Wytyczanie nowych dróg w stylu alpejskim to crème de la crème współczesnego himalaizmu. Zadanie jest niełatwe z kilku względów: wymagającej logistyki, niepewnych warunków i konieczności bycia samowystarczalnym. To zupełnie inny typ przygody niż stanie w kolejce pod ośmiotysięcznikiem na drodze normalnej, czy choćby ambitne wspinanie, ale w leżących bliżej cywilizacji górach, gdzie w razie wypadku można liczyć na helikopter. I właśnie takim, odzwierciedlającym aktualne sportowe trendy przejściem jest nowa polska linia na Kyajo Ri, wytyczona jesienią ubiegłego roku.
Michał Król, Maciek Kimel i Mariusz Madej na szczycie Kyajo Ri
NIŻEJ, LECZ AMBITNIEJ
Nowe drogi wspinaczkowe na nieco niższych szczytach w miejsce wysokogórskiej turystyki? Tak, być może himalaizm, jaki znaliśmy do tej pory, powoli się kończy. Każdy ze szczytów Korony Himalajów i Karakorum został już zdobyty drogami normalnymi, zimą i latem, a za sprawą współczesnych technologii skompletowanie ich jest możliwe w jeden sezon. Góry, które dawniej – gdy nikt jeszcze nie był pewny, że na takiej wysokości można funkcjonować – były wyzwaniem eksploracyjnym, obecnie zamieniono w park linowy, gdzie po rozwieszonych poręczówkach wchodzą setki himalaistów, oczywiście w 99% w asyście swoich szerpów i z butlami z tlenem. Kiedy do wyjścia na niektóre ośmiotysięczniki zbyteczny staje się nawet czekan, a wystarczą jedynie kije trekkingowe, trudno się dziwić, że współczesny alpinizm szuka nowych kierunków realizacji.
Pierwsze skojarzenie z hasłem Polski Himalaizm Sportowy to młode pokolenie Sakwy. I chyba nie ma w tym nic dziwnego – w końcu kierownikiem programu był Wadim Jabłoński, główny organizator klubowych działań. Sakwiarze idealnie wpisują się w idee wspinania skupionego na niższych, w potocznej opinii mniej spektakularnych celach, ale za to o bardziej wyśrubowanych trudnościach technicznych, wymagających pełnej samodzielności i doświadczenia. Wszystkie te kryteria spełnia przejście Michała Króla, Maćka Kimela i Mariusza Madeja na Kyajo Ri (6187 m) w dolinie Khumbu w Nepalu, którego efektem jest droga o tajemniczej nazwie Efekt Motyla (M6, 6b, 1300 m).
OD PRZYPADKU DO… DROGI NA KYAJO RI
Muszę doprecyzować, że w przeciwieństwie do swoich partnerów z zespołu, Michał Król nie jest członkiem KW Sakwa. Za to był głównym prowodyrem akcji na Kyajo Ri. Maciek Kimel i Michał poznali się na legendarnym Trango, gdzie wraz z Januszem Gołąbem próbowali uklasycznić British Route, w dodatku zimą. Niestety przez huraganowe wiatry i opady śniegu nic z tego nie wyszło, a chłopaki po tamtych doświadczeniach (i po kolejnej próbie w 2024 roku) miały już dość trudnych zimowych warunków w górach wysokich. Wtedy pojawił się pomysł wyjazdu na El Capa, jednak ostatecznie gen alpinizmu zwyciężył i wspinacze znów stanęli pod sześciotysięcznikiem, tym razem w dolinie Khumbu. Jak sami mówią: „Efekt Motyla to wynik zbiegu okoliczności, który spowodował, że znaleźliśmy się we trzech na tej górze i ogarnęliśmy wszystko w tak krótkim czasie, łącznie ze sponsorami”.
Michał wspinał się w tym rejonie Himalajów już wcześniej. Dokładnie 16 lat temu, w 2008 roku, gdy wraz z Andrzejem Sokołowskim i Przemysławem Wójcikiem wytyczyli nową drogę na północnej ścianie Pharilapchy (6017 m). Wtedy to, podczas zejścia, pojawił się pomysł na Kyajo Ri. „Rozmawialiśmy o tym celu, ale jakoś nie było nam dane go zrealizować. Pomysł powrócił rok temu, gdy byłem na Pharilapchy z klientem. Jednak nie rozkminiałem tego za bardzo, bo czekała mnie zimowa wyprawa na Trango Towers, na której chciałem się skupić. Dopiero pod koniec wakacji zaczęliśmy myśleć o Kyajo Ri na poważnie” – wspomina Król.
Michał podchodzi na linie na skalnych wyciągach – pierwszy dzień wspinania; fot. Maciej Kimel
CIEPŁA I LITA SKAŁA… DA SIĘ?
Tym razem warunki nie utrudniały akcji, dzięki czemu przebiegała ona bardzo sprawnie. Od startu wyprawy z Lukli do założenia bazy wysuniętej (ABC) na Kyajo Ri minęły cztery dni. Kolejnych sześć zespół poświęcił na aklimatyzację i lustrowanie ściany, aby wyszukać najlepiej rokującą linię. Gdy prognozy wskazywały na rychłe załamanie pogody, chłopaki wbiły się w ścianę, skracając czas aklimatyzacji do niezbędnego minimum. Wspinaczka zajęła im trzy dni, a jeden upłynął na zjazdach. Na szczęście stabilna pogoda utrzymała się aż do zejścia do bazy. Jak wspominają: „Warunki nie były ekstremalne, jak te z poprzedniej zimy w Karakorum, gdy temperatura sięgała –30°C i ciężko było utrzymać dziabkę w ręku”.
Tekst / BARTOSZ WRZEŚNIEWSKI
* * *
Tekst w całości przeczytasz w 298 (1/2025) numerze Magazynu GÓRY.
GÓRY w formacie pdf można też kupić w naszej księgarni Książki Gór > link