Małżeństwo jak wiemy jest sztuką kompromisów, więc na wspólny urlop z moją kochaną żoną pojechaliśmy na grecką wyspę Thassos i szczerze mówiąc było całkiem miło.
Ale moje serce zawsze szybciej bije, kiedy myślę o górach, więc nic dziwnego, że dusza aż wyła z tęsknoty za Alpami. Zdarzył się cud i dostałem jeszcze kilka dni urlopu, więc od razu pomyślałem o wyjeździe. Niestety wszyscy moi górscy kumple byli zajęci pracą, domem lub jeszcze innymi sprawami i nie mogli ze mną jechać. Na szczęście był jeden, którego nie trzymają sztywne zasady pracy i zgodził się ze mną jechać. Już od dłuższego czasu chodziło nam po głowie, żeby spróbować zdobyć Grossglockner (3789 m n.p.m.), najwyższy szczyt Austrii, bo przy ładnej pogodzie można tego dokonać w kilka dni.
Zebraliśmy się w trzy dni. Michał – kierownik wyprawy – załatwił wszystkie sprawy związane z przygotowaniami, bo ja byłem poza miastem. W poniedziałek rano, 19 lipca spakowaliśmy jedzenie, ubrania oraz sprzęt i wyruszyliśmy na podbój Alp austriackich. Michał pożyczył auto od brata, musieliśmy tylko zrobić przegląd i podbić papiery. Wynikły pewne problemy z dokumentami homologacji gazu, więc w końcu pojechaliśmy bez podbitego przeglądu.
Trasa wiodła przez Słowację, potem przekroczyliśmy granicę z Austrią w Bratysławie, a dalej już mknęliśmy autostradą przez Wiedeń, Linz i Salzburg. Droga była bardzo nudna, ale przynajmniej szybko się przemieszczaliśmy. Martwiła nas trochę pogoda, bo zachmurzyło się i zaczęło padać.
Lecz kiedy zbliżaliśmy się już do miejsca przeznaczenia, chmury rozeszły się i naszym oczom ukazały się przepiękne widoki. Nastroje od razu się polepszyły, bo z minuty na minutę pogoda w Alpach się poprawiała. Słońce zachodziło nad szczytami, więc przystanęliśmy, żeby zrobić zdjęcia i kupić sześciopak piwa na stacji benzynowej. Ja prowadziłem, a Michał ochoczo popijał kolejne piwa. Z Polski mieliśmy kilka butelek Broka, ze Słowacji Kozele, co w połączeniu z zakupem w Austrii dawało niezły zapas. Michał pociągał zdrowo z kolejnych butelek, a ja dzielnie mu pomagałem (w Austrii dopuszczalny poziom alkoholu wynosi 0,5 promila). Zapas prawie całkiem się wyczerpał, kiedy wjeżdżaliśmy na Hochalpenstrasse, a Michał zmienił swoje nastawienie o 1800. Przed wyprawą przejmował się parkowaniem, zostawianiem auta, które było nie ubezpieczone i jeszcze różnymi innymi rzeczami. Po degustacji chmielowego napoju przestał się martwić o cokolwiek. Na płatną drogę wjeżdżaliśmy w nocy, już po 22-ej, wszystkie bramki były zamknięte i świeciło się czerwone światło. Zauważyłem, że jedna bramka była otwarta, ta dla aut wracających z góry. Pytam się Michała – „jedziemy??”, a on na to – „jasne!”, więc zgasiliśmy światła, żeby nas nie nagrali na kamerę i przejechaliśmy pod prąd za kompletną darmochę.
Pierwsze zaoszczędzone 26 euro bardzo nas ucieszyło. Kolejna oszczędność to darmowy hotel z pięknym widokiem na Grossglockner, a dokładnie ogromny piętrowy parking Gletscherblick, gdzie na pierwszym piętrze ustawiliśmy nasze auto. Nocleg w nim nie miał może czterech gwiazdek, ale był całkowicie darmowy i miał niepowtarzalny widok na szczyt (ach, te austriackie promocje ;o)
Rano, z plecakami zapakowanymi śpiworami, jedzeniem i wodą na dwa dni, sprzętem wspinaczkowym i liną ruszyliśmy przez schronisko Hofmannshütte, potem w dół na lodowiec Pasterze. Szczerze mówiąc, nie chcę pamiętać tego dnia, bo po jakichś trzech godzinach drogi byliśmy zmuszeni zawrócić, gdyż zaczęły się zbierać gęste chmury i bardzo zmalała widoczność. Wieczorem zapiliśmy smutki Żołądkową Gorzką, najlepszą wódką na świecie i poszliśmy spać z nadzieją na lepsze jutro.
W nocy obudziliśmy się jakby na jakiś znak sprawdzając, czy widać szczyt. Widoczność była znakomita, rozgwieżdżone niebo, żadnej chmurki. Kilka minut biliśmy się z myślami czy iść w górę, organizm walczył z chęcią snu, ale w końcu padło hasło – „idziemy!“. Spakowaliśmy się bardzo sprawnie i szybko, Michał stwierdził, że nie zamierza już iść z ciężkim plecakiem, więc zostawiliśmy co się da, biorąc tylko niezbędne do przeżycia rzeczy. Ruszyliśmy z zapałem, Michał szybko i z energią, ja trochę wolniej, bo trochę mi przeszkadzała szumiąca jeszcze w głowie wódeczka. Tym razem zeszliśmy na lodowiec wprost z parkingu i nim doszliśmy do podnóża góry, stamtąd śniegiem i skałami na Frühstückplatz, miejsca gdzie zaczyna się lodowiec Hofmannskees. Weszliśmy na niego po wydeptanych śladach. Zaczęły się doskonale widoczne, wytopione przez słońce szczeliny i miejsca niebezpiecznie oblodzone.
Z góry zbliżał się do nas człowiek, jak się później okazało sympatyczny Bułgar, który nagle, ni stąd ni zowąd poślizgnął się, zsunął razem z mokrym śniegiem i na naszych oczach zaczął spadać w dół zbocza. Instynkt na szczęście go nie opuścił, bo obrócił się na brzuch i zaczął, jak w książkach piszą, hamować czekanem. Niestety trafił na twardy lód i pomimo tryskającej spod ostrza fontanny lodowych igieł nie potrafił się zatrzymać. Wszystko to rozgrywało się na naszych oczach jak w zwolnionym tempie.
I wyobraźcie sobie, że ktoś na górze jednak nad nim czuwał, bo wreszcie zatrzymał się, niecałe dwa metry od szczeliny, skąd nikt nie zdołałby go już wyciągnąć. Na ten widok Michał popatrzył na mnie i powiedział: „Przykro mi, ale ja nie pójdę dalej”. Próbowałem go przekonać na różne znane mi sposoby, ale on pomyślał o rodzinie, do której chciał wrócić i stwierdził, że po tym, co zobaczył, dalsza droga jest dla niego zbyt ryzykowna.
Dla mnie chęć zdobycia góry jest tak wielka, że od dalszej drogi trzeba mnie odciągać wołami, więc po odebraniu dokumentów i pieniędzy, z przyjacielskim błogosławieństwem kierownika wyprawy, ruszyłem dalej. Już po kilku minutach zdałem sobie sprawę, że nie wziąłem od Michała kilku ważnych rzeczy tj. więcej wody, karty do aparatu, liny oraz karabinków. Jakby nie patrzeć, czekało mnie solowe wejście na szczyt, na żywca, bez wsparcia i jakiegokolwiek sprzętu wspinaczkowego. Szczerze mówiąc to mnie nawet ucieszyło, bo właśnie taki styl zdobywania szczytów alpejskich jest mi na rękę. Bez głupiego wiązania liną z innymi, niepewnymi osobami, kiedy każdy nieuważny krok, mój czy innych członków zespołu, może ściągnąć nas wszystkich z ostrej grani lub do szczeliny lodowca na pewną śmierć. Bezpieczniej dla mnie i dla innych jest iść samotnie. Już dawno do tego doszedłem, ale głoszone przeze mnie teorie zawsze natrafiają na oburzenie kolegów, więc żeby sobie nikogo nie zrażać siedzę cicho i w miarę możliwości dostosowuję się do grupy. Koniec końców poszedłem sam.
Dojście do schroniska Erzherzug Johann Hütte było bardzo uciążliwe, szczerze mówiąc prawie deptałem po języku. Już nie będę zanudzał takimi szczegółami jak oblodzone przejścia nad szczelinami bez dna lub stromymi płatami lodu, w które nie można było wbić nawet kolców raków, bo uśniecie...
Ważne, że doczłapałem do schroniska i po kilkuminutowym odpoczynku ruszyłem po swoje przeznaczenie ;o)
Tym, co myślą o wyprawie na Grossglockner powiem, że nie nudziłem się podczas zdobywania szczytu, szczerze. Uwielbiam ostre jak żyletka granie, strome zbocza, kilkucentymetrowe mostki śnieżne i adrenalinę, która aż kipi podczas samotnego zdobywania góry. Przez 40 dłużących się minut, podczas których czekałem aż 4 zespoły zniosą wreszcie swoje ciężkie, przywiązane liną do przewodnika dupska ze szczytu Wielkiego Dzwonnika myślałem, czy ryzykować samotne wejście na szczyt.
Byłem ostatni, pogoda zdążyła się zepsuć, zewsząd zaczęła mnie otaczać mgła, przyznam się Wam, że się wahałem. Teraz, już po tym wszystkim, kiedy udało mi się wejść na Grossglockner, wiem jedno – to rada dla Was – nigdy nie sugerujcie się trudnościami, jakie mają na trasie inni. Każdy z nas ma inny organizm, inną psychikę, odwagę i umiejętności. Dobrze, że odważyłem się iść sam, bo okazało się, że wejście szczytowe mogłem zrobić prawie z ręką w kieszeni. Nnnno, bez przesady, adrenalinkę czułem, ale tylko dzięki temu, że byłem sam jak palec, nikogo w zasięgu wzroku, ale co do trudności, to były minimalne, a raki siadały na każdym występie skalnym jak marzenie. Jeden tylko szczyt wyzwolił we mnie takie uczucia – chylę czoło moja boska góro, królowo gór – Matterhornie!
Żeby nie ryzykować więcej niż tego wymaga sytuacja, zagadałem do austriackiego przewodnika i poprosiłem, żeby zgłosił w schronisku, że Polak o imieniu Sławek poszedł samotnie na szczyt Grossglocknera i jeśli nie wróci to niech zaczną go szukać. Okazało się, że zdążyłem wejść na szczyt, zejść z niego i bez najmniejszego problemu dogoniłem i przegoniłem grupę z moim znajomym przewodnikiem. Postanowiłem spędzić noc w pięknie położonym schronisku Johanna na wys. 3454 m n.p.m., ale szczerze mówiąc po wypiciu piwa za 4 euro (o zgrozo!), zjedzeniu kawałka konserwy i wpisaniu się do książki wejść stwierdziłem, że zanudzę się tam na śmierć. Więc nie zważając na mgłę ruszyłem w dół, na parking, do Michała.
Plan A został wykonany, więc postanowiliśmy zmienić „hotel” i przespać się na jednym z parkingów przy przepięknej Hochalpenstrasse. Tak zrobiliśmy, a rano ruszyliśmy w podróż do domu, z mocnym postanowieniem zwiedzenia Austrii. Wybraliśmy boczne dróżki, prowadzące po przepięknych zakątkach Alp austriackich, z dala od autostrad. Zwiedzaliśmy wioski, miasteczka i pięknie położone jeziora – widoki często zapierały dech w piersiach. Spróbujcie, gorąco polecam! Aha, nie zapomnę też kąpieli nago w zimnej górskiej rzece – niesamowite, czyste przeżycie! ;o)
Nie będę opisywał jak jechaliśmy do Stacha na imprezę do Polski, ale na Słowacji był wypadek stopujący nas na dwie godziny, jak spaliśmy na słowackim parkingu urywanym snem, gdy wkoło migały światła ciężarówek. Ważne, że dotarliśmy szczęśliwie do Polski.
I powiem Wam, tym wszystkim, którzy zastanawiają się, które rejony Alp wybrać. Jeśli macie mało czasu, jest tylko jedna godna uwagi góra, która Was nie zawiedzie – Grossglockner, najwyższy, najpiękniejszy szczyt Austrii!
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl