Zapraszamy do przeczytania relacji z zawodów Ecomotion typu Adventure Racing rozegranych w dniach 9-19.11.06 w Brazylii (www.ecomotion.com.br)
Zawody AR polegają na przebyciu przez 4-osobowy zespół (w tym jedna kobieta), w jak najszybszym czasie trasy wyznaczonej na mapie. Znajomość nawigacji jest kluczem do sukcesu. Długie zawody trwają do 5-7 dni, trasa ma długość 300-1000 km Najczęściej obowiązuje formuła non-stop – zespół sam decyduje o miejscu i czasie odpoczynku. Trasę podzieloną na etapy pokonuje cały zespół biegiem, na rowerze górskim, na kajakach morskich i na rzece, raftem, canoe, wspinając się i pokonując inne zadania na linach, zdarza się też konieczność jazdy na koniu i/lub na rolkach.
SPELEO SALOMON Adventure Racing Team jest zdecydowanie najlepszym polskim zespołem w tej dyscyplinie (The North Face Adventure Trophy 2005 i 2006 – I miejsce, Mistrzostwa Polski 2006 – I miejsce, Ranking Polski 2005 i 2006 – I miejsce, Bergson Winter Challenge 2005 – I miejsce, wiele zwycięstw w mniejszych imprezach). Startuje też z dużym powodzeniem na największych zawodach na świecie (The Raid World Championship 2004 w Argentynie – XXIII miejsce, The Raid World Championship 2005 we Francji – XVI miejsce, Adventure Racing World Championship w Nowej Zelandii – XIII miejsce, The Raid World Championship 2006 w Kanadzie – XI miejsce i wiele innych zawodów).
Więcej informacji o zespole, dyscyplinie i startach na stronie www.speleoteam.pl
Przed wyjazdem
Limit bagażu - 20 kg plus 6 kg na podręczny. Wiedziałam, że może być ciężko, bo jak zmieścić rower i cały sprzęt rajdowy w dwudziestu kilogramach? Neal zaoferował, że weźmie dla mnie dodatkowe rzeczy typu kapok i wiosło. Samoloty lecące ze Stanów mają większe limity. Mimo tego wiedziałam, że mogę pozwolić sobie tylko na minimum. Stojąc na lotnisku byłam z siebie dumna - pudło rowerowe wypchane rowerem, butami i rajdowym sprzętem zapakowane na 21 kg, reszta czyli bagaż podręczny to plecak Salomon Raid Revo 30, w który upchałam wszystkie ciuchy. Kosmetyki i kreacje wieczorowe - sztuk 0, ale udało mi się wcisnąć strój kąpielowy z myślą o cudownych brazylijskich plażach. Jednak przy odprawie moje zadowolenie prysło bardzo szybko, tydzień wcześniej linie lotnicze zmieniły przepisy - za sprzęt sportowy, bez względu czy to jedyny bagaż czy nie postanowili pobierać opłaty. Mogłam spokojnie zabrać drugą walizkę.
Lot
Mój upłynął bez większych przygód - droga Warszawa-Frankfurt-Rio de Janeiro zajęła ok. 20 h. Piotrek nie był takim szczęściarzem. Z powodu złych warunków pogodowych jego lot się opóźnił i został zmuszony do przymusowych wakacji w Waszyngtonie. Stwierdzenie, że ”stanąć na starcie rajdu w całości, ze swoim sprzętem i o czasie to już duży sukces” Speleo poznało w tym roku startując w Kanadzie czy Francji. Ale czy taka sytuacja musi się powtarzać na każdym rajdzie?
Rio
Listopad, temperatura 23 stopnie, słońce, które czasem przysłaniają delikatne chmurki.
Na lotnisku odbierają mnie Neal i Ken - druga osoba z supportu. Pakujemy się do autokaru, zapewnionego przez organizatora i jedziemy do bazy rajdu. Moje oczy szeroko się otwierają, kiedy zajeżdżamy pod hotel Sheraton – wyskakuje boy hotelowy, który zabiera się do targania naszych bagaży. Kwaterują nas na 23 piętrze. Ogromny pokój z oszkloną ścianą, balkon z widokiem na ocean, plażę i statuę Cisto Redendor – symbol miasta i gościnności Brazylijczyków.
Resztę dnia spędzamy na krótkim rekonesansie po plaży i degustacji kuchni brazylijskiej. Ken i Neal są zafascynowani widokiem gorących plażowiczek w bikini i szpilkach, a i kobiece oko ma na czym się zatrzymać.
2 dni w Sheratonie – żyć nie umierać i korzystać, bo później tydzień w buszu bez dostępu do prysznica i normalnych cywilizowanych warunków. Ciekawe czy to miało nas utwardzić czy zmiękczyć na trudne warunki rajdu, w każdym razie było miło.
Drugi dzień pobytu to już mocne przygotowania do rajdu. Poznajemy brazylijską część naszego supportu – Andersona i najważniejsze – naszego 4 zawodnika Marco. Widać, że chłopak wybiegany mocno, przez swoją chudość kojarzy mi się z etiopskim maratończykiem. Brazylijczycy zachwalają jego moc. Niedawno wygrał prestiżowy 80 km bieg górski, do tego jest wojskowym, więc psychika nie powinna zawieźć. Jedyna malutka przeszkoda – Marco nie mówi ani słowa po angielsku, a my nic po portugalsku…
Wymieniamy jego ciężkie wojskowe poncho na wylajtowanego packlita i zaliczamy odprawę sprzętu u organizatorów. Jest czas, żeby zrobić zakupy i powoli zacząć się pakować, bo następnego dnia mają nas wywieźć 250 km od Rio, do małego miasteczka Resende.
Pasta party
Wieczór przed startem zorganizowany jest z prawdziwym rozmachem. Ogromna sala w ośrodku wojskowym, na stołach mnóstwo węglowodanów, a na scenie przyćmione światełka i gostek z gitarą, który próbuje zainteresować rozmawiające zespoły. Najbardziej podekscytowani są Brazylijczycy, szczególnie kiedy dochodzi do zapowiadanej wymiany koszulek. Niektórzy to prawdziwi kolekcjonerzy gadżetów. Po pewnym czasie przenosimy się na salę kinową, gdzie następuje oficjalne otwarcie zawodów. Wreszcie dowiadujemy się, jakie dyscypliny nas czekają. Mapy mamy otrzymać dopiero 2 h przed startem.
Start 19.30 (niedziela)
Pierwszy etap to 15 km w dwuosobowych kajakach na rzece. Po ok.1 h docieramy gdzieś w połowie stawki do przepaku i sprawnie ruszamy na rower. Tempo jest dobre i szybko połykamy kolejne zespoły. Patrząc na technikę jazdy Marco myślę, że nie powinno być źle. Ale kiedy zaczynają się większe podjazdy, Marco zaczyna zostawać w tyle. Pożyczony rower jest ciężki i na pewno nie pomaga mu w zdobywaniu wysokości. Pocieszamy go, że następny etap to jego specjalność – 75 km trekking. Szykujemy się na długie godziny bez supportu. Pakujemy plecak, który robi się potwornie ciężki. Trzeba zabrać sprzęt wspinaczkowy, jedzenie i picie na co najmniej 12 h. Prognostycy pogody zapowiadają deszcze i zimno, ale co może znaczyć zimno dla Brazylijczyków?
Na samym początku trekkingu napotykamy na małe problemy nawigacyjne. Musimy wydostać się z małej wioski odnajdując odpowiednią ścieżkę, która wyprowadzi nas na grzbiety górskie. Tracimy na to sporo czasu po drodze spotykając kolejne zespoły, które też trochę błądzą. Później czeka nas już czysto fizyczne podchodzenie w górę.
Mniej więcej w połowie etapu zaliczamy zadanie wspinaczkowe – generalnie łatwe, nawet w moim mniemaniu (a nie przepadam za przebywaniem na wysokościach): trochę wspinania, przeciskania się przez skały, a na koniec zjazd na linie. Całość powinna zająć ok. 1 h, ale przed nami trafia się zespół, który nie bardzo sobie radzi, powstają zatory. Tracimy ok. 45 min.
Później ma być już z górki, tak przynajmniej zapowiada Piotrek – będzie łatwo i szybko. Ale rzeczywistość nie jest taka łaskawa. Ścieżka praktycznie nie istnieje, a do tego dochodzi coraz mocniejszy deszcz i mgła. Co i raz przechodzimy przez pola ogromnych 2-metrowych traw, w których trudno odnaleźć kierunek i drogę. Na otwarciu rajdu organizatorzy mówili, że czasem będziemy się czuć jak malutkie mrówki, które jeśli nie pokłonią się naturze mogą przepaść. Tak właśnie się czujemy. Udaje nam się opuścić wrzosowiska przed nadejściem nocy. Większość drużyn, które trafiły na ten odcinek po ciemku musiały dostać mocno w kość. Po drodze przy szosie spotykamy brazylijski zespół, który się wycofał. Chcieli dojść do hotelu, ale zmógł ich sen, rozłożyli folie NRC i polegli nie zważając na rzadko jeżdżące tamtędy samochody. Od pewnego czasu podąża z nami mały kundelek. Strasznie śmieszny, na krótkich łapach, ale niesamowicie skoczny i sprawny. Jesteśmy pod wrażeniem jego wytrzymałości, bo robi z nami ponad 30 km. 2 razy bierzemy go na ręce – raz przechodząc przez strumień i raz przez autostradę. Dochodzimy do przepaku, który przygotowany jest naprawdę perfekcyjnie. Decydujemy się na 2 h snu, cały etap zajął nam nie 12, lecz prawie 24 h, wiele drużyn się wycofało.
Następny etap to kajak po jeziorze (15 km) a później bieg 15 km z wiosłami i kapokami do TA. Początkowo Neal i Marco zostają w tyle. Czekamy z Piotrkiem zwalniając wiosłowanie, zerkamy na twarz Marco i widzimy, co jest powodem. Oczy przymknięte, głowa co raz opada na mostek, a ręce, które cały czas są blisko tułowia kręcą się w coraz wolniejszym tempie. Dopada go sleep monster. Okrzykami „Samba! Viva Brazil!” staramy się go pobudzić do rozmowy. Skutkuje, nasze kajaki przez pewien czas płyną razem. Do TA docieramy w strugach deszczu, ale czeka nas niespodzianka – nasz support jeszcze nie przyjechał. Nerwowo kręcimy się po wiosce, aby nie tracić czasu udaje nam się zaliczyć miejscową pizzę i kawę. W końcu po 40 min przyjeżdżają. Po drodze złapali 2 gumy w przyczepce z rowerami i to było powodem ich spóźnienia. Szybko się przebieramy i ruszamy na 84 km etap rowerowy. Najpierw 1000 m w pionie. Oj, gdyby tylko Artur był z nami to byłby nasz etap. Szeroka szutrowa droga systematycznie wznosi się w górę, a Marco zaczyna poważnie narzekać na kolano. Jego wątłe ciało jest znakomicie przygotowane do biegania, ale kiedy dorzucić ciężki plecak nie jest w stanie sprostać obciążeniu. Piotrek i Neal ciągną go na zmianę, ja podpycham czasem za plecy, ale przy większych wznosach zaczyna się podchodzenie. Znów zaczyna padać deszcz i to konkretnie. Wjeżdżamy na teren Parku Narodowego. Widoki są naprawdę piękne, choć zaczyna się robić coraz bardziej błotniście. Neal napotyka na drodze jakiegoś ogromnego goryla, co motywuje mnie, aby trzymać się środka zespołu, bo przód i tył są zbyt niebezpieczne. Pod wieczór kompletnie ubłoceni docieramy do małej chatki, gdzie czeka nas przymusowy 2 h postój nakazany przez organizatora. Oferują nam prysznic i żarcie. Dzielimy się obowiązkami – mycie rowerów, szykowanie camelbacków i w kolejności kąpiel. Uczucie czystości jest niesamowite, zostaje nam około 1 h na sen. Kiedy się budzimy, w chatce jest tłum. Kolejne 4 zespoły dotarły za nami ze stratą ok. 2 h. Ruszamy dalej w siąpiącym deszczu. Błota jest tak dużo, że nie da się jechać. Początkowo prowadzimy rowery, ale z czasem i to jest niemożliwe, bo lepkie błoto zapycha koła i trzeba wziąć nasze rumaki na plecy. Ważą jakieś dodatkowe 5 kg. Po godzinie udaje nam się miejscami jechać, ale zaczynają szwankować rowery. Tylko 2 mają w pełni sprawne hamulce. Marco ma zupełnie starte tarczówki, ale mimo tego radzi sobie całkiem nieźle, wyciąga siodełko i siadając na ramie hamuje jedną nogą, tylko pod górę znów podchodzi, bo kolano potwornie go boli. Mój rower spisuje się całkiem nieźle, ale co z tego, czasem jadę do przodu i muszę czekać nawet po 5 min. Ten etap był tragiczny dla naszego sprzętu – starte klocki, 2 gumy Piotrka i rozwalona korba Neala, cudem udaje nam się dojechać do TA. Neal wymęczony, w mokrych ciuchach zalega w namiocie, reszta zespołu powoli się ogarnia. Po burzliwych debatach Piotrka i Neala co do długości snu decydujemy się na 40 min. Ja czuję się potwornie, skurczony żołądek nie przyjął pożywienia i mogę zapomnieć o wypoczynku. Walczę czy wszystko zwrócić, czy zostawić na później.
Nad ranem ruszamy na 32 km trekking. Trzeci dzień rajdu, więc truchtamy tylko z góry i po płaskim. Wreszcie brazylijska pogoda daje o sobie znać, wychodzi słońce i temperatura dochodzi do 30 stopni. Podczas całego rajdu przeszliśmy przez prawie każde warunki pogodowe, od ulewnego deszczu do potwornego skwaru i duchoty. Następny etap – canoe na rzece – przyniósł orzeźwienie po upalnym dniu. Kilka mało groźnych rapidów i po 2 h docieramy do TA. Nasz support jakoś niespodziewanie się rozmnożył i brazylijskimi okrzykami próbował nas odprawić jak najszybciej .Mamy ok. 2 h do zapadnięcia zmroku, ruszamy na 60 km rower. Kończymy go w nocy zjeżdżając nad ocean do miejscowości Mongaratiba. Miasto tętni życiem, jest północ, środek tygodnia, ale nikt nie myśli o spaniu, wszyscy zbierają się na jakiś koncert albo dyskotekę. Przeciskamy się przez tłum rozbawionych Brazylijczyków, u których wzbudzamy niemałe zdziwienie. Kto by się nie zdziwił na widok 4 ubłoconych twarzy z czołówkami na głowach? Docieramy na przepak i znów tylko godzina snu. Przed nami najdłuższy etap rajdu bez kontaktu z supportem: 35 km kajakiem po oceanie, 35 km trekking na wyspie Ilha Grande i powrót kajakiem 30 km. Ruszamy w nocy. Ocean początkowo spokojny do momentu wyjścia z zatoki, później zaczyna mocno wiać i bujać, fale przelewają się przez kajak. Znów czujemy się jak mało istotne stworzenia wobec ogromu natury. 4 małe światełka na czole, a na widoku ogromne oświetlone tankowce stojące w kolejce, aby wpłynąć do portu. Trzymamy się blisko, wprawdzie woda jest ciepła jak zupa, ale gdyby doszło do wywrotki, musimy sobie pomagać. Marco zostaje dopadnięty przez demona sennego i Neal co i raz przykłada mu wiosłem w kask, żeby się obudził. Ja początkowo jestem zbyt przestraszona, żeby przysypiać, ale długie etapy kajakowe przez monotonię potrafią zmożyć każdego. Zaczynam coś tam podśpiewywać pod nosem, najpierw cichutko, ale z czasem trzeba mocy, żeby się rozbudzić „Bum tra la la chlapie fala, po głębinie statek płynie...” Do pierwszego punktu kontrolnego dopływamy o świcie i tu zdziwienie – na plaży budzimy rosyjski zespół Arena. Stwierdzili, że nocą za trudno nawigować, do tego warunki nie były najlepsze i postanowili zrobić sobie 6-godzinny nocleg. Ja i Marco kładziemy się na 10 min, a Piotr i Neal szykują mapę i kajaki. Decydujemy się na złączenie łódek. Neal narzeka, że musi ciężko pracować płynąc z Marco, którego technika pozostawia wiele do życzenia, a do tego cały czas przysypia.
Razem z Piotrkiem początkowo z zapałem wiosłujemy, ale chłopakom z tyłu trudno jest utrzymać linie i musimy wkładać naprawdę dużo siły. Mnie dopadają złośliwe myśli – jak to baba w kajaku ma holować dwóch chłopów? Dla mnie to za dużo. Ogromny wysiłek i bujanie na fali powodują, że postanawiam przysłowiowo nakarmić Neptuna. Trochę śmiesznie, bo akurat wtedy przepływają obok nas Rosjanie (mam nadzieję, że nie chowają urazy). Neal i Marco przerażeni moją słabością szybko odczepiają swój kajak i do następnego punktu dopływają o własnych siłach. Piotrek wsiada do kajaka z Marco, bo Neal narzeka, że jest mu ciężko. Nie do końca była to słuszna decyzja. Jakoś zawsze, jak pływam z Nealem, wydaje mi się, że muszę dużo więcej dawać z siebie, choć on uważa się za tak wytrawnego kajakarza. Teraz dopada go słabość, bo wcześniej musiał tak ciężko pracować płynąc z Marco, a po chwili jeszcze bierze go spanie. Zostajemy sporo z tyłu za Piotrkiem. Moja wściekłość powoduje, że szybko zapominam o nadwyrężonym żołądku.
Dopływamy do wyspy, szybki prysznic ze słodkiej wody i ruszamy na 35 km trekking. Mapa pozostawia wiele do życzenia, ale widoki są naprawdę bajeczne. Idziemy puszczą blisko linii brzegowej, co rusz wychodząc na cudowne dzikie plaże. Na niektórych Brazylijczycy surfują lub wygrzewają się na piasku, popijając drinki z orzechów kokosowych. Z westchnieniem myślę o moim stroju bikini, który w końcu nie został ani razu wyciągnięty z plecaka.
Etap niby miał być prosty i szybki, ale nasze tempo nie jest szybkie. Teraz mi odzywa się przeciążony mięsień piszczelowy, Marco też narzeka na kolano. Gdzieś tam rodzi się złość – miało być ściganie, a nie człapanie z nogi na nogę. Jest północ. Monster senny dopada wszyskich i zalegamy blisko plaży. Miała być godzina, ale chyba budzik nie zadziałał poprawnie i budzimy się po dwóch. O świcie razem z Marco z powodu kontuzji obstawiamy tyły. Nagle Marco zbacza ze ścieżki wskakuje w puszczę i wychodzi po chwili z dużym uśmiechem na ustach i ogromną najeżoną kulą na plecach krzycząc „jacca, jacca”. Dochodząc do Piotrka mówię z żartem, że Marco upolował dzika. A Piotr na poważnie: „No i co on z nim teraz zrobi?” Okazało się, że dziki dzik to jackfruit – owoc bardzo popularny w Brazylii. Jadalnych części nie ma wprawdzie dużo, ale za to smakuje nieźle, trochę przypomina smak ananasa. Do brazylijskiego śniadania Marco dorzuca jeszcze trzcinę cukrową – w takim upale to jedyny przechodzący przez usta power bar. Po drodze w napotkanej wiosce Neal kombinuje kawę i jakimś magicznym sposobem kanapki z serem i szynką. Nie mieliśmy już pieniędzy, więc zupełnie nie mam pojęcia jak on to zrobił – podobno Nowozelandczycy potrafią dużo. Mimo powolnego tempa kończymy etap nad ranem na 10 miejscu. Na punkcie obsługa mówi, że tu jest raj i fundują nam prysznic ze słodkiej wody, masaż, mleko kokosowe z zerwanego obok drzewa i opatrują nam stopy z fascynacją robiąc zdjęcia co ciekawszych odcisków. W związku z tym, że większość zespołów szła wolniej niż się spodziewali organizatorzy, skrócono trochę trasę. Wsiedliśmy znów na kajak. Dla mnie był to najpiękniejszy etap na rajdzie – mnóstwo uroczych wysepek, niesamowicie błękitna woda. Po prostu cudo. Na jednym z punktów zadanie linowe na wyspie i dalej kajak do TA. Na przepaku support funduje nam ciepłe kanapki i szykujemy się na ostatni etap – 28 km w jednoosobowym kajaku po zatoce i oceanie. Zbliża się wieczór. Czujemy, że meta już bardzo blisko, ale organizatorzy decydują się wprowadzić dark zone, poprzednie zespoły miały duże problemy z powodu fali i prądu. Spędzamy noc na plaży i ruszamy o świcie. Wiążemy nasze kajaki, aby trzymać się razem. Znów niezapomniany widok – wschód słońca i gładka tafla wody, z której po chwili wyłania się stado delfinów. Wreszcie dopływamy do mety na plaży w Parati – tłum kibiców, fanfary, zdjęcia i piwo od naszego supportu.
Agnieszka Zych
www.speleoteam.pl
2006-12-20
(kg)