facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2018-03-21
 

"Dotknięcie pełni" Pisco - Alpamayo - Huascaran

Jak to w tropikach, zaraz po zachodzie słońca błyskawicznie zapadła ciemność, a wraz z nią gwałtownie spadła temperatura, wpędzając nas do śpiworów. Chytrze planowaliśmy wstać o 1,00 po północy, żeby w ścianie być pierwszymi i uniknąć bombardowania kawałami lodu przez zespół wspinający się wyżej. Niestety, Amerykanie nastawili budzik na jeszcze bardziej pogańską porę i gdy wiązaliśmy się przy namiotach w świetle czołówek, oni pobłyskiwali już swymi kilkaset metrów za obozem, w rozległym kotle u podnóża ściany. Cóż było robić, ruszyliśmy z kopyta, żeby przynajmniej zostawić za sobą Włochów, którzy już złowieszczo świecili w swych namiotach. W miarę podchodzenia pod ścianę teren gwałtownie stawał dęba. Po dość gładkim przekroczeniu szczeliny skończyły się żarty. Odtąd aż do szczytu czekało nas osiem wyciągów ostrej pracy dziabami i przednimi zębami raków - jak się okazało - bez najmniejszej nawet półeczki, gdzie można by złapać oddech i ulżyć zbolałym łydkom. Dobre sto metrów nad nami, zawieszone w jakieś odrealnionej przestrzeni, błyskały czołówki sprytnych gringos. Dwa pierwsze wyciągi biegną twardym, zlodowaciałym śniegiem o nachyleniu około 60º, z możliwością asekuracji z szabli. Wyżej, w miarę wchodzenia do szerokiego kuluaru, rozpoczyna się solidny, twardy lód, miejscami tylko przykryty zmrożonym śniegiem, a nastromienie wyraźnie się zwiększa. Prowadził Daniel, szybko napierając w górę delikatnymi, kocimi ruchami. Miałem wrażenie, że ledwie muska dziabami powierzchnię lodu.Tam, gdzie ja z trudem wyszarpywałem metr po metrze, wypluwając płuca, on pomykał z gracją i oddechem śpiącego dziecka. Absolutna perfekcja, lecz także genetyczne przystosowanie organizmu do zmniejszonej dawki tlenu. Stanowiska i przeloty zakładaliśmy z rur Black Diamonda - wchodziły lekko i pewnie w świetny, twardy lód. Niestety, moje tradycyjne i niezbyt wyrafinowane dziaby, choć siadały bez zarzutu, to jednak nie miały stosownego wygięcia styliska, wskutek czego pomimo grubych rękawic srodze skatowałem sobie kostki dłoni. Dodatkową, choć niestety spodziewaną atrakcję zapewnili nam nasi gringos, prowadząc systematyczny i zmasowany ostrzał odłamkami lodu. Ich charakterystyczny, narastający furkot - tym donośniejszy, im większa bryła pruła powietrze oraz ciągły trzask lodu walącego o powierzchnię kasku - to niezapomniane przeżycia z tej drogi. Tym bardziej, że lodowy pocisk omal nie połamał mi prawej dłoni, trafiając bezbłędnie w jej środek, gdy wykręcałem rurę. Po chwili inny rozkwasił mi wargę, gdy nieopatrznie spojrzałem w górę, chcąc krzyknąć do Daniela umówione „cinco metros!”. Dodając do tego mocno posiniaczone ramiona, wkrótce poczułem się, jak mocno zaangażowany uczestnik góralskiego wesela. 

 

Wspinaczka Daniela Milli pod Alpamayo

Daniel Milla prowadzi końcowy wyciąg kuluarem
wyjściowym do Col Camp pod Alpamayo.

fot. Mirosław Mąka



W połowie pięćsetmetrowej ściany zaczęło się rozjaśniać. Niestety, nie był to jednak radosny i bezchmurny poranek, gdyż górna część ściany niezmiennie tkwiła w obłokach. Posuwaliśmy się dość sprawnie dnem niesamowitego, zwężającego się ku górze i coraz bardziej pionowego kuluaru. Daleko w dole, w perspektywie nieskazitelnego luftu, pomiędzy wbitymi w lód rakami, poruszały się drobne kolorowe sylwetki Włochów. Pracowicie współpracowaliśmy z Amerykanami, wzmacniając ich lodowy ostrzał, lecz narastający świst wiatru uniemożliwiał nam słuchanie dochodzącego z dołu koncertu bluzgów w ojczystym języku Petrarki.

 

Nevado Abasraju (5785 m) z Col Camp pod Alpamayo

Nevado Abasraju (5785 m) z Col Camp pod Alpamayo

fot. Mirosław Mąka


Na ostatnich stu metrach przed szczytem, po ponad sześciu godzinach wspinania bez chwili odpoczynku, byłem już solidnie wykończony, a zaciśnięte na dziabach dłonie raz za razem łapały bolesne skurcze. Końcowy, niemal pionowy, trzydziestometrowy komin pokonałem jak na zwolnionym filmie, co kilka metrów zawisając w szpagacie na dziabach, by wyrównać oddech. W końcu zza przełamania grani wyłonił się kask Daniela. Jeszcze kilka metrów i stawiam pierwsze chwiejne kroki na niezbyt szerokim śnieżnym siodełku tuż pod szczytem. Nareszcie stabilny grunt pod nogami - po siedmiu godzinach wiszenia na dziabach i zębach raków. Nieopisana ulga i z wolna docierająca świadomość, że to naprawdę finał - że jednak się udało! Dochodzi 9,00 rano, przez szczyt przetaczają się chmury niesione niezbyt silnym wiatrem. Chwilami tworzą się w nich prześwity odsłaniające fragmenty panoramy. Sam wierzchołek przypomina gigantyczną gałkę lodów waniliowych w przedziwny sposób uformowaną ze śniegu i lodu. Wyciągam kamerę, kręcę parę ujęć, jeden z Amerykanów pstryka nam kilka zdjęć, potem my odwzajemniamy się im tym samym. Odpoczywamy, kubek po kubku pijemy gorącą czekoladę z termosu, która rozgrzewa i przywraca siły, jak cudowny eliksir życia. Przypominam sobie o komórce i udanej rozmowie ze szczytu Pisco. Niestety, tutaj nie ma ani kreski zasięgu. Po dłuższym czasie z czeluści lodowego komina zaczynają dochodzić stłumione okrzyki i odgłosy rąbanego lodu. Potem jeden po drugim wynurzają się dość skatowani Włosi. Na szczycie robi się gwarno i ciasno. Czas na ewakuację w dół.

 

Widok z przełęczy między Alpamayo a Quitaraju na Col Camp. W głębi piramida Abasraju (5785 m)

Wspaniała gra świateł i cieni. Widok z przełęczy między Alpamayo
a Quitaraju na Col Camp. W głębi piramida Abasraju (5785 m)

fot. Mirosław Mąka



Zjeżdżam pierwszy na podwójnej pięćdziesiątce, z solidnie wbitej szabli. Kawałek przed końcem liny blokuję zjazd, zawisam nad czeluścią, wkręcam w lód długą rurę i po zaautowaniu się, zwalniam linę. Teraz wiszę tylko na rurze i na smyczy od dziaby. Komfort psychiczny taki sobie, pode mną połyskujące 400 metrów kuluaru widocznego jak na dłoni aż do lawiniska u stóp ściany. Kiedyś wspinałem się z gościem, który nad podobnymi czeluściami upominał mrocznie: „Nie patrz w dół!” Ubawiło mnie to wspomnienie i spojrzałem ku górze, skąd szybko, w deszczu odłamków lodu, spływał Daniel. Wyhamował koło mnie, zaautował się, po czym szybko i sprawnie wydrążył solidnego „abałakowa”, łącząc go taśmą z uchem rury. Lina zeszła bezproblemowo, bo raczej nie miała się gdzie zaczepić. Kolejny zjazd uskuteczniałem już z dwóch punktów, natomiast Daniel, ze swymi 55 kg wagi, zjeżdżał tylko z „abałakowa”, uprzednio odzyskując wkręconą przeze mnie rurę. Manewr taki powtarzaliśmy kilkakrotnie i po blisko trzech godzinach wylądowaliśmy u podstawy ściany. 

 

Mirek Mąka i Daniel Milla na szczycie Alpamayo

Mirek Mąka i Daniel Milla
na szczycie Alpamayo

 

Ze zmęczenia nie pamiętam, jak dowlokłem się do obozu, gdzie czekał już Cleber z nieziemską zupą z makaronem i kostkami żółtego sera. Potem długo siedziałem na progu namiotu, w odrealnionym świecie, jak w miękkiej loży teatru świateł i cieni, wystawiającym jedyny i niepowtarzalny spektakl. Ruchome smugi słońca strzelały przez szpary w szarych zwałach chmur, błądząc po śnieżnych zboczach i zastygłych rzekach lodowców. Na tle głębokiego granatu nieba, nad dolinami pełnymi mroku, błyszczały oślepiające granie pobliskiego Quitaraju i Abasraju oraz dalekich, potężnych Nevados Santa Cruz. A tuż obok ta najważniejsza - nieziemsko piękna ściana Alpamayo, z wolna różowiejąca w bezwietrznej, popołudniowej ciszy, w blasku zachodu. Patrzyłem na nią z pewną ulgą, a nawet radością, lecz gdzieś w głębi podszytą dziwnym niepokojem - jakbym spodziewał się odpowiedzi na jakieś ważne pytanie, którego treść mi umknęła. Mistyka gór czy deterioracja? Któż to wie?

HUASCARAN (6768 m)

Huascar, trzynasty władca Inków, nie dożył trzydziestki, zamordowany w 1532 r. przez swego młodszego brata Atahualpę. I zapewne jego postać byłaby znana jedynie historykom, gdyby nie najwspanialszy pomnik, jaki mu wystawiono, nazywając jego imieniem najwyższą górę Peru. Wierzcie, że nie ma żadnej przesady w tej „wspaniałości”. Gigantyczny masyw Huascarana to właściwie dwie potężne góry - wierzchołek Sur (6768 m) oraz Norte (6664 m) - wznoszące się majestatycznie nad dzielącym je szerokim siodłem Przełęczy Garganta (6010 m). Ten najwyższy na Ziemi masyw strefy równikowej, w znaczący sposób kreujący klimat i pogodę całego regionu, naprawdę zapiera dech w piersiach, wzbudza zachwyt oraz rzecz jasna - trudną do okiełzania żądzę. Żądzy tej nie opierałem się zbyt długo i zaraz po powrocie z Alpamayo, po dwudniowym odpoczynku w Huaraz kolejny cel nie budził już wątpliwości. Nadszedł czas zmierzyć się z marzeniem, które było we mnie od dawna, a które stało się wręcz obsesją od momentu, gdy przed rokiem zobaczyłem tą górę z bliska.

 

Huascaran Sur w zachodzacym słońcu. Widok z obozu na lodowcu

Huascaran Sur w zachodzacym słońcu. Widok z obozu na lodowcu

fot. Mirosław Mąka

 

Według zgodnej opinii miejscowych wspinaczy i przewodników, wspinaczka na Huascaran z roku na rok staje się coraz trudniejsza i bardziej ryzykowna. Zmiany klimatyczne, cofanie się lodowców, oraz aktywność sejsmiczna tego rejonu powodują, że konfiguracja szczelin na trasie podejścia, zwłaszcza na odcinku do Przełęczy Garganta, zmienia się niemal z dnia na dzień. Zjawisku temu towarzyszy stałe zagrożenie lawinami i obrywami seraków, które schodzą ze ścian Huascaranu nierzadko w liczbie kilkunastu na dobę. Miejsca i momenty kolejnych obrywów, w tym również tych, które przecinają drogę podejścia na Gargantę oraz obszar nad nią - są rzecz jasna nieprzewidywalne, więc droga ta jest faktycznie rodzajem hazardu.Tak właśnie - mianem „hazardu” - określa wspinaczkę na Huascaran świetny przewodnik Brada Johnsona Classic Climbs of Cordillera Blanca. Opinię tą potwierdza statystyka - na Huascaranie ginie więcej alpinistów, niż w całej reszcie peruwiańskich Kordylierów. Kilka dni przed moim przyjazdem do Peru w okolicach High Camp zginął jeden z najbardziej cenionych i  doświadczonych przewodników z Huaraz, wraz z japońskim alpinistą. Trzy tygodnie później biwakowaliśmy na Gargancie kilkadziesiąt metrów od ich ciał uwięzionych w szczelinie. Znaleziono ich przypadkiem, dwa dni po naszym zejściu. W Huaraz głośno było o tym wypadku, więc nie zdziwiło nas, że znajomy Anglik, właściciel świetnej knajpki Chilli Heaven przy Placu Ginebra, w której notorycznie oddawaliśmy się z Danielem rozpuście kulinarnej oraz nieumiarkowaniu w spożyciu pisco - szczerze zatroskał się na wieść o naszych planach. „Be careful! Avalanches!” - żegnał nas przy księżycu, po niebiańskiej kolacji w przeddzień naszego wyjazdu. Szczęśliwie - tym razem nie stracił klientów i po tygodniu znów zawitaliśmy do tej niezwykłej, wyklejonej mapami z całego świata, restauracji, by uzupełnić ubytki kilogramów, tudzież niedostatki płynów.

Droga na Huascaran rozpoczyna się we wsi Musho (3030 m), pnąc się przez gaje eukaliptusowe i wysokogórski las tropikalny, by po trzech godzinach zmienić się w ścieżkę na grzbiecie olbrzymiej moreny, porośniętej niskopienną roślinnością. W jej górnej części ścieżka odbija w prawo i zakosami, przez prastary las drzew „kenua”, doprowadza do położonej na wysokości 4150 m Base Camp, usytuowanej na kilku niewielkich tarasach umocnionych kamiennymi murkami. Panorama z tego miejsca zapiera dech. W dole, na przestrzeni kilkudziesięciu kilometrów ciągnie się olbrzymia dolina Rio Santa zamknięta na horyzoncie poszarpanym łańcuchem Cordillera Negra. W środkowej części tych gór przyciąga wzrok znajoma sylwetka - bezimienny szczyt do złudzenia przypominający nasz poczciwy Giewont. Bazę zastaliśmy prawie pustą; na dolnym tarasie stał tylko jeden większy namiot oraz dwa małe. Ich właściciele wyszli o świcie w dalszą drogę. Rozgościliśmy się powyżej, przez resztę dnia oddając się błogiemu lenistwu, potem zaś kontemplując wspaniały, złoto-pomarańczowy zachód słońca. 

 

Daniel Milla wspina się w kuluarze Candeletty w drodze na Przełęcz Garganta.

Daniel Milla wspina się w kuluarze Candeletty
w drodze na Przełęcz Garganta.

fot. Mirosław Mąka

 



Tej nocy przeżyłem coś, co zdarza się tylko raz. W przeszłości wielokrotnie obserwowałem w górach krystalicznie czyste niebo, usiane gwiazdami. Tym razem jednak to, co rozpętało się na firmamencie, wymyka się wszelkim próbom opisu. Miałem wrażenie, że już nie niebo, lecz cały wszechświat otwiera się głębiej, szerzej i jaśniej niż granice wyobraźni. Dzięki nadzwyczajnej przejrzystości powietrza widziałem obraz nieba pod Krzyżem Południa, niczym przez teleskop - miliardy pulsujących gwiazd zawieszonych na różnych poziomach głębi, rozświetlone i przenikające się mgławice, oraz fantastyczne, niekończące się galaktyki w świetlistej mgle. „Niebo gwiaździste nade mną...” - Kant odnalazł w nim dowód istnienia Boga, choć patrzył tylko na szare niebo nad Królewcem. Jakimi słowami wyraziłby swą genialną myśl, gdyby ujrzał ten spektakl?! 

Następnego dnia, bez zbędnego pośpiechu, wyruszyliśmy do schroniska Huascaran i dalej, do obozu pośredniego na lodowcu. Odcinek z bazy do schroniska biegnie niewyobrażalnie pięknym terenem, przewijając się przez spiętrzone i wygładzone przez lodowiec płyty skalne z tysiącami strumieni, cieków wodnych, malowniczych jeziorek i wodospadów. W podejściu przez około trzy godziny trawersuje się kolejne bariery olbrzymich, kilkudziesięciometrowych płyt, często tak mocno nachylonych, że ich przejście „na tarcie” odbywa się na skraju przyczepności wibramu. Pomiędzy połaciami płyt droga przewija się zacięciami i kominkowatymi depresjami o trudnościach zbliżonych do Orlej Perci. Odcinek ten dostarcza prawdziwej satysfakcji estetycznej, tym większej gdy uświadomimy sobie, że podobna droga w Tatrach czy Alpach stała by się bez wątpienia ferratą z tonami zamontowanego żelastwa. Tu zaś pozostaje nietknięta, oznaczona tylko dla orientacji małymi kopczykami kamieni. 

 

Schronisko Huascaran (4675 m)

Schronisko Huascaran (4675 m).

fot. Mirosław Mąka

 

W kamiennym Refugio Huascaran (4675 m) zatrzymujemy się na krótki odpoczynek. Spotykamy tam grupę włoskich alpinistów oraz kilku peruwiańskich przewodników. Ci ostatni to dobrzy znajomi Daniela, więc jest okazja do wymiany doświadczeń i uwag na temat planowanej drogi. W rozmowach prowadzonych w języku quechua często przewija się imię ich zaginionego przyjaciela z Huaraz.


Wczesnym, słonecznym popołudniem ruszamy ze schroniska, wznosząc się poprzez kolejne pasy płyt i rumowisk skalnych w kierunku białego lodowca pod pd.-zach. ścianą Huascarana. Docieramy tam po godzinie, wiążemy się i rozpoczynamy nużące, trzykilometrowe podejście do obozu pośredniego, zwanego też First Camp (ok. 5400 m). Droga na tym odcinku wznosi się umiarkowanie i jednostajnie, w terenie względnie bezpiecznym, z niewielką ilością szczelin. Bezpośrednio przed nami piętrzą się monumentalne, skąpane w słońcu ściany obu Huascaranów z gigantycznymi bastionami lodowych seraków w dolnych partiach. Potężne bariery lodowe zdają się być przeszkodą trudną do przebycia. W czasie około czterech godzin podejścia obserwujemy lub słyszymy sześć mniejszych i większych lawin w różnych punktach ściany. Najpotężniejsza urywa się spod szczytu Norte, z hukiem wypełniając kocioł u stóp ściany wznoszącym się na setki metrów tumanem śnieżnego pyłu. Późnym popołudniem, nieco przypaleni słońcem, zrzucamy wory na wypłaszczonym fragmencie lodowca, kilkaset metrów od dolnego wypiętrzenia ściany. Biwakowanie dalej byłoby narażone na zasięg lawin i odrywających się seraków, które, choć rzadziej, schodzą także w nocy. Kawałek powyżej nas rozbija się ośmioosobowa ekipa Włochów wraz z tragarzami i peruwiańskimi przewodnikami. Kolejny złoto-czerwony zachód słońca nad postrzępionym łańcuchem Cordillera Negra zabarwia na różowo i fioletowo rozległe pola śnieżne zawieszone nad urwiskami seraków, na widocznych stąd w wielkim perspektywicznym skrócie ścianach Huascaranu. Potem jak zwykle po zachodzie, gwałtownie chwyta mróz, wpędzając nas na kilka godzin do śpiworów.

Sen nie nadchodzi zbyt łatwo. Ciszę co jakiś czas przerywają odgłosy mniejszych obrywów i szum lodowego gruzu spływającego żlebami gdzieś wysoko w ciemnościach. W końcu chyba zasypiam i melodyjka alarmu z komórki wprawia mnie w zdziwienie, że już czas. Sześć godzin upłynęło niepostrzeżenie, jakby minął kwadrans. 

Dochodzi 1,00 po północy. Solidny mróz zabetonował śnieg na lodowcu. Niebo rozgwieżdżone, ale już nie tak, jak poprzedniej nocy. Duże strzępy chmur wiszą nad czarnymi konturami grani. Zwijamy namioty, pakujemy wory i tuż przed 2,00, związani, startujemy przy czołówkach w górę lodowca.

Odcinek z obozu na Przełęcz Gargantę nazywają tu czasem „polem minowym” i nie ma w tym wielkiej przesady. Faktycznie, jest to najbardziej ryzykowny fragment drogi na Huascaran. Pokonuje się go między północą a świtem, gdy najsilniejszy mróz zwiąże śnieg i lód, zmniejszając częstotliwość obrywów seraków i lawin śnieżnych. W ciągu dnia, a zwłaszcza po południu, jest to trasa wyłącznie dla amatorów „rosyjskiej ruletki”. Mijamy namioty rozbudzonych już Włochów i jednostajnie posuwamy się ku coraz bardziej spiętrzonym partiom lodowca. Pojawiają się pierwsze większe szczeliny, które obchodzimy szerokimi zakosami, lodowiec marszczy się i staje dęba. Trasa staje się coraz bardziej urozmaicona, z lodowymi ściankami, żlebkami i misternymi trawersami po wąskich lodowych grzędach pomiędzy czeluściami olbrzymich szczelin. Mniejsze szczeliny przeskakujemy lub pokonujemy z duszą na ramieniu po nie budzących zaufania mostkach śnieżnych. Coraz rzadziej idziemy z lotną, wiele fragmentów wymaga już solidnej asekuracji z szabli lub mocno osadzonej dziaby. Średnia nachylenia to około 30-50º, lecz zdarzają się odcinki znacznie stromsze. Po kilku godzinach dochodzimy do podstawy olbrzymiego, około dwustumetrowego kuluaru zwanego Candelettą. Jest to wyjątkowo efektowny fragment drogi, przebijający się pionowo pomiędzy dwiema barierami seraków o rozmiarach wielopiętrowych kamienic i kształtach jak ze snu obłąkanego rzeźbiarza. Z wolna rozjaśnia się, więc pomimo ostrego mrozu i niełatwego terenu zmuszam się do wyciągnięcia kamery, by uchwycić fascynującą grozę tego miejsca. Kilka wyciągów nad nami, zawieszone bezpośrednio nad Candelettą, wychylają się ku nam kolejne skamieniałe głowy i fantastyczne cielska seraków. Spoglądamy na nie bez słowa, dobrze wiedząc, co nam chodzi po głowie. To mianowicie, że jeśli jakaś lodowa kamienica zechce przemieścić się w dół, to uczyni to z pewnością dopiero wtedy, gdy będziemy już wyżej. Zdecydowanie odrzucamy uporczywie powracającą myśl, że może być inaczej. Daniel napiera jak perfekcyjna maszyna. Dziaby i raki świetnie trzymają w zamrożonym betonie dna kuluaru. Posuwam się za nim wolniej, ale równomiernie i bez odpoczynków. Czuję się całkiem nieźle, dwutygodniowa aklimatyzacja zrobiła swoje. Clavier, przygnieciony olbrzymim worem, wspina się jako trzeci. Za nim idzie jeszcze kolega Daniela - Leoncio, który dołączył do nas z zamiarem wspólnego wejścia na Huascaran. Przez chrzęst raków, zgrzyty dziaby oraz własny przyśpieszony oddech co kilkanaście minut przebija dość upiorny dźwięk, który na moment mrozi nam skórę na grzbiecie. Jest to rodzaj potężnego stęknięcia połączonego z cichym trzaskiem. Gigantyczne seraki przypominają, że nie są bynajmniej martwymi wieżami z lodu, lecz cały czas żyją i brzydko coś kombinują. 

Jest już zupełnie jasno, gdy na wysokości ok. 5800 m z ulgą osiągamy górny wylot Candeletty. Z tego miejsca startuje w lewo długi trawers w kierunku Garganty, o zdecydowanie mniejszym nastromieniu, lecz za to pełen szczelin, często niewidocznych pod cienką warstwą śniegu. Od góry zaś droga narażona jest na lawiny, schodzące ze środkowych partii ściany Huascarana. Pół godziny przed Gargantą trawersujemy olbrzymie, świeże lawinisko, przecinające naszą drogę. Zaraz potem dostrzegamy kilka małych sylwetek stojących na zawieszonym śnieżnym tarasie, na tle nieba. Zbliżamy się do High Camp (ok. 6000 m) rozlokowanego na niewielkim plateau - nieco poniżej samej przełęczy, lecz w miejscu względnie bezpiecznym od lawin. Zastajemy tam dwa lub trzy małe kolorowe namioty i nieopodal nich rozbijamy własne, by jak najszybciej schronić się przed nieustannymi porywami silnego wiatru, niosącego chmury lodowego pyłu. Po godzinie do obozu dociera  idąca za nami ekipa Włochów i na poletku robi się dość gęsto od namiotów. Nie ma jeszcze południa, godziny wloką się niemiłosiernie, wypełniamy czas gotowaniem i przypadkowymi rozmowami. Jako jedyny Polacco wzbudzam życzliwe zainteresowanie Włochów i ucinam sobie pogawędki to z tym, to z owym. Młody student Luigi doszedł do obozu resztkami sił i zdradza silne objawy choroby wysokościowej: męczą go torsje i ostry ból głowy. Wiadomo już, że nie ma szans na dalszą drogę w górę. Słońce z wolna wędruje ku dalekim Cordillera Negra, niestety coraz bardziej przesłaniane przez nawarstwiające się chmury. Obserwuję i fotografuję w zmieniającym się oświetleniu oszałamiająco piękną lodową ścianę Huascarana Norte, rozbłyskującą srebrnym światłem w miejscach trafień promieni słońca, przebijających się przez skłębione chmury. Uderzenia wiatru nasilają się, zwalając na uginające się namioty potężne chmury śnieżno-lodowego pyłu. Po zachodzie słońca, jak zwykle, gwałtownie spada temperatura - koło 19,00 jest już -20º C. Daniel zniknął na dłużej w namiocie peruwiańskich przewodników, gdzie - jak mi później zdradził - podjęli decyzję o rezygnacji z próby wejścia na szczyt, jeśli pogoda nie poprawi się w ciągu kilku godzin. Warunki ocenili jako zbyt ryzykowne. Ja tymczasem zmagałem się z innym kłopotem: przy czołówce cierpliwie walczyłem z zamkiem śpiwora, który zepsuł się złośliwie na samym dole, uniemożliwiając nawet częściowe zasunięcie. Nie był to bynajmniej błahy problem, gdyż wewnątrz namiotu temperatura spadła do minus kilkunastu stopni i w otwartym śpiworze groziło mi wychłodzenie, które mogło przesądzić o możliwościach dalszego działania. Szczęśliwie po blisko półgodzinnych zabiegach zdołałem jakoś połączyć obie części zamka. Po chwili wrócił Daniel, wciskając się do namiotu wraz z chmurą lodowatego pyłu. Łyknęliśmy gorącej czekolady z termosu i z zimna przybraliśmy pozycje prenatalne, licząc na krótką choćby życzliwość Morfeusza. Daniel najwyraźniej bardziej cieszył się jego względami, gdyż błogo odpadł po paru minutach. Ja natomiast męczyłem się godzina po godzinie, próbując bezskutecznie zobojętnieć na niekończące się łomotanie wiatru o wątłe płótno namiotu. Chyba jednak w końcu odpłynąłem w niebyt, choć miałem przykre wrażenie, że stało się to tuż przed natrętną melodyjką budzika, którą już szczerze znienawidziłem.


1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com