Taką trasę planowałem już od kilku lat, niestety, co roku coś wypadało. Tym razem liczę, że uda się w końcu moje marzenie spełnić. Po poszukiwaniach chętnych osób na ten około trzytygodniowy pobyt w górach, w końcu ktoś się odzywa. Cieszę się bardzo, bo szczerze powiedziawszy nie chciałbym tyle czasu iść sam. Chętną na wypad w góry okazuje się sympatyczna dziewczyna z Krakowa, do której dołącza jeszcze jedna osoba z Łodzi. Jest już koniec maja. Przed górami pasuje się jakoś poznać z osobami, które mają mi towarzyszyć. Trafiło się, że z początkiem czerwca na Starych Wierchach miał być piknik militarno-historyczny. Doszliśmy do wniosku, że to będzie dobra rzecz właśnie tam się wybrać i spotkać. Następny termin obmyśliliśmy na czerwiec - to miała być próba naszych sił. Tym razem chcieliśmy przejść „Mały szlak beskidzki”. Niestety z powodów pogodowych i pracy, nie udało nam się go przejść całego, ale mimo wszystko to była bardzo ciekawa i przyjemna przygoda.
Miesiąc zleciał, zaraz potem następny. Początek naszej przygody ustaliliśmy na pierwsze dni sierpnia. Od samego początku jednak coś nam się psuło w planach.
Na początek jedna osoba musiała zrezygnować. Problemy zdrowotne nigdy nie wiadomo, kiedy człowieka złapią. W każdym razie z koleżanką stwierdziliśmy, że nie rezygnujemy z wyprawy. Mieliśmy nadzieję, że nic więcej nam się już złego nie przytrafi.
Dzień I
Czwartek – 5 sierpnia. Ten dzień stał się początkiem naszej przygody. Z Krakowa wyjeżdżamy autobusem, który zawozi nas do Ustronia. Z powodu krótkiego czasu na zrealizowanie naszego szlaku rezygnujemy z pierwszego fragmentu. Wychodzimy z Ustronia Polana. Naszym dzisiejszym celem jest Czantoria, Stożek…, a co dalej to zobaczymy jak z czasem. Dzień zapowiada się przepiękny, choć niestety dość mocno temperatura daje nam w kość. Zaczynamy okolicach parkingu koło Czantorii. Przed nami ok. 2 godzin marszu oraz próby przyzwyczajenia się do ciężaru plecaka. Większą część drogi szlak prowadzi wzdłuż tras zjazdowych. Od razu daje nam to w kość. Trasa okazuje się dość stroma, jednak wszystko wynagradzają nam widoki, które pojawiają się nam przy pierwszym większym odpoczynku. Przystanek robimy na pięknej polance znajdującej się w okolicy stacji kolejki. Tutaj pora na mały posiłek oraz mały wywiad. W tym miejscu człowiek dowiedział się, w jaki sposób dzisiejszy obiad zostanie przygotowany. Sprawdzając kilka dni wcześniej przewodnik wyczytałem, że od tego miejsca czeka już nas tylko spokojny spacer szeroką alejką. I to się sprawdza. Widać, że szczyt znajduje się blisko obleganych miejscowości wypoczynkowo sanatoryjnych. Cały czas na szlaku widzimy tłumy. Od samego już szczytu towarzystwo bardzo się już przerzedza.
Czytając za przewodnikiem: Czantoria Wielka – 995 m wysokości. Przez jej szczyt przechodzi granica polsko - czeska. Znajduje się tutaj też wieża widokowa. Niestety czas nas trochę ogranicza, więc rezygnujemy z wychodzenia na nią. Myślę, że po drodze jeszcze niejeden punkt widokowy znajdziemy bez konieczności wychodzenia na tego typu wieżyczki.
Następny etap dnia to Stożek. To około 3 godzin marszu. Z Czantorii szlak prowadzi stromo granicznymi przecinkami. Z nieba ciągle spływa żar. Po drodze mijamy takie szczyty jak: Mały Soszów (762 m) i Wielki Soszów (886 m.) Na ten ostatni szczyt szlak wiedzie dość stromo pod górę. Ale wysiłek się opłaca. Ze szczytu rozpościera się piękny widok na okolice Wisły i Baraniej Góry oraz Stożka w oddali. Następny szczyt to Cieślar (920 m). Jeszcze tylko chwila i jesteśmy koło schroniska na Stożku. Jest to najstarsze działające schronisko w tej części Beskidu. Zostało ono oddane do użytku w 1922 r. W schronisku pora się ochłodzić… Myślę, że owocowe lody w polewie czekoladowej to właśnie to. Jest jeszcze wczesna godzina, postanawiamy, więc, że postaramy się dziś dojść do przełęczy Kubalonka. To akurat bardzo mnie cieszy. W dniu dzisiejszym pod wieczór ma kilka razy przejeżdżać tamtędy wyścig Tour de Pologne. Czyli najważniejszy rowerowy wyścig w Polsce. Mam nadzieję, że zdążymy, chociaż na jakąś jego cząstkę. Według mapy wyliczam, że to ok. półtorej godzinki. Mam nadzieję, że w okolicach 18 będziemy na miejscu. Niestety trochę źle obliczyłem wszystko. Na przełęcz dochodzimy przy okrzykach kibiców wiwatujących na cześć kolarzy przejeżdżających już ostatnią rundę. No trudno…. Może za rok uda się na jakiś etap pojechać.
Tutaj na polance rozbijamy namioty, przygotowujemy jakąś kolację. Jeszcze przed snem wyruszam na małe poszukiwania sklepu. Potoczku, żeby się umyć, niestety nie znajduję. Zadowalam się, więc swoim własnym przenośnym zestawem prysznicowym. Tzn. chusteczkami dla niemowląt. I tym sposobem mija pierwszy dzień.
Dzień II
Piątek – 6 sierpnia. Dzisiaj czeka nas spory spacer. W planie: Barania Góra, Węgierska Górka i mam nadzieję, że choć w połowie dojdziemy szlakiem na Rysiankę. Fajnie by było, chociaż połowę drogi do Słowianki dojść. Dziś, tak jak wczoraj, cały czas na widoku mamy czerwone oznakowania szlaku. Wejście na Baranią górę zapowiada się niezbyt stromo, ale czasowo trochę zajmuje. Droga ma zająć ponad 3 godziny. Ale przynajmniej trasa ma być typowo widokowa. Początek dnia to marsz drogą asfaltową. Po około 15 minutach żegnamy się z drogą i skręcamy w prawo w kierunku na Stecówkę. Błąkamy się przez jakiś czas ścieżkami na zboczach Szarculi i Beskidka. Po drodze mijamy m.in. sporą piaskowcową wychodnie skalną. Nazwana ona została Dorkową Skałą. Po ponad godzinnym marszu lasem naszym oczom wyłania się polana Stecówka. Na niej znajduje się prywatne schronisko, gdzie w razie czego można uzupełnić zapasy. Upał znowu dzisiaj daje w kość. Ogłaszam tutaj małą przerwę na małe zregenerowanie sił. Jakaś kanapka, tabliczka czekolady i parę łyków wody. 5 minut i znowu plecak na ramiona. Pędzimy w dalszą drogę. Około 10:30 dochodzimy do „Muzeum Turystyki Górskiej”. Znajduje się tu trochę pamiątek i można zaczerpnąć troszku historii. Jest tu też trochę eksponatów zwierząt zamieszkujących te tereny.
Około godziny 11 jesteśmy przy schronisku. Tu urządzamy sobie dłuższą przerwę. W cieniu zaczyna się rodzić chłodno. Ubieram więc jakąś kurteczkę i zabieram się za gotowanie obiadu. W międzyczasie moja towarzyszka wyrusza na oględziny budynku. Niestety pogoda nam się trochę zaczyna się psuć. Gdzieś w oddali pojawiają się odgłosy nadchodzącej burzy. Ale na razie nie martwię się tym aż tak bardzo. Przyszła bowiem w końcu kolej na kawkę i obiad. Dziś pora na żurek z kiełbasą. 15 minut odpoczynku… i niestety. Ledwo parę kroków rozrobiliśmy w stronę Baraniej Góry musieliśmy zawrócić. Zaczęła nadchodzić bardzo ciemna burzowa chmura, a i grzmoty jakby bardzo bliskie. No trudno. Chyba posiedzimy trochę dłużej na Przysłopiu.
Pierwsze schronisko na Przysłupiu zostało wybudowane ok. 1903 roku. Był to drewniany domek myśliwski. Podczas I wojny światowej został on doszczętnie zdewastowany. Staraniem Górnośląskiego oddziału PTT w Katowicach udało się go wydzierżawić i odremontować. W 1925 r. udało się go oddać do użytku. Obecnie budynek jest już murowany, natomiast stary zabytkowy budynek został rozebrany i przeniesiony do centrum Wisły.
Ale złe też wychodzi na dobre. Przy schronisku poznajemy z Iwoną bardzo miłe towarzystwo, które nie opuszcza nas już aż do samego szczytu. Towarzystwem jest pewna bardzo miła pani i pan. Rozmowy o górach przeciągnęły się prawie 2 godziny. Nawet nie zorientowałem się, że aż tyle czasu zleciało. Burza przeszła i nawet piękne słońce zaczęło na nowo wychodzić. Pakujemy nasze bagaże, znowu swój domek i dobytek pasuje zarzucić na plecy i iść znowu przed siebie. Do szczytu zostało jeszcze około godziny marszu. W trakcie wspinania się spotkani państwo nawet chcieli mi i Iwonie wziąć plecaki i ponieść na szczyt. Po małych przekomarzaniach dali za wygraną.
Barania Góra to kolejny szczyt, który udało się nam zdobyć od wczoraj. Tym razem to już szczyt dużo wyższy od poprzednich, bo ma już 1220 m. To właśnie spod jej szczytu wypływa królowa polskich rzek – Wisła. Szczyt Baraniej Góry niestety nie posiadał jeszcze do niedawna pięknych widoków. Pozbawiony był polan, a całość szczytu porastały wysokie drzewa. Wybudowana została tutaj wieża widokowa. Niestety od kilku lat beskidzkie lasy atakują szkodniki. W tym momencie stok i szczyt Baraniej Góry, jak i wielu innych szczytów Beskidu, wyglądają jak wielkie pobojowisko. Muszą być przeprowadzane wycinki zarażonych drzew. Tutaj pora na kolejny mały odpoczynek. Tym razem bardziej ze względu na zdjęcia i piękne widoki, które rozpościerają się na okolice. Tutaj przy wieży żegnamy się z miłym towarzystwem. My udajemy się w kierunku Węgierskiej Górki, natomiast państwo, który tak miło nam towarzyszyli, schodzą z powrotem w stronę schroniska. Jest już po 15.00, a przed nami prawie 4 godziny marszu. Początek zejścia to połączenie szlaku czerwonego z zielonym. Tak oba szlaki prowadzą mnie i Iwonę na szczyt Magurka Wiślańska (1140 m). Tutaj żegnamy się z zielonym kolorem i odbijamy wraz z czerwonym w stronę prawą. Wkoło ścieżki aż człowiek nie może się opanować. Po prostu masa borowiny i co najważniejsze również i borówek. Ze względu na wycinki drzew trochę tu można pobłądzić i niepotrzebnie nadrabiać kilometrów. Zostawiam moją towarzyszkę przy borówkach, a sam idę sprawdzić dalszą część. Po paru minutach ukazuje mi się dalsza część szlaku. Tak, więc wracam z dobrą informacją. Tu czeka na mnie miła niespodzianka, pełna garść słodkich i przepysznych borówek. Widać opłacało się trochę dodatkowo pomęczyć;) Kolejny raz bagaż na plecy i tym razem cały czas w dół. Mijamy Magurki Radziechowskie, a następnie Halę Radziechowską. Stąd rozpościerają się piękne widoki na Skrzyczne i Baranią Górę. Powoli kończy się dzień. Już niedaleko Węgierskiej Górki spotykamy dziewczynę z psem na spacerze. Chwila rozmowy i uzyskujemy dobre wiadomości. Jeszcze jakieś 15 minut i jesteśmy w miasteczku. Natomiast bardzo nas ucieszyła informacja otrzymana odnoście pola namiotowego i rozbicia namiotu. Dziewczyna prosi, żebyśmy dali jakiś namiar na siebie. Będzie schodziła zaraz i możemy się rozbić z namiotami u niej na podwórku. To była naprawdę miła wiadomość, szczególnie, że pogoda znowu zaczęła się psuć. Z nieba zaczęły spadać pojedyncze krople deszczu. Zanim dotarliśmy do centrum już siąpiło na dobre. W sklepie okolicznym zrobiliśmy zakupy i teraz już tylko znaleźć to podwórko. W podziękowaniu kupiliśmy mały upominek dla naszej znajomej ze szlaku. Teraz można w końcu wziąć się za rozkładanie namiotu. Pierwszy namiot do rozłożenia idzie Iwony. I w ostatniej chwili stanął. Kiedy zabieram się za rozkładanie swojego, nadciąga dość mocna wichura z bardzo obfitym deszczem i burzą. Cali mokrzy pakujemy się już do rozłożonego „domku”. Parę minut później jesteśmy zaproszeni na ciepłą herbatkę i mały posiłek. Zrobiliśmy sobie z Iwonką pyszny ryż z dżemem. I tak kończy się nasz drugi dzień. Nie udało się go do końca zrealizować jak chcieliśmy, ale trudno. Przynajmniej jest wesoło. Jutrzejszy dzień decydujemy się zacząć dość wcześnie. Tak więc pora iść spać.
Dzień III
Sobota 7 sierpnia. Dziś chcielibyśmy dojść co najmniej na Halę Miziową. Niestety od samego początku dzień pechowo się układa. Przy porannym wstawaniu widzę, że dorobiłem się nieproszonego gościa. Tzn. kleszcza na nodze. Na początku stwierdziłem, że uda mi się go pozbyć samemu, ale niestety po oderwaniu jego części, stwierdziłem, że jednak pasuje poszukać jakiejś pomocy. Lekarza udało się znaleźć dopiero w Milówce. Iwonę zostawiłem w Węgierskiej Górce, żeby sobie przynajmniej ona pojadła, a ja popędziłem busikiem w drogę. Ok. 10:30 byłem z powrotem. Jeszcze małe i szybkie śniadanko i ruszamy w drogę. Pogoda ciepła i dość ładna. Pierwszy przystanek dzisiejszego dnia to Fort Wędrowiec. Przechodziłem już kilka razy koło niego wędrując na Rysiankę, ale jeszcze nigdy nie udało mi się go zwiedzić od środka. Tym razem po raz pierwszy nadarza się okazja.
Węgierska Górka zasłynęła bohaterską obroną w czasie kampanii wrześniowej 1939 r. Znajdowały się tu cztery forty, w których przez 29 godzin jedna kompania forteczna stawiała czoło niemieckiej dywizji. Dziś w forcie Wędrowiec, przy drodze do Żabnicy, urządzono ekspozycję związaną z tym wydarzeniem oraz izbę pamięci. Na wystawie są prezentowane liczne zdjęcia pamiątkowe, a także opisy bitwy. Fortem opiekują się miejscowi harcerze. Po zrobieniu paru zdjęć i obejrzeniu ekspozycji wracam do mojej towarzyszki. Teraz już w pełnym słońcu udajemy się w kierunku Rysianki. Na początku wsi Żabnica odbijamy szlakiem w lewo. Wychodząc pod górę mijamy łąki i pola. Obracając się za siebie widzimy piękny widok m.in. na wczorajsze nasze wzmagania. Dziś chyba powoli, przynajmniej mnie, łapie mały kryzys odnośnie plecaka i marszu. Upał dzisiaj naprawdę daje w kość, a do tego dzisiaj długa i cały czas stroma trasa. Przechodziłem ją już nie raz, ale dzisiaj wydaje się całkiem inna. Dochodzimy do Abramowa. Kawałeczek dalej przystajemy. Rozkładam moją kuchnię polową i zabieram się za obiad. Dziś chyba znowu żurek z kiełbaską. Niestety przygotowania do obiadu mąci nam nadciągająca burza. Pakujemy szybko nasze manatki i uciekamy do okolicznego prywatnego schroniska. Niestety mój pyszny żurek musiał zostać „skasowany”. Tak więc zastanawiam się nad kupnem jakiegoś innego. Okazuje się, że tutaj to już dziś któraś z kolei burza. I chyba zanosi się na to, że nie ostatnia. W oczekiwaniu na koniec burzy podziwiam widoki szczytów w chmurach. Mam nadzieję, że jednak coś przewieje i jakoś ta pogoda się dziś już ustabilizuje. W końcu przerwa… można wyjść na dalszą wędrówkę. Teraz czeka nas kolejna męka dzisiejszego dnia. Opuszczamy w przyjemną drogę leśną i odbijamy w lewo. Teraz czeka nas naprawdę spory kawałek bardzo stromego przejścia i nie dość, że stromego to naprawdę porządnie zarośniętego. Duchota uświadamia nam, że ten burzowy dzisiejszy dzień jeszcze nie skończył się i coś się jeszcze może porobić.
W końcu dochodzimy do prywatnego schroniska Słowianki. Tu znowu rozkładam kuchnię i dla odmiany gotuję ciepłą herbatę. Kiedy przystajemy w cieniu, momentalnie zrobiło się zimno i wietrznie. Szczyty dalej w chmurach. Co jakiś czas parę kropel spadnie nam na nosy. Ale nie jest tragicznie. Gorzej niestety wyglądają szczyty. Dochodzimy do wniosku, że jednak zostajemy dziś na nocleg tutaj. Od razu budynek i atmosfera przypadła mi do gustu. Przy schronisku znajduje się mały, ale też i dobrze zaopatrzony sklepik. W środku znajduje się kuchnia, gdzie można spokojnie zrobić sobie jedzenie. Usadawiamy się w pokoju i rozkładamy do suszenia rzeczy, które niestety namokły mocno wieczór wcześniej w Węgierskiej Górce. Iwona zbiera się do kąpieli, a ja w między czasie idę przygotować jakąś herbatkę. I tak mija powoli trzeci dzień naszej górskiej wyprawy. Mam nadzieję, że limit złych wydarzeń został już wyczerpany i jutro już będzie tylko lepiej.
Dzień IV
Niedziela, 8 sierpnia. Dzisiejszy dzień zaczynamy bardzo wcześnie. I to było dobre posunięcie. W planie…. Nie ukrywam chciałbym dziś dojść w okolice Babiej Góry. Pamiętam, że na Głuchaczkach jest pole namiotowe. Poranek po prostu wyśmienity. Słońce fajnie się pojawia, a przy tym jak wiadomo piękne zdjęcia można upolować. I tak też się udaje. Niestety piękne chwile zakłóca kolejna przygoda. Okazało się, że albo dzień wcześniej bądź też w nocy Iwonę coś ugryzło. Noga coraz bardziej puchnie. Próbując jakoś pocieszyć i nastawić optymistycznie stwierdzam, że na Miziowej jest stacja GOPR. Na pewno dadzą jakąś maść czy coś w tym rodzaju i przejdzie. Im wyżej i bliżej hali Rysianka pogoda się zaczyna trochę psuć. Nie pada, ale zaczyna się robić pochmurnie. Śniadanie urządzamy sobie na Rysiance w schronisku. Tym razem wymyśliłem sobie jajecznicę. Wyglądając za okno widzę jak chmury coraz szybciej nadciągają. Jeszcze niedawno widoczne okoliczne szczyty w tym momencie już nie widać. Teraz trochę historii. Schronisko na Hali Rysianka powstało w dość ciekawych okolicznościach. A mianowicie, jako samowola budowlana w latach 1933 – 1935. Gustaw Pustelnik będąc tylko współwłaścicielem hali, ogrodził górną część hali i przystąpił do budowy, bez wymaganych zezwoleń. Stało się to przyczyną konfliktu z współwłaścicielami hali i niemiecką organizacją turystyczną, która posiadała oddalone o ok. 10 minut drogi schronisko na hali Lipowskiej. Tatrzańskie Towarzystwo Narciarzy z Krakowa postanowiło pomóc jego właścicielowi. TTN przeznaczyło fundusze na jego wykończenie. Budynek został otwarty do użytku w 1937 roku. W czasie okupacji właściciel, trudniący się przed wojną szpiegostwem na rzecz Abwery, miał poważanie wśród niemieckich władz okupacyjnych. Schronisko w tym czasie zmieniło się na dom wypoczynkowy dla niemieckich żołnierzy. Po wojnie zostało przejęte przez PTT, a następnie przez PTTK. Przy pięknej pogodzie sprzed schroniska rozpościerają się piękne widoki na liczne pasma górskie na Słowacji i m.in. na Wielką Raczę. Niestety dzisiaj nici z widoków, ale cały czas mam przed oczami to, co widziałem rok wcześniej właśnie robiąc zdjęcia przy wschodzie słońca.
Śniadanie zjedzone, więc wyruszamy w dalszą część. Tradycyjnie jak i w poprzednie dni moja towarzyszka wypruła przodem. Ja natomiast maszerowałem swoim tradycyjnym spokojnym krokiem dalej przed siebie, podjadając, co jakiś czas borówki. Staram się jednak jakoś nie opóźniać. Wiem, że na Miziowej o 12.00 jest msza i jednocześnie wiem, że Iwona bardzo chce być na niej. Mnie też w sumie nie zaszkodzi raz na jakiś czas zawitać na mszę. Czas z Rysianki do Miziowej to ok. 2 godziny. Praktycznie cały czas prowadzi on pasmem granicznym. Na Miziową dochodzimy ok. godziny 11. Zrobiło się zimno. W goprówce nikogo nie zastaliśmy. Przywitała nas jedynie karteczka, że jesteśmy na akcji… W razie potrzeby dzwonić… Nie chcę Iwonie nic mówić, ale gdzieś tam w środku zaczynam się martwić. Mam tylko nadzieję, że ta noga to jednak nic aż tak bardzo poważnego. Chociaż patrząc na nią nie wygląda zbyt dobrze. 12 godzina – msza, a po akurat odnajdujemy wychodzących razem z nami goprowców. Ja zajmuję się bagażami naszymi a Iwonka na opatrunek. Po paru minutach wraca już troszku z inną miną. Nie wiadomo, co to, ale proponują, żeby jednak dla bezpieczeństwa wybrać się jednak do lekarza. Mając perspektywę jeszcze co najmniej 2 tygodni marszu, chyba lepiej nie ryzykować. Trochę smutny, że jednak na tym kończy się nasza przygoda ze szlakiem, ale jednocześnie chyba jak każdy nie zostawiłbym tak kogoś na szlaku. Szczególnie, że te ostatnie 4 dni bardzo miło wspominam.
Decydujemy się na zejście do Korbielowa, a następnie poszukamy jakiś transport do Żywca. Zejście nie jest zbyt trudne i długie. Na przystanek docieramy niewiele dłużej niż po godzinie spaceru. Mijamy po drodze nawet jakiś mały wodospadzik. W międzyczasie jakoś staram się trochę zamienić nastrój w trochę uśmiechu. Udaje się raz lepiej raz gorzej…
Żywiec. Około 18 znajdujemy szpital. Trochę trzeba poczekać na lekarza, ale powoli humory wracają. Nie mamy i tak już, czym się wydostać z Żywca. Jeszcze mała wizyta w aptece i można szukać jakiegoś noclegu. Udaje się to dopiero po 21. Ale za to naprawdę bardzo sympatyczne i niedrogie. I do tego jutro nie będzie trzeba daleko maszerować, bo domek mamy blisko dworca PKS. Tradycyjnie zabieram się za robienie kolacji i herbat. Chyba ten dzisiejszy dzień dał mi trochę w kość. Jem jak opętany, cały czas czując, że jestem głodny i do tego łykam chyba litry herbaty.
I tak mija moja tegoroczna przygoda z Głównym Szlakiem Beskidzkim, ale mam nadzieję, że nie mija moja przygoda z wakacjami. Już powoli umawiamy się na dalszą część. Może na 2 dni w Gorce, a potem w Bieszczady? Zobaczymy… może się uda.
Na samym końcu chciałbym podziękować mojej towarzyszce tych 4 dni za cierpliwość i za wspaniałe poczucie humoru, którym mnie zaraziła. Iwona … bardzo Ci dziękuję za ten uśmiech, którym mnie zarażałaś przez te kilka dni.
Dziękuję!
Na więcej relacji z gór i nie tylko zapraszam na stronę: www.gorymoje.strefa.pl
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl