskich opowieściach i akompaniamencie strzelających szampanów świętujemy Nowy Rok. Jakoś tak się ostatnio porobiło - mam wrażenie, że od pewnego czasu GSB przemierzam z grupą znajomych. Miła to odmiana po tych długich samotnych etapach. Po dwóch godzinach i kilku pamiątkowych zdjęciach ruszam dalej.
Wymyśliłem, że spróbuję zatrzymać się w schronisku Pod Soszowem, bo choć prywatne, to jednak schronisko w górach, a nie kwatera w mieście. Może uda mi się wyprosić nocleg. Będzie pewnie pełne sylwestrowych gości, ale mi wystarczy przecież kawałek gleby w kącie schowka na narty. Nie ma szans, komplet jest. Próbuję słów kluczy, że niby Bieszczady i 500 km w nogach, że Główny Szlak Beskidzki zimą. Właściciel patrzy na mnie, jakbym kazał mu liczyć potrójną całkę. Zero zrozumienia. Twarz zupełnie pozbawiona emocji - klasyczny karpik. Wspaniałomyślnie informuje mnie, że schronisko PTTK jest na Stożku, ignorując zupełnie informacje, które starałem się przed chwilą przekazać. Choćby tą, że właśnie stamtąd przyszedłem. Dodaje po chwili, że jest sylwester i że muszę sobie z tego zdawać sprawę. Tośmy sę pogadali...
No i leżę sobie teraz w namiocie rozbitym przed drzwiami zamkniętej goprówki na Czantorii (górna stacja). Nad głową dyndają mi ławeczki kolejki linowej. Temperatura jest całkiem znośna. Od pana, który pilnuje obiektu, dostaję wrzątek na zupę. Jest 19:00 i z braku zajęć postanawiam zasnąć.
2010-01-02 "Meta"
(07:00-12:30) Czantoria Wielka -> Ustroń PKP
Póki co jeszcze nie meta, siedzę w schronisku PTTK Równica pod szczytem o tej samej nazwie. Zajadam nieprzesadnej wielkości jajecznicę, którą popijam nieprzesadnie grzanym piwem.
W nocy, według termometru przy stacji na Czantorii, temperatura spadła do -8°C, czyli że spało się całkiem przyzwoicie. Wstałem godzinę później niż zazwyczaj i choć do spakowania miałem i namiot, i śpiwór, a i ruchy na mrozie są nieco wolniejsze, uwinąłem się całkiem sprawnie. Po godzinie z minutami rozpocząłem ostatni etap wyprawy. Chcąc ułatwić sobie dreptanie w dół, opuściłem całkiem przyzwoitą drogę między drzewami i postanowiłem iść równoległą trasą narciarską. Wiadomo - lepsze jest wrogiem dobrego. Zaliczyłem w ten sposób najboleśniejszy i najbardziej widowiskowy upadek podczas całej wyprawy. Scena niczym z katastroficznego filmu górskiego: podcięcie obu nóg, chwila w powietrzu, uderzenie o lód i zjazd po stoku, próby łapania się czegokolwiek (głównie powietrza). Konkretnie poobijany wróciłem na ścieżkę.
Skończyłem jeść i mam dylemat: przeciągać tę chwilę w nieskończoność, czy po prostu zejść na dół i pozwolić, żeby wszystko się skończyło. Ponad trzy tygodnie włóczęgi przez kolejne pasma Beskidów ot tak dobiegnie końca. Niby fajnie, "bo wreszcie", ale z drugiej strony, co ja teraz będę robił, jak wrócić do codzienności? Trzy tygodnie dążenia do celu, a teraz pstryk i koniec? Dziwne uczucie. Ponad godzinę rozważam wszelkie za i przeciw. Wreszcie decyduję podnieść się z krzesła. Schodząc z Równicy, spotykam jeszcze kilku po miejsku ubranych turystów. Ze zdziwieniem reagują na moje radosne powitanie, że niby po co obcy chłop im w lesie dzień dobry mówi i w ogóle czemu mu tak wesoło. Ha, a wesoło to mi jest. Trochę zimno, droga śliska, po upadku na Czantorii mocno kuleję na lewą nogę i w ogóle koszmarnie jestem zmęczony, ale jest mi przy tym CHOLERNIE WESOŁO.
No i jest kropka, czerwona kropka w białej obwódce. Więc koniec Głównego Szlaku Beskidzkiego, koniec mojego "GSB na zimno". W tłumie zupełnie niewiadomych przechodniów samotnie cieszę się z odniesionego sukcesu. Tylko ja wiem, co tu się przed chwilą wydarzyło. Końca dobiegła wielka przygoda. No i co teraz? Nic, po prostu, wsiądę w pociąg i pojadę do tych, dla których najważniejsze jest to, że wracam cały i zdrowy. Swoją drogą jeszcze parę dni temu myślałem, że na jakiś czas będę miał dość pofałdowanych krajobrazów. Teraz już wiem, że wrócę tu za tydzień, "bo w górach jest wszystko, co kocham".
Ciekawe zjawisko zaobserwowałem. Do plecaka wraca mapa Beskidu Śląskiego, a na jej miejsce...
Czekolada ;-]
Do zobaczenia na szlaku...
Piotrek B.
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl