facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2018-03-21
 

"Dotknięcie pełni" Pisco - Alpamayo - Huascaran

Tamtej spokojnej nocy - gdzieś na srebrnych, księżycowych zboczach Huascarana - po kilku bezsennych dobach, nareszcie odpływałem w niebyt upragnionego snu. Obolałe mięśnie rozluźniły się błogo i tylko w mętniejącej świadomości powracał wściekły łopot targanego wiatrem namiotu oraz wspomnienie świdrującego bólu głowy. To jednak była już przeszłość, którą zostawiłem dwa kilometry wyżej. Teraźniejszością było ciepło śpiwora i kojąca myśl o długich godzinach do świtu. Konstatując swą ekskluzywną sytuację, odpadłem nie wiedząc kiedy, wessany w oniryczne zaświaty.

 

Wspinaczka na Alpamayo

Pd.-zach. ściana Alpamayo w zachodzącym słońcu

fot. Mirosław Mąka



Pamiętam, że jakiś monotonny dźwięk długo mieszał się z moim snem. W końcu zwyraźniał na tyle, że sen prysł i otworzyłem oczy. W ciemności namiotu, na zwiniętej puchówce migało zielone światełko komórki, która cierpliwie grała melodyjkę. Wyostrzyłem zaspany wzrok - na wyświetlaczu była 3,00 nad ranem. A głowę bym dał, że zasnąłem przed chwilą. Wciąż w półśnie, wcisnąłem klawisz odbioru, wydając z siebie stłumione „Halo?”. I wtedy usłyszałem radosny głos mego przyjaciela Zbyszka Płatka: „Panie Mirku, już wszystko wiem! Gratulacje!”. Zaschło mi w gardle, więc tylko chrząknąłem, a Zbyszek nawijał dalej z sympatyczną i zamierzoną przesadą: „Ludzie miesiącami gromadzą sprzęt, kombinują sponsorów, montują całe wyprawy, żeby zdobyć choć jeden z tych szczytów. A ty pojechałeś sam, z jednym plecakiem i załoiłeś od razu trzy takie fajne góry! Zeznawaj zaraz, jak to zrobiłeś?!” Przełknąłem ślinę i w końcu wydobyłem z siebie głos: „Wielkie dzięki, Zbyszku! Ale tu jest teraz środek nocy!”. Okazało się, że Zbyszek w przekonaniu, iż wróciłem już do Polski, zadzwonił koło 10,00 rano. W Peru było jednak siedem godzin wcześniej. Zbyszkowi było głupio, a mnie bardzo miło. Na dalsze „zeznania” umówiliśmy się w kraju.

 

Masyw Huascarana widziany ze wsi Musho

Masyw Huascarana widziany ze wsi Musho.
fot. Mirosław Mąka

  
Relację z mojej mini-wyprawy można zawrzeć w dwóch zdaniach. Pod koniec lipca 2009 r. spakowałem dwudziestokilowy wór (limit wagowy linii lotniczych KLM), poleciałem do Limy, stamtąd zaś pojechałem do Huaraz - odpowiednika naszego Zakopanego w Cordillera Blanca. W ciągu trzech tygodni wszedłem na Nevado Pisco (5752 m), „drogą francuską” na Alpamayo (5947 m), oraz na najwyższy szczyt Peru Huascaran Sur (6768 m), w międzyczasie zwiedzając kilka uroczych dolin, przełęczy i jezior w sercu Cordillera Blanca.

Od razu wyjaśniam, że nie była to wyprawa jednoosobowa. W Peru byłem umówiony ze znakomitym wspinaczem Danielem Millą, poznanym przed rokiem, gdy wraz z moją partnerką Elą Jodłowską uskutecznialiśmy ciężki wycof w burzy śnieżnej z grani Chopicalqui (6354 m), potem zaś wędrowaliśmy niezapomnianym trekiem „Santa Cruz”. Daniel - drobnej postury, lecz twardy i doświadczony Indianin Quechua - okazał się świetnym partnerem, człowiekiem o wielkim uroku i kulturze osobistej. Tworzyliśmy zgrany i sprawny zespół, choć w technice wspinania, wytrzymałości, a zwłaszcza znajomości terenu - nie sięgałem mu nawet do wiązań raków. To dzięki niemu, a także sporej dawce szczęścia, nasza wyprawa odniosła sukces. Był też z nami Cleber Coronel, sympatyczny tragarz i kucharz w jednej osobie. Bez jego pomocy zarżnęlibyśmy się pod ciężarem worów, a bez jego kulinarnej alchemii nasze menu byłoby o wiele uboższe. Każdorazowo wynajmowaliśmy osły, które dźwigały bagaż na długich, lecz łatwych trasach do baz. Należało oszczędzać siły, bo do wyższych obozów trzeba było targać ekwipunek na własnych grzbietach.

Wspomniałem o szczęściu, które nam sprzyjało. Czynnik ten, pozornie niewymierny, odegrał znaczącą rolę, zważywszy, jak wiele spraw było od niego zależnych. Przede wszystkim kwestią szczęścia była pogoda, bardzo w Kordylierach kapryśna. Dla nas okazała się dość łaskawa, choć daleka od idealnej. Huraganowy wiatr uderzający falami rozpylonego lodu raczej, niż śniegu, był od pewnej wysokości zjawiskiem normalnym i mocno wykańczającym, a na Huascaranie nasilonym do granic wytrzymałości. Nie aż takim jednak, żeby zmusić nas do wycofów. A zatem mieliśmy szczęście. Nie opuszczało nas ono także w rozlicznych, jakże różnych sytuacjach, z których każda mogła przesądzić o powodzeniu bądź porażce. Szczęśliwie ominęły mnie poważniejsze objawy choroby wysokościowej, nie załamały się pod nami liche mostki śnieżne nad szczelinami, seraki urywały się na naszej drodze, gdy byliśmy jeszcze bezpiecznie nisko, lub ponad nimi, lodowe pociski w ścianie Alpamayo nie połamały mi kości, a nawet zepsuty zamek śpiwora udało mi się naprawić, dzięki czemu nie zamarzłem na Przełęczy Garganta. Takich spraw, czasem pozornie drobnych, lecz w ekstremalnych warunkach urastających do rangi „być albo nie być”, mieliśmy naprawdę sporo. I właśnie wtedy szczęście okazuje się być czynnikiem całkiem konkretnym i wielce pożądanym. Na równi ze znajomością wspinaczkowego rzemiosła, otrzaskaniem w górach, oraz minimum sensownej logistyki.

Pominę szczegółowe itineraria dotyczące naszej działalności. Odległości i czasy dojść do baz oraz poszczególnych obozów, ceny wynajmu osłów i koszty transportu - były wielokrotnie opisane w różnych wcześniejszych relacjach. Tu zaś podzielę się jedynie paroma wspomnieniami z poszczególnych wejść, które być może dostarczą zainteresowanym nieco przydatnych informacji.

NEVADO PISCO (5752 m)

Po dwóch dniach aklimatyzacji w Huaraz (ok. 3100 m) oraz krótkich, lecz intensywnych wycieczkach typu trekingowego w pobliskie partie gór (np. wspaniałe jeziora Churup!), zdecydowaliśmy - podobnie jak wiele wypraw przed nami - że na początek wejdziemy na Nevado Pisco (5752 m), szczyt piękny i okazały, ale technicznie łatwy. Po kilku godzinach marszu z polany Cebollapampa ścieżką oferującą niezapomniane widoki na masyw Huascaranów (6768 m), Chopicalqui (6354 m) oraz niesamowitych lodowych organów Chacraraju (6112 m) dotarliśmy do Base Camp (4600 m) - rozległej polany z górującym ponad nią Refugio Peru, jednym z trzech kamiennych schronisk istniejących w Białych Kordylierach. Następnego dnia przeszliśmy z bazy do Campo Morena (ok. 4900 m), pokonując malowniczą trasę grzbietami olbrzymich moren, wznoszących się ku porażająco białym, potężnym ścianom masywu Huandoy (6395 m). Po przejściu gigantycznego kotła skalnego stanęliśmy nad urzekająco pięknym, intensywnie szmaragdowym jeziorem, znad którego wkrótce dotarliśmy do Campo Morena - obozu położonego na dnie płaskiej, zagubionej wśród gigantycznych głazów, kotlinki. Tu rozbiliśmy namioty, resztę dnia poświęcając czynnościom kulinarnym. Pogoda niestety pogarszała się z godziny na godzinę, a ciężkie chmury i mgły stopniowo wypełniały boczne doliny i przesłaniały krajobraz. Wiało niemiłosiernie, smagając po oczach zlowowaciałym śniegiem. O zmroku, czyli około 18,00 zapadliśmy w śpiwory, ale spanie było raczej umowne, tak że słodka melodyjka budzika o 2,00 w nocy nie wyrwała mnie bynajmniej z błogiego niebytu, lecz tylko zakończyła parogodzinne przewracanie się z boku na bok. Na zewnątrz wciąż zawiewało śniegiem, którego spora warstwa przygniatała już płótna namiotów.

 

Nevado Pisco (5752 m) Po prawej widoczne Refugio „Peru”

 Nevado Pisco (5752 m) od pd.-wsch.

Po prawej widoczne Refugio „Peru”

fot. Mirosław Mąka

   


Po szybkim łyknięciu pół menażki odgrzanej zupy, w świetle czołówek ruszamy w drogę. Początkowo jednostajnie trawersujemy pokryte świeżym śniegiem kamieniste zbocza moreny, by po godzinie stanąć przed kilkudziesięciometrowym, mocno nastromionym przełamaniem czoła lodowca. Wiążemy się, nakładamy raki, i rozpoczynamy kilkugodzinne podejście lodowcem ku przełęczy Huanoy-Pisco (ok. 5300 m), potem zaś szeroką granią i rozległymi polami śnieżnymi wzdłuż niej, obchodząc szczeliny, w tym dwie o kubaturze niewielkich ulic. Idziemy w zespole trójkowym; tym trzecim jest Cleber - nasz tragarz i kucharz, całkiem nieźle obeznany ze wspinaniem. Cały czas miotają nami coraz potężniejsze uderzenia wiatru niosącego tumany zlodowaciałego śnieżnego pyłu. W świetle czołówek masy śniegu ze świstem, szaleńczo pędzą poziomymi smugami. Przed 6,00 rozwidnia się i po kolejnej godzinie teren mocno staje dęba. W twardym śniegu wspinamy się na kopułę szczytową o nachyleniu ok. 35-45º. Po 5 godzinach i 50 minutach od wyjścia z obozu stajemy na szerokim wierzchołku Nevado Pisco (5752 m). Niestety, nie ma żadnych szans na poprawę pogody i jakikolwiek widok ze szczytu. Ogromna szkoda, bo panorama z tego miejsca należy ponoć do najpiękniejszych w całych Kordylierach. Pocieszamy się łykiem znakomitego Pisco Vargas, świętując przy okazji przypadające w tym dniu trzydzieste urodziny Daniela. Z głębin kieszeni dobywam komórkę i o dziwo, bez większych problemów łączę się z moją żoną Małgosią w Polsce. Rozmawiamy krótko, bo wycie wiatru zagłusza słowa. Wykonujemy też kilka niełatwych w tych warunkach zdjęć oraz 2-3 minutową sekwencję filmu. Potem bez zbędnej zwłoki - droga powrotna. Pod szczytem mijamy Amerykanina z Peruwiańczykiem - jedyny poza nami zespół, który tego dnia dotarł do szczytu. Dwa inne wycofały się już znad przełęczy, gdzie wiatr nasrożył się o wiele bardziej, niż na lodowcu.

 

 

 

 „Pisco Vargas” wypite na szczycie Pisco

    Kilka łyków świetnego „Pisco Vargas” na szczycie Pisco

z okazji trzydziestych urodzin Daniela

fot. Mirosław Mąka

   

 

Zejście, teoretycznie po własnych śladach, w rzeczywistości zamieniło się w żmudne błądzenie po rozległych, kompletnie zawianych polach, wypatrywanie kolejnych szczelin oraz szukanie obejść. Nasze ślady w mgnieniu oka znikały pod świeżo nawianym śniegiem. Wściekły wiatr nie zamierzał popuszczać, a widoczność spadła do długości liny. Tylko dzięki intuicji Daniela i jego znajomości terenu - choć mocno wychłodzeni i skatowani - jednak po paru godzinach bezbłędnie dotarliśmy obozu. Tego samego dnia zeszliśmy do bazy. Z godziny na godzinę pogoda poprawiała się. Późnym popołudniem zza chmur wyłoniła się świetlista koronka nawisów na grani Pisco skąpana w różowym blasku zachodzącego słońca, a po spokojnej nocy powitaliśmy piękny, bezchmurny poranek. Z naszym wejściem na szczyt trafiliśmy bezbłędnie na w jedyny dzień fatalnej pogody w tym okresie.

Nieodparcie nasuwa się refleksja, iż nie należy bagatelizować i lekce sobie ważyć tego szczytu. Wejście na Pisco nie dostarcza nadmiaru adrenaliny, stanowiąc piękną i wyluzowaną wspinaczkę - ale tylko podczas niezłej pogody i dobrej widoczności. Natomiast wichura i silny mróz mogą zamienić ten spacer w solidne przeżycie. Przy złej widoczności niezwykle łatwo stracić orientację, zapuścić się w skomplikowane, boczne rozgałęzienia pól śnieżnych - i nieopatrznie skończyć w jednej z licznych, zdradliwych szczelin lub wylądować na krawędzi obrywających się ku pn.-zach. barier seraków. Takie przypadki miały już tam miejsce. Wspinaczkę na Pisco można z grubsza porównać z wejściem na Mont Blanc od schroniska Gôuter. Tyle, że jest znacznie wyżej, nieco dalej, miejscami bardziej stromo oraz znacznie poważniej w kwestii szczelin. Góra zaś - często niedowartościowana i traktowana jako pośredni, aklimatyzacyjny cel przed czymś poważniejszym - jest naprawdę efektowna i piękna. Majestatyczna śnieżna sylwetka, przypominająca śpiącego lwa, wznosi się samotnie pomiędzy potężnym masywem Huandoy (6356 m) a dzikimi lodowymi zerwami niesamowitego Chacraraju (6112 m). Zdecydowanie polecam!

ALPAMAYO (5947 m)

Cudowne, wręcz nierealne organy lodowe Alpamayo już od kilku dekad przyciągają jak magnes alpinistów z całego świata. Sławy dodaje jej swoista legenda oraz miano „najpiękniejszej góry świata” otrzymane na światowej wystawie fotografii górskiej w Monachium w 1966 roku. Odtąd w mniej lub bardziej oficjalnych rankingach plasuje się niezmiennie w pierwszej trójce „najpiękniejszych” - zestawiana często z Matterhornem i Ama Dablam. Rankingi można lekceważyć, bo każdy z nas ma swoje najpiękniejsze góry, jednak urody Alpamayo odmówić nie sposób. Niejedna góra w tym rejonie mogłaby śmiało konkurować z jej majestatem - lecz żadnej nie otacza taka legenda. Tylko „szklana góra” Alpamayo stała się ikoną i symbolem niezwykłego piękna Cordillera Blanca.

 

 Base Camp pod Alpamayo

Namioty pod prastarymi drzewami „kenua” w Base
Camp pod Alpamayo

fot. Mirosław Mąka

 


Przygoda z tą górą zaczyna się we wsi Caschapampa, skąd wyruszamy na lekko (cały ekwipunek jedzie na osłach) do odległej o ponad 25 kilometrów Base Camp. Posuwamy się dnem olbrzymiej Doliny Santa Cruz, trasą jednego z najsłynniejszych trekkingów świata, wiodącą przez Przełęcz Punta Union (4760 m) do Doliny Huaripampa. Zanim nasza droga odbije na pn.-zach., wznosząc się zakosami ku rozległemu plateau, na końcu którego funkcjonuje baza (4330 m), pokonamy połowę trasy trekkingu „Santa Cruz”, smakując urzekające krajobrazy. Odcinek ten, choć znany mi już z ubiegłorocznych wędrówek, niezmiennie zachwyca i dostarcza niezapomnianych wrażeń. Okazuje się, że nie mniejsze przeżycia czekają w samej bazie, usytuowanej na skraju wspaniałego, pierwotnego lasu drzew „kenua” o brązowo-pomarańczowej korze i fantazyjnie poskręcanych konarach. Niewiele wiem o tym niezwykłym gatunku. Drzewa te, podobnie jak oliwki, należą do wyjątkowo długowiecznych. Okaz, którego pień można objąć rękami, może liczyć 500-600 lat. A mój namiot stanął pod wspaniałym, sędziwym starcem, którego pień miał w obwodzie ponad 3 metry. Zapewne był już leciwy, gdy kwitło imperium Inków.

Z bazy obserwujemy pd.-wsch. ścianę Alpamayo - piękną, lecz bez porównania mniej efektowną, niż słynna, niewidoczna stąd ściana pd.-zach. Do Col Camp na przełęczy, wciętej pomiędzy Alpamayo a masyw Quitaraju (6036 m) czeka nas ponad 1200 m przewyższenia i wiele godzin podejścia - początkowo terenem skalnym i spiętrzającymi się, wygładzonymi płytami, potem zaś coraz bardziej nastromionym, pooranym fantastycznymi szczelinami, lodowcem. Końcowy odcinek drogi biegnie blisko stumetrowym śnieżno-lodowym kuluarem o nachyleniu 45-60º, w którym przydają się dziaby, a który w dół najlepiej pokonać w zjeździe. Odcinek z bazy do Col Camp można, zarzynając się, pokonać w jeden dzień. Lepiej jednak, umiejętnie rozkładając siły, przenocować w połowie drogi, w obozie pośrednim tuż przed wejściem na lodowiec.

 

Widok z Dol. Arhueycochan

Widok z Dol. Arhueycocha nieopodal bazy pod
Alpamayo na piramidę Artesonraju (6025 m)

fot. Mirosław Mąka



Bezpośrednio za przełęczą (ok. 5500 m), na niewielkim śnieżnym plateau rozbijamy nasze dwa pomarańczowe namioty, nieopodal kilku innych. W obozie jest już dwóch Amerykanów, kilku wspinaczy z Włoch, dwóch peruwiańskich przewodników oraz paru tragarzy. Jest wczesne popołudnie, więc przez resztę dnia możemy napawać się wspaniałą panoramą otwierającą się z tego miejsca. Przed naszymi oczami rozgrywa się niepowtarzalny spektakl natury z udziałem gór, fantastycznych zwałów chmur oraz słońca rzucającego świetliste plamy na lodowce i śnieżne zbocza. Nareszcie stajemy oko w oko z naszym celem. Ścianisko Alpamayo jest cudowne! Pomimo tylu oglądanych wcześniej zdjęć zaskakuje swym ogromem i majestatem. Partie szczytowe giną w chmurach, lecz większość ściany - owe słynne organy i struny z lodu - pobłyskują jak klejnot w zachodzącym słońcu. Na rozległych polach śnieżnych poniżej charakterystycznej, biegnącej w poprzek ściany szczeliny widzimy wielkie świeże lawinisko - tuż na lewo od wejścia w „drogę francuską”.

 

       Mirek Mąka w Col Camp

Mirek Mąka w Col Camp. W tle pd.-zach. ściana Alpamayo.

fot. Daniel Milla


Droga ta - niemal diretissima ściany - bywa w ostatnich latach chodzona najczęściej. Biegnie środkową częścią ściany, fantastycznym lodowym kuluarem o średnim nachyleniu 65 - 85º. Jest nieco dłuższa i trudniejsza od drogi Ferrariego (pierwszego zdobywcy pd.-zach. ściany Alpamayo w 1975 roku), lecz zdecydowanie od niej bezpieczniejsza. Na Ferrarim bowiem, w okolicach grani nawarstwiły się seraki, które odrywają się i spadają co jakiś czas linią drogi, a parę lat temu zmiotły ze skutkiem śmiertelnym wspinający się zespół. I chociaż w kwietniu tego roku zwalił się największy serak, to jednak droga nadal pozostaje zbyt ryzykowną, by się nią wspinać.


1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-24
Tylko w GÓRACH
 

Gra w nowe linie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Arktyczny freeride – Svalbard

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-22
Tylko w GÓRACH
 

Prawdziwe życie

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com