facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2018-03-21
 

"Dotknięcie pełni" Pisco - Alpamayo - Huascaran

Pamiętam, jak przed miesiącem ubawił mnie opis dzisiejszej nocy w przygotowanym przez Daniela planie naszych wspinaczek. Brzmiało to tak: 00,00 - Pobudka, 00,30 - Śniadanie, 01,00 - Wyjście z obozu. W Alpach zdarzało mi się nieraz spożywać śniadania między 2,00 a 3,00, ale żeby tuż po północy - to jeszcze nigdy. Co innego kolacje - ale w jakże innych okolicznościach! Tej nocy plan Daniela został jednak urzeczywistniony. Przed 1,00 zjedliśmy po misce gęstej, odgrzanej zupy, a ja znacząco poprawiłem dotychczasowy rekord we wczesnej konsumpcji śniadań.

Pogoda wbrew naszym czarnym myślom, jakby trochę się poprawiła. Wciąż wściekle wiało, miotając po oczach śnieżną krupą, ale chmur było jakby mniej, a między nimi odsłaniały się duże połacie rozgwieżdżonego nieba. Widok ten autentycznie nabuzował nas adrenaliną. Poczuliśmy, że góra niechętnie, ale daje nam szansę. Włosi najpewniej czuli to samo, bo w namiotach i wokół nich trwała gorączkowa krzątanina w krzyżujących się światłach czołówek. W końcu zgodnie z planem, koło 1,00 po północy wyszliśmy zwartym ordynkiem, związani w czterech zespołach. Chory Luigi i jego towarzysz zostali rzecz jasna w obozie - tak, że na szczyt ruszyło tylko sześciu Włochów - pięciu mężczyzn i jedna kobieta. Każdy ich zespół miał peruwiańskiego przewodnika, w moim zaś Peruwiańczycy stanowili większość. Uzgodniliśmy, że co godzinę będziemy się zmieniać na prowadzeniu, gdyż czekało nas mozolne torowanie w świeżym śniegu. 

Już na wstępnie, parę metrów od namiotów, cała nasza wycieczka zgodnie przećwiczyła skok w dal, pokonując szczelinę, która odcinała, jak nożem, plateau obozu od lodowych urwisk opadających z Garganty. Jej szerokość stale się zmienia i podobno co kilka dni trzeba szukać innego miejsca do przeprawy. Skupieni na skoku z krótkiego rozbiegu, nie mieliśmy pojęcia, że nieopodal, w czeluściach tej szczeliny, tkwią od trzech tygodni ciała zaginionego przewodnika oraz japońskiego alpinisty. Po drugiej stronie szczeliny droga obniża się, potem zaś szerokim łukiem podchodzi ku rozległym polom śnieżnym na bezkresnym siodle Garganty. Posuwaliśmy się w ciemnościach w terenie względnie łatwym, wymagającym jednak czujności z powodu zdradliwych szczelin ukrytych pod cienką skorupą zamarzniętego śniegu. Wiatr bynajmniej nie zelżał, w świetle czołówek w szalonym pędzie przelatywały smugi zlodowaciałego śniegu, a zesztywniałe plecaki i kurtki pokryły pancerze lodu. Nad Gargantą, w dolnych partiach ściany, droga zaczyna się szybko wznosić, kierując się w nastromione kuluary i trawersując kolejne, mocno nachylone pola twardego śniegu. Dwa czy trzy odcinki skłoniły nas do rezygnacji z lotnej na rzecz sztywnej asekuracji z wbitej szabli. 

Po ponad trzech godzinach wspinaczki ukośny i mocno eksponowany trawers doprowadził nas do podstawy stumetrowego pasa przewieszonych seraków. Przed nami wyłaniał się w snopach światła fantastyczny powietrzny trawers, biegnący poziomo wąziutkim śnieżno-lodowym gzymsem, dokładnie pod wychylonym w czeluść lodowym murem. Wspaniały, niezwykle finezyjny odcinek, poprowadzony w dużej ekspozycji i odlotowej, wręcz nierealnej scenerii! Przed startem w trawers dała za wygraną dwójka Włochów z udziałem młodej alpinistki. Wyczerpanie i wysokość zrobiły swoje - nie czuli się na siłach do dalszej wspinaczki, choć nie osiągnęliśmy jeszcze połowy ściany. Zawrócili, asekurowani przez swego przewodnika. Trawers poprowadził Daniel, ja szedłem za nim, a potem kolejno cała reszta. Wolno, starannie wyważając ciało na dość łatwej, lecz efektownej żylecie lodu, szorując kaskami i plecakami o przewieszone wypukłości seraków, pokonaliśmy ten niezwykły przesmyk, dochodząc do niewielkiego, zawieszonego nad nim kociołka. Czułem się jak mityczny poszukiwacz złotego runa po pokonaniu tajemnych, wąskich wrót w drodze do skarbu. Ale jak to bywa w mitach, przeszkody mnożą się i bynajmniej nie nużą swą monotonią. Kawałek wyżej droga z kotła startuje ku grani przez pięćdziesięciometrową, coraz bardziej spionowaną ściankę, która w miarę wspinaczki przekształca się ze śniegu w twardy, połyskujący lód. Tym razem prowadzili Włosi. Pół wyciągu poszło im gładko, ale na końcowych dwudziestu metrach lodu o nachyleniu 60-70º mocno ich przystopowało. Marzliśmy z zadartymi głowami, wpatrzeni w nerwową plątaninę błysków czołówek, przy wtórze zgrzytających raków, ożywionych dyskusji i nawoływań. W końcu osadzili dwie rury i jeden za drugim, ostrożnie wydobyli się na grań. Zaraz potem sami musieliśmy się dobrze skupić na tym odcinku, zwłaszcza że wzięliśmy tylko dłuższe czekany, a tu przydałyby się dziaby do lodu. Podobno warunki w tym miejscu bawają radykalnie różne, a ścianka staje się banalna, jeśli jej górną część pokrywa twardy, stabilny śnieg. Tym razem jednak trzeba się było nieco sprężyć.

Grań nad lodową ścianką wyprowadza na nieco łatwiejszy teren. Posuwaliśmy się szerokimi grzędami, kilkakrotnie obchodząc pokaźne szczeliny i co kilkaset metrów przystając dla wyrównania oddechu. Miałem nadzieję, że wraz z nastaniem świtu wiatr trochę ucichnie, ale nic z tego. Robiło się coraz jaśniej, zgasiliśmy czołówki, lecz lodowate porywy wraz z wysokością tylko się nasilały. Trasa podejścia, przewijajacą się przez dość skomplikowaną topografię dolnej części tej ogromnej ściany, bynajmniej nie wszędzie jest ewidentna. W okolicach 6300 - 6400 m zapchaliśmy się w stromy kuluar podobny do żlebu pod Zawratem, którym dotarliśmy na siodełko pomiędzy dwiema barierami olbrzymich seraków o wybitnie zoomorficznych kształtach: z jednej strony stał biały niedźwiedź, z drugiej zaś monstrualna modliszka. Niestety, za siodełkiem ziała szczelina o rozmiarach ulicy Brackiej w Krakowie, więc wściekli, zmuszeni byliśmy zejść kuluarem po własnych śladach. Ten, kto spacerował na tych wysokościach w huraganowym wietrze i trzydziestostopniowym mrozie, dobrze zrozumie, co znaczy stracić w tych warunkach ponad sto metrów mozolnie zdobytego przewyższenia. Po wytrawersowaniu w prawo, ogromnym łukiem okrążyliśmy czeluść Brackiej i po kilkuset metrach osiągnęliśmy szeroką grań, dymiącą pióropuszami śniegu. Atakowany coraz mocniejszymi falami wiatru poczułem, że słabnę. Zrobiliśmy krótki postój, wypijając kilka kubków gorącej czekolady, która odmroziła nas od środka. Potem ruszyliśmy w górę rozległą, beznadziejnie bezkresną granią. Byliśmy powyżej połowy ściany i teren wyraźnie zmienił charakter. Skończyły się seraki, szczeliny, kuluary i wszelkie trudniejsze formacje, natomiast zaczęło się żmudne, kondycyjne podchodzenie ogromnymi, łagodnie wznoszącymi się polami śnieżnymi i szerokimi graniami, przełamującymi się setki metrów wyżej, na tle granatowego nieba. Po mozolnym dojściu do kolejnych przełamań, niezmiennie otwierał się widok na kolejny, kilkusetmetrowy odcinek. Miałem wrażenie, że droga nie ma końca. Złudna nadzieja, że za kolejnym przełamaniem ujrzę bliskość szczytu, wciąż pryskała wraz z wyłaniającym się kolejnym stokiem lub granią. Daniel ostrzegał mnie, że na tym odcinku zawsze potężnie wieje, nawet przy względnie dobrej pogodzie. Taka jest specyfika klimatyczna Garganty wciętej pomiędzy dwa masywy Huascaranów - tych wspaniałych, najwyższych w całych Andach naturalnych wrót dla prądów powietrza płynących z głębi lądu w kierunku Oceanu Spokojnego. Byłem więc przygotowany, że nie będzie lekko, jednak rzeczywistość przerosła oczekiwania. To nie był zwyczajny silny wiatr, lecz mordercze ataki śnieżno-lodowego tsunami, uderzającego w regularnych odstępach czasu. Kątem oka obserwowaliśmy płynącą od lewej strony, całą szerokością stoku, sino-białą falę, która po chwili zwalała się na nas, mocno zapartych na czekanach. Po przyjęciu uderzenia przez kilkanaście trudnych sekund stawialiśmy bierny opór, by po przeczekaniu najmocniejszego impetu z wolna ruszyć dalej. Po minucie nadchodziła kolejna fala tsunami, potem następna, i tak bez końca. Było to naprawdę wykańczające i mimo zbawiennych kubków czekolady, tudzież opróżnieniu kilku tubek żelu energetycznego, słabłem zastraszająco szybko. Tempo wyraźnie spadło, wpadłem w rodzaj transu, niemal obojętniejąc na wszelkie bodźce z zewnątrz, odliczając tylko w myślach kolejne kroki od jeden do sześć, i znów od jeden do sześć, i znów... Nie wiem, dlaczego liczyłem akurat do sześciu, ale tak było mi wyraźnie łatwiej. Mijały kolejne godziny, wlokłem się coraz wolniej, coraz częściej przystając. Daniel na prowadzeniu wyczuwał opór napiętej liny i przystawał, pozwalając mi trochę uspokoić oddech. Gdy za kolejnym przełamaniem z rozpaczą ujrzałem nie wiadomo już którą, niekończącą się grań, zastygłem nieruchomo, wspierając się na czekanie. Przez zalodzone okulary widziałem tylko rozmytą szarość pod nogami i słyszałem swój przyśpieszony oddech. Czułem wszechogarniającą słabość i krańcowe zmęczenie. Wtedy  po raz pierwszy poraziła mnie myśl, że to chyba kres moich możliwości. Stałem tak, szarpany wiatrem, niepokojąco długo i Daniel najpewniej zrozumiał, co się ze mną dzieje. Lekkie szarpnięcie liny wyrwało mnie z letargu i przez świat wiatru usłyszałem jego wołanie: „Mirek! You can do it! You can do it! Two hundred meters to the summit!”. Doprawdy, wybrał właściwy moment na tę bezcenną wiadomość. Parę chwil wcześniej byłem zobojętniały na wszystko, a teraz słysząc go, poczułem gwałtowny napływ resztek adrenaliny. Tylko dwieście metrów do szczytu! Niemożliwe, żebym nie doszedł! Nie byłem w stanie wydać z siebie głosu, więc w odpowiedzi kiwnąłem tylko głową, wyprostowałem się i wolno ruszyłem, przełamując opór strasznego, obezwładniającego zmęczenia. Nie wiem, czy było to dwieście, czy kilka razy dwieście metrów. Podchodziłem jak na zwolnionym filmie, skupiony wyłącznie na kolejnych krokach, otępiały i niemal odcięty od wszelkich bodźców. Nie potrafię powiedzieć, jak długo to trwało. W pewnym momencie sylwetka Daniela zaczęła się przybliżać. Początkowo zdziwiło mnie, dlaczego na mnie czeka i dopiero po chwili zacząłem rozumieć. Stał na szerokiej śnieżnej płaszczyźnie, wybierając linę. Pod ciemnymi okularami szczerzył zęby w uśmiechu. A za nim było już tylko granatowe niebo. „Mirek! Summit! Summit! Congratulations!”. Jeszcze kilka ostatnich kroków i chwyciłem jego wyciągniętą dłoń, a potem bez słowa objęliśmy się w mocnym uścisku. Tuż za nami dotarł Cleber z Leonciem. Dochodziła dziewiąta; wejście na szczyt zajęło nam osiem godzin. Powoli ogarnąłem wzrokiem zachwycającą panoramę. Na wprost błyszczał w słońcu wspaniały Huascaran Norte, a na prawo od niego, na północy, piętrzył się fantastyczny gąszcz białych szczytów, lodowych organów i filarów oraz poszarpanych grani o szalonych kształtach. A cały ten pejzaż jakże daleko w dole - setki metrów pod nami.

 

 

  Mirek Mąka na szczycie Huascaranu Sur (6768 m). Temperatura - 34º C i silny wiatr

Mirek Mąka na szczycie Huascaranu Sur (6768 m).
Temperatura - 34º C i silny wiatr

fot. Daniel Milla Lliuya



Tej niezwykłej chwili nie da się ująć w relacji. Każdy, kto przeżył podobne - zrozumie. Jest zbyt osobista, głęboka i cenna. Trzeba ją przeżyć w samotności, bo jest doświadczeniem misterium, dojściem do złotego runa i - dotknięciem pełni. Któż nie zna klasyki Kordylierów - Dotknięcia pustki Joe Simpsona? Tu, na Huascaranie, znalazłem werbalne i symboliczne zaprzeczenie tego tytułu. Są takie nieliczne chwile w życiu, gdy odrobina patosu ma sens.

Porywy wiatru nie osłabły ani na chwilę, lecz tu, na szczycie, nie niosły już potężnych fal zmrożonego śniegu. Chmury zostawiliśmy nisko pod sobą i teraz żadna nie przesłaniała słońca na ciemnogranatowym niebie. Zimno przenikało przez wszystkie warstwy ubrania i ścinało mięśnie twarzy, utrudniając mówienie. Podręczny termometr Daniela wskazywał - 34º C. Wyciągnęliśmy termos, lecz płynna czekolada była już tylko lekko ciepła i w ciągu kilku łyków prawie zamarzała w kubku. Zmobilizowaliśmy się do zrobienia dokumentacji. Włączyłem kamerę i sfilmowałem panoramę w promieniu 360º. Niestety, po osiemnastu sekundach bateria zamarzła i nie zdążyliśmy już sfilmować samych siebie. Na szczęście odporniejsze okazały się litowe baterie w moim małym „Nikonie”, dzięki czemu zrobiliśmy kilka bezcennych zdjęć. W przeraźliwym zimnie nawet nie próbowałem wydobyć telefonu, gdyż potężny świst wiatru wykluczał jakąkolwiek rozmowę.

Minuta po minucie kostnieliśmy w przyśpieszonym tempie. Zdjęcie na moment rękawicy groziło odmrożeniem, w butach zaś - solidnych, testowanych do -20º C Han-Wagach - tylko intensywny ruch palcami zapobiegał utracie czucia. Patrząc na zapierający dech widok, chętnie posiedzielibyśmy dłużej na szczycie, lecz warunki zmuszały do szybkiego powrotu. Daleko, na przełamaniu grani szczytowej pojawiły się trzy małe, kolorowe sylwetki. Uświadomiłem sobie, że to Włosi, którzy dwie, może trzy godziny temu zostali za nami. Lecz pojawił się tylko jeden zespół z peruwiańskim przewodnikiem. Widać było, że podchodzą resztkami sił, słaniając się na boki i zapierając czekanami po każdym uderzeniu wiatru. Darmo wypatrywaliśmy za nimi drugiego zespołu. Gdy doszli do nas, okazało się, że pozostali zawrócili dwie godziny wcześniej. Wieczorem w obozie ich przewodnik opowiedział Danielowi, że odwrót był dla tamtej dwójki prawdziwym dramatem. Jeden z alpinistów zasłabł i usiadł na stoku, drugiemu również zabrakło sił do dalszego podejścia. Ratowali się ciepłymi płynami z termosów, lecz wzmocnili się na tyle tylko, by móc zacząć schodzić. Starszy z nich, który już wcześniej dwukrotnie, bezskutecznie wspinał się na Huascaran - płakał. Tym razem doszedł najwyżej. 

 

Zejście z Huascaranu Sur. W tle potężna pd.-wsch. ściana Huascaranu Norte

Zejście z Huascaranu Sur. W tle potężna pd.-wsch. ściana Huascaranu Norte

fot. Mirosław Mąka

 


Poważnie obawiałem się, czy zmęczenie pozwoli mi podołać wielogodzinnym wysiłkom zejścia. Okazało się jednak, że nie jest aż tak źle. Niekończące się granie i pola śnieżne w górnej części ściany przebyliśmy jednym ciągiem, aż do lodowej ścianki, którą pokonaliśmy zjazdem, z solidnie wbitej szabli. Dopiero w dolnej, trudniejszej partii ściany - pomimo dość szybkiej utraty wysokości, co powinno sprzyjać odzyskiwaniu sił - poczułem znów kryzys formy. Za wszelką cenę starałem się skupić i mobilizować uwagę przy pokonywaniu kolejnych stromych pól śnieżnych, kuluarów, uskoków i finezyjnych obejść szczelin. Byle się nie wyluzować i nie popełnić jakiegoś błędu. Fantastyczny trawers pod przewieszonymi serakami przeszedłem może zbyt wolno, ale w pełni kontrolując każdy krok i kąt postawienia raków. Kwadrans po kwadransie zbliżaliśmy się do ogromnego, skąpanego w słońcu siodła Garganty. Wreszcie, koło 13,00 weszliśmy na jej bezkresną powierzchnię. Brnęliśmy przez śnieg w pełnym słońcu, a ja stawiałem kroki jak automat, czując wielki, narastający ciężar w nogach. W głowie miałem lekki szum i dziwną otępiałość myśli. Od dłuższego czasu bezskutecznie usiłowałem sobie przypomnieć nazwę góry, z której schodziliśmy. Plątało mi się po głowie „Huaraz”, bo wiedziałem, że ta nazwa  brzmi jakoś podobnie. Niestety, w żaden sposób nie mogłem sobie przypomnieć - jak? Obśmiałem się w duchu z samego siebie i pomyślałem przez moment, że zapytam Daniela. Natychmiast jednak porzuciłem tę myśl, bo oczami wyobraźni zobaczyłem jego zdumienie i badawczy wzrok, czy aby nie zwariowałem. Wpadłem wszakże na inny pomysł. Słońce przygrzewało, więc usiedliśmy na chwilę, żeby zdjąć puchówki spod gore-texów. Wykorzystałem ten postój, by zadzwonić do żony Małgosi oraz do mojej partnerki Eli Jodłowskiej, uziemionej w kraju przez pechowo złamaną nogę. Ku memu zdziwieniu jakość połączenia była wyśmienita. „Cześć!” - mówię do mocno zaskoczonej Eli - „Czy miałaś już kiedyś telefon z Przełęczy Garganta?” W odpowiedzi cisza, a potem z niedowierzaniem: „Niemożliwe, czyżbyś był na Huascaranie?!”. W ten oto chytry sposób uzyskałem odpowiedź na nurtujące mnie pytanie, z jakiej to góry właśnie schodzę.

 

Przeprawa na zejściu z Przełęczy Garganta po zdobyciu  szczytu Huascaran

Mozolna przeprawa przez jedną z wielu szczelin na zejściu
z Przełęczy Garganta

fot. Mirosław Mąka



W godzinę później byliśmy już w High Camp, gdzie do zachodu słońca topiliśmy kolejne garście śniegu na niekończące się zupy i herbatki. Wieczorem znów pojawiła się masa chmur, a wiatr niemal wyrywał namioty ze śniegu. Noc była koszmarna - po raz pierwszy dopadł mnie silny ból głowy, niewrażliwy na pokaźne dawki leków. Potężne uderzenia wiatru nieustannie, z szumem lawiny zwalały na zdeformowane namioty całe wywrotki śniegu. Bez szans na zaśnięcie, męczyłem się godzina po godzinie, raz po raz zerkając z nadzieją na zegarek w komórce. Na szczęście wstawaliśmy przed świtem, żeby „pole minowe” z Garganty w dół pokonać w nocnym mrozie, zmniejszając ryzyko lawin i obrywów seraków. Osłabiony i wymęczony bólem głowy, z ogromnym wysiłkiem wciągałem buty ogrzewane przez noc we wnętrzu śpiwora. Każda prosta czynność urastała do heroicznych rozmiarów. W końcu jakoś zwinęliśmy obóz i związani, szarym świtem, rozpoczęliśmy schodzenie. Już kilkaset metrów za obozem stare ślady, w tym także nasze przedwczorajsze, znikały pod wielkim, świeżym lawiniskiem. Przetrawersowaliśmy kilkadziesiąt metrów przez zastygłą rzekę ogromnych, zamarzniętych grud śniegu. Potem kuluar Candeletty, szybkie zjazdy, a następnie żmudne kluczenie pośród olbrzymich szczelin w dolnej części uskoku. Zwężenie jednej z nich, które wykorzystaliśmy idąc w górę, było teraz zupełnie niedostępne. Spory kawałek na prawo znaleźliśmy inne - dwumetrowe, nieco ryzykowne, ale możliwe do przeskoczenia, gdyż przeciwna krawędź była niżej. Pierwszy skakał Daniel. Po drugiej stronie wbił  szablę i napiął linę, po której opuściliśmy plecaki. Potem ja, uzbrojony w dziabę, przeskoczyłem czeluść, a za mną Leoncio i Cleber. Schodziliśmy wciąż w mroźnym cieniu, choć było już jasno i słońce różowiło odległy masyw Cordillera Negra. Nagle pod nami, kilkaset metrów niżej, dostrzegliśmy sporą grupę podchodzących wspinaczy. Gdy zbliżyliśmy się, Daniel rozpoznał wśród nich kilku swoich znajomych - przewodników z Huaraz. Była to ekspedycja udająca się w rejon Garganty na poszukiwanie zaginionego przewodnika i japońskiego alpinisty.    

Kilka dni później poszła w Huaraz wieść, że poszukiwania odniosły sukces. Ciała wydobyto ze szczeliny, nieopodal miejsca naszego biwaku. Dziwnym zbiegiem okoliczności, po ich zniesieniu w dół, w rejonie Garganty - co niezwykłe - ucichł wiatr, Huascaran na kilka dni okryły gęste chmury, a w zamglonym Huaraz smutno padał deszcz. Prastare wierzenie Indian Quechua, powiada, że niepochowane zwłoki ludzi zmarłych śmiercią gwałtowną wywołują nadzwyczaj silne wiatry, które uspokajają się dopiero wtedy, gdy zmarły trafi na uświęcone miejsce spoczynku. Mistyka gór? Być może, ale o ileż uboższe byłyby góry bez  takiej mistyki i powiewu tajemnicy.

W dniu mojego wyjazdu z Huaraz byłem świadkiem niezwykłej sceny. Na Placu Ginebra przed Casa de Guias (Domem Przewodników) zajechał karawan, wokół zgromadzili się indiańscy przewodnicy w odświętnych strojach oraz rodzina w żałobie. Z samochodu wyjęto trumnę, którą towarzysze zmarłego wnieśli na ramionach na okrągły skwer pośrodku placu. Z wolna obeszli go wokół, przystając i pochylając trumnę na każdym z rogów, zwróconych w cztery strony świata. Piąty raz zatrzymali się przed Casa de Guias, także pochylając trumnę w pokłonie. Takie było pożegnanie legendarnego przewodnika, odchodzącego w pełni sił, w 52 roku życia. A w oddali, po raz pierwszy od kilku dni, wyłaniał się wśród chmur biały szczyt Huascaranu. 

 

Wieś Musho
Wieś Musho, ostatnie spojrzenie na zjawiskową górę w sinej mgiełce.

fot. Mirosław Mąka


Po rozstaniu z ekipą przewodników wkrótce dotarliśmy do końca uskoku i po zejściu lodowcem, dwie godziny później raczyliśmy się Coca-Colą oraz ciepłym posiłkiem w Refugio Huascaran. Potem jeszcze niezapomniany odcinek przez kolejne piętra fantastycznych, gładkich płyt z tysiącem strumieni i późnym popołudniem rozbiliśmy namioty w Base Camp. Po raz ostatni obserwowałem w wielkiej ciszy czerwoną kulę słońca niknącą za zębatą piłą Czarnych Kordylierów. Następnego dnia czekało już tylko zejście do wsi Musho i powrót do Huaraz. Pomimo zmęczenia nie chciało mi się spać. Otulony kurtką puchową siedziałem na kamiennym murku przed namiotem, obserwując, jak blednie i gaśnie pomarańczowo-złoty horyzont, a fioletowe niebo rozjaśnia Krzyż Południa. Myślałem o trzech minionych tygodniach, o trzech „moich” górach, i o bliskim już powrocie do kraju. Czułem wewnętrzny spokój i radość, że udało się, ale było to uczucie dalekie od euforii, wyciszone i zmieszane z nostalgią, że kończy się coś ważnego, czego jeszcze w pełni nie rozumiem. Znów, jak pod Alpamayo, pojawił się ten dziwny niepokój, czy aby nie umyka mi coś istotnego. Lecz i teraz nie poznałem ani pytania, ani odpowiedzi. Wszak doświadczyłem zaledwie „dotknięcia pełni”.


Rozszerzona wersja artykułu z wersji drukowanej magazynu GÓRY nr 3 (190) 2010


Tekst i zdjęcia: Mirosław Mąka

1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com