W 2005 r. na Broad Peak spadłeś i roztrzaskałeś stopę na wysokości niemal 8000 m. Film, który zrealizowałeś o tej wyprawie, zebrał nagrody publiczności. Widzowie pękali ze śmiechu oglądając dramatyczną akcję ratunkową. Ściągano cię do bazy położonej trzy kilometry niżej. Czy obecna wyprawa na tę samą górę zimą jest żartem, przejawem twojego poczucia humoru? Uczestniczy w niej tylko trzech alpinistów i kilku lokalnych tragarzy wysokościowych.
Artur Hajzer: Jest wynikiem trzeźwej kalkulacji. Wiem już, że jest to góra, z której da się zejść bez użycia jednej nogi.
Ale z użyciem pośladków. Zsuwałeś się na nich trzy doby.
Do obecnej wyprawy trenowałem ponad rok według specjalnego programu opracowanego przez dr Zbigniewa Borka z katowickiego AWF. Ekspedycja na Dhaulagiri (8167 m) wiosną 2008 była jego elementem. Weszliśmy na szczyt z Robertem Szymczakiem, lekarzem.
Liczny zespół niczego nie załatwia. Byłem na zimowej wyprawie na Nanga Parbat dwa lata temu. Ostro wyszła tam prawda znana ze wszystkich dużych polskich ekspedycji: jeden patrzy na drugiego, wyczekuje, kombinuje zamiast się wspinać.
Ponieważ zimą warunki są nieprzewidywalne, karawana tragarzy z naszym ekwipunkiem założyła bazę pod Broad Peak w październiku. Akcją sterowaliśmy zdalnie za pomocą maili i agencji pakistańskiej. Sami dolecimy do bazy helikopterem.
Miałeś ostatnio serię wypadków: poza strzaskaną stopą, utrata świadomości w obozie II na wys. 6800 na Dhaulagiri, lot w lawinie w Tatrach. To nie rokuje najlepiej.
Ależ do mnie przylgnęło określenie dziecko szczęścia! Przecież przeżyłem.
Co się stało w Tatrach?
W lutym 2008 r. robiliśmy we czwórkę grań Tatr Zachodnich, na lekko, non stop, bez biwaku. W 22-giej godzinie marszu zjechałem na Ciemniaku z nawisem śnieżnym. Nikt tego momentu nie widział. Moi partnerzy zobaczyli urwany ślad na grani i zawiadomili przez telefony komórkowe TOPR.
Pamiętasz przebieg wypadku?
Każdą sekundę. Wbiłem czekan, obróciłem się twarzą do stoku i zatrzymałem. Lawina poszła dalej. Jakaś końcówka śniegu znowu mnie pociągnęła. Wiedziałem, że to nie żarty. Kiedy próbowałem hamować nogą, wciągało mnie pod śnieg, więc położyłem się na plecach, kończyny uniosłem do góry i jechałem jak po zjeżdżalni na plaży. Dno doliny migało daleko między drzewami za zbliżającym się progiem przepaści. Przed progiem lawina się zatrzymała. Przysypało mnie. Zdążyłem wyciągnąć rękę ponad głowę. Przez 10 sekund masy śniegu dobijały mnie, cementując. Wychładzasz się natychmiast. Dyszałem i trząsłem się. Pół godziny tkwiłem w lawinie z ręką w górze, w której trzymałem czekan. Jego czubek sterczał na powierzchni. Ratownicy od razu zobaczyli z helikoptera skrawek czekana. Odkopali mnie.
O czym myślałeś tkwiąc pod śniegiem?
Byłem pewien, że koledzy zbiegną i za chwilę mnie wyciągną. Potem pomyślałem: daj sobie spokój chłopie z tymi górami...
Ciąg dalszy na: www.rp.pl/artykul/244272,245923_Czlowiek_w_gorach_juz_nie_czuje_sie_sam.html