O Frankenjurze
Z Frankenjurą łączy mnie wiele wspomnień. Spędziłem tam sporo czasu. Kiedy jedni podrywali dziewczyny na plaży, ja potrafiłem przez miesiące krążyć po teutońskich lasach w poszukiwaniu swojego wspinaczkowego limitu. Tam uczyłem się wspinania sportowego, pokonywałem kolejne stopnie trudności i kształtowałem swoją tożsamość wspinacza sportowego.
Wyjazdy do Frankenjury zawsze należały do długich. Pierwszy raz pojechaliśmy pod Pottenstein z Pawłem, Andrzejem Lipką i Maćkiem Smulskim, kiedy miałem 17 lat.
Oczywiście z pomocą nieśmiertelnego „wochenende ticket”. Skrawkowe informacje o rejonie od Roberta Wykręta wystarczyły nam, żeby 2 tygodnie spędzić w lesie za Barenchluchtem. Namioty postawiliśmy w takiej gęstwinie, że z początku sami mieliśmy problemy, by je wytropić. Było na tyle mroczno i gęsto, że tylko tam spaliśmy, a jedliśmy w skałach, przenosząc cały
sprzęt do gotowania w siatkach z Normy. Było super.
Mieliśmy ze sobą nawet 50-metrowego statyka na rzucanie wędki – takie przyzwyczajenie z Jury. Dwa lata później bazowaliśmy już na campie u Marty, a między rejonami przemieszczaliśmy się samochodem Pawła, marki cinquecento, w pięcioosobowej grupie z linami i crashpadem. Ja porobiłem swoje pierwsze XI-, a Szafa urządził Australijczykom uroczyste obchody bitwy pod Grunwaldem. Waleczny Sean (lat 30+) tak mocno zaprawił się w boju, że sama właścicielka campingu (lat 50+) pilnowała bramy od jego namiotu, żeby nie mógł dołączyć do biesiady po drugiej stronie fosy. Sean wyrwał się jednak dwa razy z oblężonej twierdzy i z okrzykiem „freedom” na ustach, przemierzał oddzielający go od imprezy strumyk. Można powiedzieć, że dorastałem w doborowym towarzystwie. Rok później poznaliśmy magię „Kerwy” w Wolfsberg, gdzie pod rozkładanym namiotem przez cztery dni tańczono na stołach. Niespotykany klimat w innych rejonach wspinaczkowych, które odwiedziłem.
Wspinanie we Frankenjurze pociągnęło mnie też dlatego, że można tam podążać śladami historii wspinania sportowego. Fascynowały mnie postacie Güllicha, Alberta i przechodzenie dróg, które oni prowadzili: Sautanz, Ghettoblaster, Wall Street, w końcu Action Directe.
Te nazwy znaczą więcej niż tylko kolejne stopnie trudności w skali. Choć nie wszystkie z nich miałem okazję spróbować, a części nigdy nie zrobiłem, możliwość odkrywania tej historii oraz czerpania z niej wiedzy, nauczyła mnie pokory w stosunku do umiejętności i możliwości wielkich wspinaczy. Tam narodził się styl RP i koncepcja uklasyczniania dróg hakowych. Ówczesne postacie przenosiły swoje umiejętności wspinania sportowego na góry wysokie i wielkie ściany. Coś, co nadal pozostaje moim marzeniem.
Adam na Shangri-La 11/11-. Fot. Paweł Pustelnik
Wreszcie we Frankenjurze odkryłem typ wspinania, który najbardziej mnie inspiruje: krótkie, ale bardzo syte linie, gdzie liczy się siła palców i charakteru. Tamtejsze drogi nauczyły mnie walki i wytrwałości w dążeniu do celu. Szczególnie te starszej daty, które nie przychodzą łatwo i często wymagają większego nakładu pracy niż ich odpowiedniki np. we Francji lub Hiszpanii. Niewiele jest rejonów, w których tak bardzo liczyłyby się pojedyncze przechwyty i siła poszczególnych palców. Ten typ wspinania zawsze wydawał mi się jakościowo ciekawszy od innych i zawsze bardziej mnie pociągał. Niezwykle trudno jest tam powalczyć o dobry OS, a praca nad drogami w stylu RP w efekcie zawsze daje wiele satysfakcji.
Z Frankenjurą łączy mnie wiele wspomnień. Choć spędziłem w tym rejonie mnóstwo czasu i odkryłem inne miejsca na ziemi, które motywują mnie do wspinania, nadal mam tam kilka projektów, które bardzo chciałbym zrealizować.
Adam Pustelnik
Wspomnienia z Frankenjury
W moim przypadku tytuł tekściku powinien raczej brzmieć „bardzo odległe wspomnienia o Frankenjurze”, szczególnie że z ostatnią wizytą w tym miejscu byłam w... 2006 roku! :). Tak czy inaczej, ani pierwszej, ani ostatniej na pewno nigdy nie zapomnę. Tej często deszczowej pogody, tych mało naciekowych form skalnych, godzinnych przebieżek po lesie w poszukiwaniu pojedynczej skały i bardzo atletycznych linii nie da się od tak wymazać z pamięci. Już przy pierwszym zetknięciu z niemiecką Jurą, jako miłośniczka małych chwytów, przyzwyczajona do śliskiego polskiego wapienia nie miałam większego problemu z adaptacją. Obrane przeze mnie cele okazały się nad wyraz wymagające, co od samego początku dało mi do zrozumienia: wracaj dziewczyno na panel i trenuj SIŁĘ!!!
Otóż tak! Większość trudnych dróg, z którymi miałam do czynienia w niemieckiej skale, oferowały bardzo krótkie trudności i miały się nijak do moich predyspozycji wytrzymałościowych. Choć Adam P. polecił mi kilka „wytrzymałościowych” 11-, i tak były one dla mnie kosmicznie bulderowe :). Już na pierwszym wyjeździe na Franken odkryłam przepiękną skałę o nazwie PitlacherWand. Była to jedna z najwyższych skał w okolicy. Mając to szczęście, że żaden ptak nie planował w tym czasie potomstwa, mogłam w spokoju wstawiać się w swoją pierwszą 8b!
Ola Taistra na Osho X-. Fot. Sebastian Wutke
Miałam już na koncie drogi takie jak Expozytura Sztana VI.6+ czy Power Play VI.7, jednak to, z czym spotkałam się na Reisenslalaom direct 8b, otworzyło mi oczy na temat „psychicznej” – lub jak kto woli „lotnej” – asekuracji. Drogę patentowałam na wędkę i jedynie RAZ wspięłam się po niej z dołem... TAK! Pierwszy i ostatni, który okazał się sukcesem! Autor drogi (i powtórzenia Action Directe) – słynny Alexander Adler był naprawdę dobry w swojej specjalności :) i szczerze mówiąc zrobiłam ją chyba tylko dlatego, że bałam się odpaść! Dzień później Konrad S. asekurujący mnie podczas przejścia „pod fotki” tylko się uśmiechał, widząc moje oczy pełne strachu, kiedy po raz kolejny musiałam ruszyć w tą niezwykłą dla mnie przygodę. Muszę przyznać, że to, co głównie pamiętam z FJ, to strach i pokorę oraz potężną lekcję cierpliwości.
Obok wyżej opisanego 8b odhaczyłam kilka bardzo psychicznych OS-ów. I gdyby nie tytuł tego tekściku wolałabym o tym zapomnieć... Choć z drugiej strony z pewnością było to bardzo wzbogacające doświadczenie, które pchnęło mój rozwój wspinaczkowy. Frankenjura od zawsze kojarzyła mi się z niezwykle surowym, zimnym stylem wspinania. Nie było to-tamto. Jak się nie upchało w dziurę fuckera, jak nie bolało, jak dobrze się nie zatarło, jak jedna z czterech dziurek nie była mokra, to sorry – nie było efektu! Jednak ambicja nigdy nie pozwalała mi opuszczać Frankenjury bez zalanych krwią palców. Z perspektywy czasu, wspinając się w bardziej przyjaznej i barwnej skale, pod którą słychać tłumy wesołych Hiszpanów, szczerze przyznam, że ciężko mi wyobrazić sobie powrót na Franken... Jednak kto wie? Może już wkrótce okaże się moim drugim domem wspinaczkowym.
Ola Taistra
Całość tekstu oraz wypowiedzi Konrada Saladry i Miłosza Jodłowskiego znajdziecie w GÓRach nr 196 (wrzesień, 2010)