...tylko z północnymi ścianami Eigeru i Grandes Jorasses związane są mity, przygody, opowieści, które tworzą esencję historii alpinizmu
Dlaczego północna ściana Wielkich Jorassów?
Bo są tylko dwie takie ściany w Europie. I jeśli nawet ta trzecia (Trollvegen) jest poważniejsza i/lub trudniejsza, to tylko z północnymi ścianami Eigeru i Grandes Jorasses związane są mity, przygody, opowieści, które tworzą esencję historii alpinizmu europejskiego.
To właśnie na tych dwóch ścianach miały miejsce największe przełomy w historii zdobywania wielkich, ponurych północnych połaci skalnych. To właśnie tu wskazywano nowe znaczenia terminów ED, ryzyko, wspinaczka wielkościanowa. To także tu miały miejsce pierwsze medialne wyścigi między największymi tuzami alpinizmu i to historia tych dwu ścian jest najlepiej chyba opisaną spośród opisów wszystkich ścian europejskich.
Wreszcie, po dzień dzisiejszy ściany te stanowią wyznacznik tego, co osiągnąć można w alpinizmie. Nawet te najbardziej klasyczne drogi stanowią wyzwanie (głównie ze względu na poważne ryzyko obiektywne – kamienie, pogoda, długość drogi), z którym zmierzyć wypada się także najlepszym, a ci z nieco niższej półki mruczą sobie pod nosem: „gdybym zrobił Walkera/Klasyczną, mógłbym przestać się wspinać...” No cóż zupełnie, jak z naszą Zerwunią.
Skoncentrujmy się jednak na północnej ścianie Jorassów. Co takiego sprawia, że jest to „szklana góra”, „ściana ścian”? Jest ogromna? Fakt. Przerażająca? Zdecydowanie (jak to określił niedawno jeden ze znajomych – „jedyna ściana, na widok której robi mi się słabo”). Ma swoją historię, której nie powstydziłby się Jurajski Ostaniec? O tak... A do tego chociaż leży w centrum Europy, w miejscu odwiedzanym najczęściej przez wszystkich miłośników gór, to jest położona całkiem daleko (szczególnie zimą) i króluje na końcu doliny, dnem której pełznie lodowiec Leschaux.
Wszystko to (i wiele, wiele więcej) sprawia, że północną ścianę Grandes Jorasses po prostu trzeba zrobić, jeżeli myśli się o wspinaniu alpejskim. Tak jak chcąc być taternikiem, trzeba zrobić co nieco na Mnichu i naszej Czarnostawiańskiej Pani.
Pomimo tego że są ściany ładniejsze, większe, przyjemniejsze i bardziej oddalone, to właśnie zmagania z Jorassami dały mi najwięcej i nauczyły mnie wszystkiego: cierpliwości, umiejętności znoszenia porażek. Dały też prawdziwą radość – kilka sekund górskiego szczęścia na szczycie. To tu na nowo nabrałem szacunku dla tych, którzy na Jorassach zrobili coś poważnego. To tu widzę najdoskonalej ogromną różnicę, jaka dzieli poziom wspinania krajowego od tego, co „wyprawiają” narody alpejskie. To tu tym bardziej nachodzi mnie refleksja, że nie przez przypadek nowe, polskie drogi na Jorassach robili właśnie najwięksi (Kurtyka, Kukuczka, Chrobak, Heinrich, Wróż etc.). To tu po raz kolejny pomyślałem z szacunkiem o naszym Dream Teamie lat dziewięćdziesiątych. Jak to się mówi – na tej ścianie po prostu trzeba mieć jaja (wybaczcie, Drogie Koleżanki).
Właśnie o tym chciałbym tu pokrótce napisać – o polskiej działalności na „ścianie ścian”. Bo ta, przy wszystkich naszych z nią związanych sukcesach, wyraźnie pokazuje, które narody wiodą alpinistyczny prym...
Historia zdobywania północnej ściany Grandes Jorasses...
...jest dość dobrze znana i opisywana była także na łamach GÓR. Pokrótce: przejścia zarówno Filara Croza w 1935 (Meier, Peters), jak i Filara Walkera przez Ricardo Cassina z zespołem w 1938 („Panie, a którędy to pod tego Walkera” miał zapytać Cassin chatara Leschaux, idąc na swoją pierwszą w masywie Mont Blanc wspinaczkę) stanowiły milowe kroki w historii alpinizmu. Późniejsze powtórzenia obu linii tylko potwierdziły ich klasę. Pierwsze zimowe przejście zimowe Walkera przez... oczywiście Bonattiego ma wymiar wspinaczki wybitnej, przełamującej tabu w dziedzinie alpinizmu zimowego. Późniejsze drogi Bonattiego oraz Desmaisona (np. Całun) pokazały, że miejsc na nowe drogi jest niemało. Szczególnie ciekawa jest historia Całunu – pierwsze przejście w dobie rąbania stopni trwało 8 dni. Dziś czasy zimowe oscylują wokół kilku godzin (rekord: około 2,5 godz). Podobnie było z drogą Colton – McIntyre (tzw. Kuluar Centralny) z roku 1976: próby zespołu Chrisa Boningtona po 17 (!!!) biwakach w ścianie zakończyły się po przejściu 600-700 metrów. Kiedy nastała era raków frontalnych pierwsze przejście drogi zajęło dwa dni...
Lata siedemdziesiąte to drogi ważne (m.in. Kuluar Japoński, Directe de l’Amite, Rolling Stones, drogi polskie) i mniej ważne. Najsłynniejsza, poświęcona pamięci Serge’a Gousseault, jest dziełem Rene Desmaisona. Dramatyczna śmierć jego partnera podczas pierwszej próby i kilkanaście dni w ścianie sprawiły, że droga obrosła mitem i musiało minąć sporo czasu zanim została powtórzona, a jeszcze więcej zanim ktoś zrobił jej trzecie przejście.
Lata osiemdziesiąte to czas wielkich ekstremów (No Siesta, Direttissima Walkera, Extream Dream), będących wyznacznikami tego, co najtrudniejsze. Z kolei przełom lat osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych to przede wszystkim zapasy medialne. Kamery skierowane były na wspinaczy, robiących trzy północne ściany „w ciągu” (bez użycia i z użyciem helikoptera – Christophe Profit, Eric Escoffier /bez sukcesu/, Tomo Česen). Ekipy filmowe towarzyszyły samotnym wspinaczom płci obojga. Początek lat dziewięćdziesiątych to krótkotrwały „boom” i moda na sport w górach – wtedy właśnie Jorassy stały przez krótką chwilę w świetle reflektorów.
Oczywiście lata dziewięćdziesiąte przyniosły też kilka nowych ekstremalnych dróg (m.in. Manitua, Alexis, Michto), spośród których najbardziej znane jest chyba Eldorado Walerego Babanova wytyczone podczas samotnej wspinaczki. Droga ma do dziś (kwiecień 2005) tylko jedno powtórzenie – zimowe – co ciekawe także solisty...
Z najważniejszych wydarzeń początku XXI wieku na północnej „ścianie ścian” nie można nie wspomnieć o nowej drodze A Lei z 2003 roku (choć kto wie, czy przy obecnym nagromadzeniu dróg na prawo od Filara Croza, nie należałoby jej rozpatrywać bardziej w kategoriach wariantu) oraz o pierwszym zimowym i jednocześnie klasycznym (M8) przejściu No Siesty dokonanym przez supergwiazdy współczesnego alpinizmu – Roberta Jaspera i Marcusa Stofera (ostatnie 3 dni zimy 2003).
Najnowszą, w pełni niezależną (czyli jeszcze można...) drogą, jest wspinaczka w prawej części ściany z marca tego roku, dokonaną przez zespół Patrick Gabarrou, Christophe Dumarest, Philippe Batoux. Wiedzie północną ścianą Pointe Marguerite, a jej trudności nie należą bynajmniej do najniższych. Wspinacze zastosowali na niej cały arsenał środków bigwallowych (z holowaniem worów transportowych na czele – co na Jorassach, może poza Monolitem, nie jest łatwe). Trzy wyciągi pod wierzchołkiem Patrick Gabarrou, dla którego była to piąta nowa droga na północnej ścianie (!) został uderzony kamieniem. Po dotarciu do wierzchołka śmigłowiec zabrał go do szpitala. Pozostała dwójka zeszła na Col de Jorasses. Zgodnie z wypowiedzią Phillipe Batoux, by pokonać tę drogę, alpiniści musieli wykorzystać całe swoje doświadczenie i umiejętności...
Polska obecność na Jorassach
( fot. Vida Szabi )
Pierwsze polskie przejście ściany miało miejsce w roku 1959 i było udziałem Stanisława Biela i Lechosława Utrackiego. Obaj uczestniczyli w międzynarodowym zgrupowaniu alpinistycznym ENSA, a ich przejście było 21 przejściem ściany, pierwszym zrobionym przez wspinaczy kraju niealpejskiego. Droga została pokonana bez wcześniejszej aklimatyzacji (obaj pojawili się w Chamonix 19 lipca, a drogę pokonali w dniach 21-22 VII) i przygotowania. Z lakonicznego sprawozdania zamieszczonego w „Taterniku” wynika, że zespół ani nie napotkał specjalnych przeszkód, ani też nic dramatycznego podczas wspinaczki się nie wydarzyło, w odróżnieniu od przygód następnych zespołów (o czym za chwilę) – ot, po prostu kolejne przejście Walkera. Co nie oznacza oczywiście, że bez wysiłku: „(...) jęcząc z bólu padamy na poły martwi na stanowiskową platformę. Gdyby można było płakać. Zostało jeszcze 900 metrów ściany, a ręce jak szmaty (...)”1. Teraz spójrzmy jeszcze na swoiste signum temporis – sprzęt i żywność jaką dysponował zespół:
„Sprzęt: nylonowa lina zjazdowa; perlonowa linka pomocnicza o średnicy 4 mm i długości 40 m; 1 para ławeczek; 15 haków skalnych (...); 3 haki lodowe (...); 12 karabinków (...); 2 młotki lodowe, 1 czekan, 1 para raków lekkich; buty wspinaczkowe o podeszwie „Vibram”, przy czym jedna para to „Molitory”, doskonałe w lodzie i łatwiejszym terenie, ale nieprzydatne przy koronkowej wspinaczce w płytach; 2 kurteczki puchowe; 1 dwuosobowa noga słonia; maszynka benzynowa typu „borde”; 0,5l benzyny; płachta polistylenowa.
Żywność (zestaw otrzymany z ENSA): 10 dkg szynki; 10 dkg wędzonki; 10 dkg sera żółtego; 10 dkg kiełbasy; 10 dkg masła; 25 dkg daktyli; 10 dkg keksów słonych; 10 dkg czekolady twardej; 2 paczki po 10 dkg orzechów laskowych; 2 cytryny; herbata na 4 zagotowania; 10 dkg cukru; nieco słodyczy oraz flaszeczka kropli orzeźwiających (do zaprawiana śniegu – zastosowanie problematyczne)”2.
Dwa lata później Stanisław Biel wraz z Janem Mostowskim przechodzą jako pierwsi Polacy północne ściany Matterhornu i Eigeru. Wnioski...?
Pierwsze polskie przejście Filara Croza stało się faktem dzięki Zbigniewowi Jurkowskiemu i Andrzejowi Nowackiemu w roku 1963. Warto dodać, że jest to dopiero 5 przejście drogi. Zresztą do dziś to Walker, pomimo nieco wyższej wyceny, jest drogą pokonywaną znacznie częściej niż sąsiedni Croz. Podczas tego przejścia już tak lekko nie było: „Tutaj właśnie (na biwaku – przyp. J.R.) podczas gotowania kolacji, zostaliśmy zaskoczeni przez lawinę kamieni i lodu. Usłyszeliśmy nagle natężający się furkot i gwizd. Przylgnąwszy do skały i nawzajem do siebie przez kilka sekund znajdowaliśmy się w środku prawdziwego bombardowania. Kiedy się uciszyło spostrzegłem, że Andrzej Nowacki siedzi dziwnie bezwładnie. Jak się okazało, został trafiony w głowę i prawy bark. Austriacki kask ochronny rozpadł się prawie na dwie części, a rana głowy obficie krwawiła. (...)
O świcie Andrzej Nowacki, choć bardzo osłabiony i z prawą ręką w zasadzie obezwładnioną, zdecydował się na próbę dalszej wspinaczki. (Jak wykazało późniejsze prześwietlenie, miał pękniętą jedną z kości w obojczyku.)”3.
Pomimo wypadku, niekorzystnych warunków i konieczności wyrąbywania stopni w „wodnym lodzie” zespół kończy drogę drugiego dnia i biwakuje 50 metrów poniżej grani, po stronie włoskiej. W nocy pogoda się psuje, a stan Andrzeja Nowackiego uniemożliwia szybkie zejście. Późnym popołudniem zespół dociera do Entrevers, gdzie znajduje się pod opieką alpinistów niemieckich. Dzień później są już w Chamonix. Zarówno kierownictwo ENSA, jak i prasa francuska oceniły to przejście jako najlepszy rezultat osiągnięty podczas trwania międzynarodowego zgrupowania alpinistycznego.
Na następne przejście polskie czekać musimy kolejne 5 lat. Jednakże tym razem mamy do czynienia z nową drogą autorstwa zespołu Henryk Furmanik, Andrzej Heinrich i Krzysztof Zdzitowiecki. Polska droga z roku 1968, chociaż nie należy do najtrudniejszych technicznie i nie rozwiązuje środka ściany, jest jednakowoż o tyle istotna, że była to w tamtym roku dopiero siódma niezależna droga na ścianie. Wiodła też logiczną formacją i rozwiązywała ewidentny „problem”: było to pierwsze przejście całości północno-wschodniego filara Pointe Young. Zespół natrafia na bardzo ciężkie warunki w ścianie i po pierwszej próbie jest zmuszony do wycofania się. Polacy wracają trzy dni później. Większość drogi prowadzi Krzysztof „Pomurnik” Zdzitowiecki, a cały zespół porusza się w systemie tzw. szybkiej trójki, czyli jak na tamte w sposób dość nowatorski. Sama wspinaczka przebiega dość sprawnie i pomimo niewygodnego biwaku i psującej się nad ranem pogody zespół sprawnie osiąga wierzchołek. I tym razem nie obejdzie się jednak bez dramatycznej przygody:
„Wchodzę na najwyższy punkt grani, siadam na nim okrakiem i przyglądając się niższemu wierzchołkowi, na którym Henio właśnie przyrządza lemoniadę, zaczynam wolno ściągać linę. I wtedy nagle... błysk, huk, góra koziołkuje, dostaję skurczu mięśni, zaczynam krzyczeć. Piorun!! Po chwili wszystko się uspokaja, góra wraca do normalnej pozycji. ‘Asekuruj schodzę!’ – wołam do Jędrka, i jak mogę najszybciej uciekam ze szczytu. Słyszę jeszcze przekleństwa Henia, któremu też się nieoczekiwanie oberwało, gdy wtem krótki grzmot odzywa się powtórnie. Mnie to już nie dotyczy, ale Heniem znowu szarpie silny wstrząs, a i Jędrek odczuwa uderzenie prądem. (...) Nie ma rady, trzeba przeczekać tam, gdzie jesteśmy. Burza trwa tylko półtorej godziny, ale pioruny bija gęsto. Leżące 3 metry od nas haki i młotki cały czas denerwująco ‘śpiewają’. Wreszcie grzmoty oddalają się (...)”4. Na szczęście, zespół w całości i w nienajgorszym stanie dociera ostatecznie do schronu na Col de Jorasses, skąd następnego dnia wraca bezpiecznie na lodowiec Leschaux i dalej do Chamonix.
Kolejne, istotne polskie przejścia miały miejsce w latach 1970 i 1975. Są to nowe drogi, biegnące kuluarami wyprowadzającymi w okolicach Pointe Hélène – szczególnie ta pierwsza była pod tym względem nowatorska – prowadziła nową drogą na wierzchołek w grani Jorassów, który do tej pory zdobywany był jedynie przy okazji przejść graniowych. Pierwotnie, zespół złożony z Eugeniusza Chrobaka, Jacka Poręby i Wojciecha Wróża zakładał powtórzenie drogi Desmaisona na Pointe Marguerite. Jednakże duże zaśnieżenie ściany skłania zespół do zmiany planów i do próby poprowadzenia nowej drogi wyprowadzającej na wierzchołek Hélène. Tylko dzięki leżącemu śniegowi ściana w tym miejscu była „wkaszalna” – zagrożenie spadającymi kamieniami, z powodu którego dwa lata wcześniej wycofał się ze swej próby sam Reinhold Messner, było tym razem znacznie mniejsze. Pierwszy dzień to przede wszystkim walka z czasem i wyścig ze słońcem. „Czekan, igła, zgrzytające zęby raków. Dwa lub trzy stopnie, znów czekan i znów napięte mięśnie łydek. Działanie nudne w opisie, a w ścianie ileż emocji! Skała. Znowu lodowy kuluar. Potem ostry wyciąg Wojtka. Potem akrobatyczna wspinaczka Jacka. Pionowy granit ze smugami zamarzniętej wody”. Jednak i tym razem nie obeszło się bez burzy – pod wieczór błyskawice i opad śniegu: „Wojtek walczy: podchodzi w górę, zsuwa się, wali rakami w mój kask, znów próbuje przedrzeć się przez ruchomą zaporę... Czas zaczyna tracić swój wymiar... (...) [po biwaku – przypis J.R.] Nie mając możliwości odwrotu, rano rozpoczynamy próby przebicia się przez sunące w dół strugi śniegu, ku odległemu o 300 m wierzchołkowi. (...) Nagle prowadzący odpada, wyrywa hak, leci... zatrzymuje się na 20 m niżej na następnym haku. Zmieniamy się”. Wreszcie burza uspokaja się, a członkowie zespołu pokonują ostatnie wyciągi i wchodzą na szczyt. „Dookoła pustka bezmierna. Burza wygnała ludzi z gór”5. W uznaniu członkowie zespołu zostają udekorowani przez Główny Komitet Kultury Fizycznej i Turystyki Srebrnymi Medalami „Za Wybitne Osiągnięcia Sportowe”...
Droga z roku 1975 biegnie nieco na lewo od swej polskiej poprzedniczki. Jej autorami byli dwaj przyszli najwięksi polscy alpiniści Jerzy Kukuczka i Wojtek Kurtyka, a także niezwykle aktywny w tamtych czasach Marek Łukaszewski, który tak wspomina wytyczenie nowej linii:
„Na «Żorasy» zdecydowaliśmy się bardzo szybko. Sporo już się napatrzyliśmy na tę ścianę, wędrując lodowcami w górę i w dół w 1973 i 1975 roku. W zespole, który stworzyliśmy, znaliśmy się dobrze i czuliśmy się pewnie. Poprzednia nasza droga na Dru (nazwana przez komentatorów Chamonix „gwoździem sezonu 1973”) pozwalała nam na śmielsze planowanie kolejnych działań. Mieliśmy tylko po jednej włoskiej wizie jednokrotnego wjazdu, więc musieliśmy dobrze wybrać. Południowa Mt. Blanc była za daleko. Szybki wybór i pada decyzja, że idziemy na Jorassy. Szybkie podejście na lodowiec, a następnie bieg przez lodowiec oraz dolne lodowe partie ściany, by uciec przed dziesiątkami spadających kamieni wytapianych przez słońce z wyższych partii urwiska. Tempo wspinania mieliśmy bardzo dobre. Decyzja spakowania się w dwa cięższe plecaki i jeden lżejszy – dla prowadzącego, determinowała konwersacje w trakcie wspinania. Pilnowaliśmy z aptekarską dokładnością kolejki do prowadzenia, widząc w nim przyjemność i uprzywilejowanie. Dziś w pamięci pozostały mi tylko jakieś fragmenty wspomnień z przejścia. Dość niewygodny biwak. Bardzo szybkie wspinanie, przy założeniu, że „pierwszy” ściąga jednocześnie pozostałą „dwójkę”, której zadaniem jest biec w górę jak najszybciej, pozostawiając wdzięk i finezję wspinania na skałki.
Stanowisko. Spoglądam z dużym podejrzeniem na olbrzymią, kilka metrów sześciennych granitu, szafę skalną na półeczce powyżej stanowiska. Jest luźna i czeka by spaść. Mamy ją z Jurkiem na wysokości naszych piersi, opartą o blok, do którego jesteśmy przypięci. Zgrzyt. Rusza. Ograniczeni długością asekuracji działamy podświadomie. Chwytam Jurka za ramię i staram się go rzucić na półeczkę, na której stoimy. W tym samym momencie czuję jego rękę na moim ramieniu, zmuszającą mnie do rzucenia się na półkę. Szafa przesuwa się nam po plecach. Nie pierwszy i nie ostatni raz. Jednak i tym razem dane nam będzie opowiedzieć to innym. Tak jak zawsze chroniliśmy się nawzajem. Jak dotąd z powodzeniem…
Drugiego dnia w południe dotarliśmy na grań, kończąc tym samym drogę co najmniej dzień wcześniej niż planowaliśmy. Radość ze zrobienia linii odebrało nam spojrzenie w dół na długie i skomplikowane zejście. Trzeba było biec, by zejść bez „kibla” przed zmrokiem. W zejściu napotkałem jakiś zespół, który doszedł na grań z lewej strony. Nawiązałem konwersację. Kiedy zorientowali się, że jesteśmy Polakami, powiedzieli, iż czytali kiedyś o polskim zespole, który zrobił nową drogę na Dru. Chciałem jak najszybciej opowiedzieć o tym Jurkowi i Wojtkowi, jednak aby to zrobić, musiałem przede wszystkim nie zabić się goniąc ich po bardzo trudnej grani. Pędząc w dół, zastanawiałem się, w którym plecaku mamy linę, bezsprzecznie przydatną, gdyby nie brak czasu, na asekurację.
Kolejny dzień. Upał słonecznej Italii. Autostop przez tunel do Chamonix. Która teraz droga w kolejności?”
W mojej ocenie i z dzisiejszej perspektywy najważniejsi w tych drogach są ci, którzy byli ich autorami. Wszyscy, ze szczególnym uwzględnieniem Eugeniusza Chrobaka, Wojciecha Wróża, Jerzego Kukuczki i Wojciecha Kurtyki, należą do tych nielicznych polskich alpinistów bezbłędnie rozpoznawanych na świecie. Powiedzmy to sobie otwarcie. Nawet kiedy w latach siedemdziesiątych, osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych polska „kadra” wspinaczkowa był dużo szersza niż obecnie, na nowe drogi na Jorassach porywali się ludzie co najmniej nieprzypadkowi.
W roku 1975 miało miejsce pierwsze polskie przejście Całunu (Marian Piekutowski, Janusz Skorek, 20 sierpnia).
Pierwsze polskie przejście zimowe ściany, także Całunem (Jan Wolf i Walenty Fiut 7-8 marca 1977), nie obeszło się bez charakterystycznego dla Jorassów załamania pogody i lawin pyłowych, które znacznie ograniczyły orientację zespołu w ścianie. Mimo to wspinaczka przebiegła bez specjalnych przygód. Niestety, zespół zrezygnował ze wspinaczki do szczytu i zjechał granią Hirondelles na przełęcz, skąd powrócił na lodowiec Leschaux. Było to dopiero trzecie przejście zimowe tej drogi.
Jednak dopiero lata osiemdziesiąte przynoszą nieco większą aktywność Polaków. Nie ma co prawda przejść ekstremalnych, jednakże kilkanaście przejść Filara Walkera sprawia wrażenie, że coś się ruszyło i będąca europejskim klasykiem droga, zaczyna być regularnie pokonywana. Niestety, już w latach dziewięćdziesiątych (marzec 1991) mamy prawdopodobnie tylko jedno jej przejście – ale za to chyba najważniejsze, bo zimowe – w wykonaniu Zbigniewa Krośkiewicza i Jana Wolfa. Przejście trwa 4 dni, a warunki, jakie zespół napotkał podczas swojej wspinaczki dalekie są od ideału. Od tego czasu do 2003 roku Walker nie miał prawdopodobnie ani jednego polskiego przejścia... To dość zastanawiające, szczególnie w kontekście tego, iż w zwykły sierpniowy weekend na drodze potrafi wspinać się jednocześnie 6-7 zespołów... A przecież zespołów zdolnych do jego pokonania u nas nie brakuje.
Niestety, trzeba powiedzieć, że pierwsza połowa lat dziewięćdziesiątych kończy polskie osiągnięcia w podboju Jorassów... Mam tu na myśli oczywiście świetne przejścia „Dream Teamu” (pierwsze w ogóle zimowe Manitui, drugie w ogóle drogi Extream Dream czy szybkie przejście letnie drogi Colton-McIntyre) i pierwsze polskie zimowe przejście Filara Croza (Arek Gąsienica-Józkowy w towarzystwie Francuza).
Być może najważniejszym w historii polskiej działalności na północnej ścianie Grandes Jorasses jest właśnie pierwsze zimowe przejście Manitui przez zespół Janusz Gołąb, Jacek Fluder, Stanisław Piecuch, Bogdan Samborski. I chociaż że nie była to nowa droga, to ze wszystkich polskich osiągnięć na Grandes Jorasses właśnie to przejście zostało najlepiej dostrzeżone i najwyżej ocenione przez wspinaczkowy świat. Wówczas była to najwyżej wyceniana droga na ścianie – prawdopodobnie (obok No Siesty) jedna z dwóch najtrudniejszych w tym czasie. Ostatecznie przejście zajęło 4 dni i obyło się bez niefortunnych przygód. W swym lakonicznym, jak na klasę przejścia, raporcie Janusz Gołąb tak podsumował wspinaczkę: „Co jeszcze mogę powiedzieć o drodze? Hakówka łatwiejsza, niż się spodziewaliśmy i niż zapowiadał opis Sveticica. Tylko wyjście za krawędź okapu okazało się trudne. Bez ‘skyhooków’ trzeba by osadzać nity. Po Sveticicu pozostało niewiele śladów. Monolit ma 200 metrów szerokości. Dopiero w jego górnej części znaleźliśmy źle wbity nit i parę haków. Na drodze są problemy z wycofami”6. Po prostu czysty profesjonalizm.
W tym samym roku ma miejsce pierwsze i ostatnie, jak do tej pory, polskie zimowe przejście Croza. Arek Gąsienica Józkowy, mieszkający w tym czasie w Chamonix, przechodzi drogę w dwa dni w towarzystwie Francuza Laurent Tholere. Podobnie, jak przy większości wspinaczek na ścianie, tak i tym razem, nie obyło się bez niefortunnych przygód: „Zakładając stanowisko poczułem, że... nie czuję jednej stopy (...) Kilka wyciągów wyżej, gdy prowadziłem wyciąg w lodzie, złamał się rak Simonda. (...) Może dość tego. Laurent prowadził już do końca, a mnie złe prześladowało dalej. Nie wiem jak, ale moja ‘poignee’ z karabinkiem HMS ‘udała’ się pod ścianę. Pięknie... pięknie!”7. Pomimo „złego” zespół osiąga jednak wierzchołek, skąd zabrany zostaje przez wezwany wcześniej helikopter PGHM. Dzięki szybkiej i sprawnej akcji Arek unika poważnych odmrożeń....
Od tego czasu (1993) nie było na Jorassach żadnego znaczącego polskiego przejścia. Były owszem: prawdopodobnie pierwsze polskie przejście Małego McIntyer’a, nowa droga MA-IKA (wykorzystywana częściowo wcześniej jako podejście na przełęcz Hirondelles) i zaledwie jedno (!!!) przejście Walkera. Jednak żadne z nich nie może być przyrównywane do wspaniałych osiągnięć lat siedemdziesiątych i dziewięćdziesiątych. Oczywiście nie znaczy to, że nic w ogóle się nie działo. Było wiele prób przejścia No Siesty, kilka prób przejścia Walkera, Croza, Kuluaru Centralnego czy nawet nowej drogi na prawo od Filara Croza, jednakże żadna z nich – niestety – się nie powiodła.
Reasumując...
...dziaby w dłoń! Grandes Jorasses to nie tylko ekstremy, ale także drogi, na które stać wiele polskich zespołów. Zresztą przecież na te ekstremy też nas stać. Może rzeczywiście warto się wcześniej zaznajomić ze ścianą, robiąc Croza czy Walkera, ale przecież w końcu padną te „wszystkie” No Siesty w wykonaniu i polskich alpinistów. A że warto się zmierzyć ze ścianą ścian, nikogo chyba przekonywać nie muszę.
Powodzenia!
Na koniec.
Przed wspinaczką na północnej ścianie Grandes Jorasses należy koniecznie zaznajomić się ze szczegółową prognozą pogody dostępną w Maison de la Montagne w Chamonix. Tam też możemy zdobyć schemat prawie każdej drogi na „Żorasach”. Zamieszczonego tutaj topo nie należy traktować jako szczegółowego przewodnika, lecz raczej jako „wglądówkę” w przebieg dróg (czasem przybliżony). Topo ma na celu pomoc w lokalizacji poszczególnych dróg na ścianie, jednak nie zastąpi schematu.
W Maison de la Montagne zapoznać możecie się zarówno z warunkami w ścianie, w zejściu (po włoskiej stronie) oraz z samymi sposobami zejścia – różne w zależności od punktu w grani Jorassów, na który się wspinacie. Planując wspinaczkę, pamiętajcie, iż zejście z Jorassów jest jednym z bardziej skomplikowanych w masywie Mont Blanc i pomimo pozornej dostępności nawet dla ambitnych trekersów, pełne jest obiektywnych niebezpieczeństw (szczeliny, zjazdy, pola lodowe) i potrafi zająć naprawdę dużo czasu.
Tekst: Jakub Radziejowski
Bibliografia
Stanisław Biel i Lechosław Utracki, Polskie przejście filaru Walkera, „Taternik” 2/1960 str. 48.
Eugeniusz Chrobak, Dwie polskie drogi w Alpach, „Taternik” nr1/1971 str. 13.
„GAME Magazine” nr. 5 Publicacion del grupo de alta montagna Espanol.
Janusz Gołąb, Manitua zimą, „Taternik” nr 1/1993 str. 7.
Arkadiusz Gąsienica Józkowy, Cztery drogi w Alpach, „Taternik” nr 1/1993 str. 7.
Lindsay Griffin, Mont Blanc Massif - selected climbs, tom 1, 2002.
Zbigniew Jurkowski, Na filarze Croza, „Taternik” nr 1-2/ 1964 str.12.
Zbigniew Jurkowski, Wokół Mont Blanc w: W skałach i lodach świata. Od Łomnicy do Mont Blanc, tom 3, Wydawnictwo Wiedza Powszechna, 1969.
Janusz Kurczab, W Alpach i Dolomitach w: W skałach i lodach świata. Himalaje – Karakorum, tom 5, Wydawnictwo Wiedza Powszechna, 1974.
Marcin Michałek, Grandes Jorasses – szklane góry, „Góry” nr 11/ 2000 str. 12.
„Montagnes Magazine” nr 196.
Mountain Info, “HIGH Magazine” nr 216, 227, 242, 255;
Józef Nyka, Sensacje alpejskie, „Taternik” nr 1/1991 str. 19
Józef Nyka, Ze śmiercią w plecaku. Turniej gwiazd, „Taternik” nr 1/1987 str. 23.
Gaston Rébuffat, The Mont Blanc Massif - The 100 Finest Routes, 1974.
Jan Wolf, Zima w Chamonix, „Taternik” nr 1/1991 str. 17.
Jan Wolf, Zimowy obóz w masywie Mont Blanc, „Taternik” nr 2/1977 str. 67.
Krzysztof Zdzitowiecki, Grandes Jorasses – Pointe Young, „Taternik” nr 4/1968 str. 172.
Zapraszamy do lektury monografii czerwcowych "Gór", poświęconej Grandes Jorasses (znajdziecie tam szczegółową historię zdobywania góry, topo, ciekawe wypowiedzi na temat poszczególnych dróg etc.)
"Góry", nr 6 (133) czerwiec 2005