Minęło 15 lat, odkąd powiedziałem światu o dokonanym przeze mnie „pierwszym” przejściu The Walk Of Life, drogi zlokalizowanej na wybrzeżu North Devon w Wielkiej Brytanii. Od okładek i wielostronicowych artykułów w magazynach wspinaczkowych, po wciągający segment w filmie Committed 2, ukazujący wszystko, co czyniło ową drogę tak piękną i przerażającą – informacje o przejściu były wszędzie!
…i 15 lat później, w kruksie drogi Bon Voyage; fot. Raph Fourau
Sugerując pierwszą w historii wspinania wycenę E12, bezpośrednio czy pośrednio krzyczałem na cały głos, że jest to najtrudniejsza droga tradowa na świecie. Niektórzy z was mi wierzyli, zresztą sam też sobie wierzyłem. W środowisku wspinaczkowym było jednak wielu, którzy zaczęli zadawać pytania. I słusznie.
Dla nowego pokolenia brytyjskich wspinaczy byłem chłopcem z plakatu, wychwalanym nie tylko za sprawność wspinaczkową, ale także za odwagę. Jako że miałem już na swoim koncie kilka pięknych, trudnych powtórzeń i pierwszych przejść w gricie w przydomowym Peak District, uważałem się za specjalistę od krótkich, niesamowicie technicznych dróg. Nie byłem jednak w stanie dostrzec tego, że kompletnie brakowało mi doświadczenia w niemalże każdym innym rodzaju wspinania.
Trad w Wielkiej Brytanii utrzymuje bardzo wysokie standardy, począwszy od etycznie nieskazitelnego podejścia, odrzucającego jakiekolwiek stałe punkty asekuracyjne, po często hardkorowo zaniżone wyceny dróg w większości najsłynniejszych rejonów. Gdy kilka miesięcy później Dave MacLeod powtórzył The Walk Of Life i stwierdził, że w jego odczuciu bliżej jej do E9 niż E12, byłem w totalnym szoku, a skutki tamtego wydarzenia na zawsze zmieniły bieg mojego życia.
15 lat później jestem już zupełnie inną osobą – mężem i ojcem – a w moim wykazie znajdują się setki trudnych dróg z całego świata. Mimo to gdzieś w głębi duszy wciąż jestem też tym samym młodym chłopakiem proszącym o aprobatę.
Na początku 2023 roku pokonałem Bon Voyage – przepiękną linię po fantastycznych chwytach, oferujących unikalne ruchy pośrodku gładkiej połaci skały. Jej poprowadzenie było zwieńczeniem wielu lat ciężkiej pracy i poszukiwań. W moim odczuciu jest to najtrudniejsza droga, jaką kiedykolwiek zrobiłem. W mediach dużo już o niej powiedziano, jednak niewiele z tego wyszło bezpośrednio ode mnie.
Gdy po przejściu The Walk Of Life oświadczyłem, że jest to najtrudniejsza droga w moim dorobku, naprawdę tak uważałem. Było to i do dziś pozostaje jednym z najcięższych i najbardziej wstrząsających doświadczeń. Ego pochłonęło mnie jednak do tego stopnia, że nie potrafiłem wówczas oddzielić tego, co trudne dla mnie, od tego, co obiektywnie najtrudniejsze.
James podczas prowadzenia The Walk Of Life, pięknej i przerażającej drogi na wybrzeżu North Devon…; fot. David Simmonite
By lepiej to wszystko wyjaśnić, cofnę się w czasie do 2008 roku.
Pamiętam, że naprawdę zastanawiałem się wtedy, czy nie jestem w jakiś sposób trochę… magiczny! Dziś wprost nie mogę dać temu wiary i dobrze, bo inaczej byłoby to dość żenujące. Jako dziecko próbowałem wielu sportów i generalnie szybko robiłem postępy do momentu, w którym napotykałem pierwszą przeszkodę, skutkiem czego zaczynałem zajmować się czymś innym. Ze wspinaniem było jednak inaczej. Przygodę rozpocząłem w wieku 16 lat, czyli dość późno jak na dzisiejsze standardy, ale od razu poczułem, że znalazłem swoje miejsce i przynajmniej przez kolejnych kilka lat odnosiłem sukces za sukcesem. Jako osiemnastolatek zaliczyłem pierwszą okładkę magazynu i zawarłem pierwsze umowy ze sponsorami, a już rok później stałem się najmłodszym Brytyjczykiem na V13 oraz najmłodszym wspinaczem na świecie, który pokonał drogę o trudnościach E10.
We wspinaniu kochałem uczucie kontroli i wolności, tak jak kochałem pozytywne zainteresowanie moją osobą. Od otaczających mnie bliskich przyjaciół i rodziny słyszałem, w skrócie, że jestem darem Boga dla wspinaczki. Ciężko powiedzieć, czy naprawdę w to wierzyli, czy byli po prostu bardzo uprzejmi. W tamtym czasie większość mediów wspinaczkowych kontrolowała garstka osób i dzięki ich przychylności człowiek znajdował się w szczęśliwej bańce. A choć zdarzali się też tacy, którzy nie lubili mnie i tego, co według nich sobą reprezentowałem – z wielkim logo na ubraniach oraz ekskluzywnymi umowami z magazynami – wtedy słuch o nich do mnie nie docierał. Po prostu nie należeli oni do mojego świata.
2008 rok to czas, w którym Instagram i ogólnie media społecznościowe, jakie obecnie znamy, jeszcze nie istniały. Wprawdzie nie lubię tych platform, bo uważam, że niosą one ze sobą więcej złego, niż powinny, jednak zaletą przestrzeni online, pozwalającej przypadkowym nieznajomym regularnie obrzucać cię błotem, jest to, że bardzo szybko uświadamiasz sobie, jak wieloma różnymi punktami widzenia wypełniony jest świat. Mimo że w 2023 roku wciąż żyjemy w swoich bańkach, na pewno nie są one tak dźwiękoszczelne jak ta, którą stworzyłem dla siebie w 15 lat temu.
Był to także okres w popkulturze cechujący się diametralnie innym zestawem społecznie akceptowanych zasad niż dziś. Skoro na minione dekady często spoglądamy z rozrzewnieniem, spójrzmy też prawdzie w oczy: na początku tego wieku publiczne znęcanie się, zawstydzanie i manipulacja społeczna były OK. Zastanawiam się nie tylko, czy popełniłbym te same błędy, gdybym urodził się 10 lat później, ale też, czy zostałbym tak samo potraktowany.
Moim celem nie jest uzyskanie współczucia ani przebaczenia. Chwilę zajęło mi dotarcie do tego punktu, lecz dziś mogę szczerze powiedzieć, że jestem dumny z siebie, z The Walk Of Life oraz z faktu, że tamto doświadczenie, jak bardzo bolesne by nie było, pomogło mi zobaczyć wszystko wyraźniej. Po wylaniu wielu łez i długim czasie użalania się nad sobą doznałem w końcu objawienia, że moje rekordy dotyczą tylko i wyłącznie mnie, a nie automatycznie całej reszty świata.
Tekst / JAMES PEARSON
Tłumaczenie / MONIKA MŁODECKA
Cały tekst został opublikowany w Magazynie GÓRY 2/2024 (295)
Zapraszamy do korzystania z czytnika GÓR > czytaj.goryonline.com