facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2008-06-05
 

BUJDAŁKI O TATRACH ZIMOWĄ PORĄ - Wspinanie samotne

Solówka jest po prostu sztuką ćwiczenia charakteru i twardej „dupy”. Może dlatego tak wielu z niewielkiej grupy próbujących tak łatwo się wycofuje, często po pierwszym wyciągu.

BUJDAŁKA O TATRACH ZIMOWĄ PORĄ 

Im bliżej zimy tym bardziej natrętne stają się myśli dotyczące dróg, do których chciałbym przyłożyć ostrza swoich dziab. Lista oczywiście jest długa i jak co roku okazuje się, że realizowany został niewielki procent planów. Dobre chociaż i to, poza tym będę miał co do roboty podczas następnej zimy.



W księżycową noc

Zarówno Marcin Księżak, jak i ja mieliśmy w planach łańcuchówkę w rejonie Moka, a nasze pomysły były zbliżone. Pierwotnie miało być W samo południe na Buli pod Bandziochem, później Schody do nieba na Kazalnicy Mięguszowieckiej, a na koniec Świerz na Mięguszowieckim Szczycie Wielkim. Zapowiadała się fajna łańcuchówka, ale Marcin stwierdził, że może być jeszcze fajniej, jeśli pójdziemy za przykładem chłopaków od Climb Machine oraz Marcina Tomaszewskiego i zamiast Schodów zapodamy coś bardziej oryginalnego. Miał to być mój pierwszy wypad tej zimy w Tatrach, zatem plan był dość ambitny.

Bula już za nami, stoimy pod Kazalnicą. Obserwujemy chłopaków na Łapie, Drodze na Hel i Korosadowiczu. Niecodzienny tłok panuje dzisiaj w polskiej „ścianie ścian”, a będzie jeszcze ciaśniej, ponieważ wypatrzona przez nas linia biegnie między Helem a Korosadem.

Wbijamy się w wyraźne zacięcie, podchodząc pod okapy, mijamy je trawersem w lewo, następnie prosto do góry łatwym terenem poprzecinanym bulderowymi prożkami. Później są czujne płyty, znowu płyty i trawers do Drogi na Hel. W wyjściu ze ściany Kazalnicy pomagają nam ślady pozostawione przez Maćka i Kubę.

Z wierzchołka Kazalnicy w blasku księżyca, wschodnia ściana MSW wydaje się być groźna i onieśmiela. Do tego to zejście – na myśl o nim słabo się robi. Przypominam sobie także, że jutro muszę być na Śląsku, by pomóc rodzinie w świątecznych przygotowaniach... Za cel zastępczy wybieramy Mięguszowiecki Szczyt Czarny, na który wychodzimy nie napotykając większych trudności.

Z całej tej górskiej eskapady, najbardziej utkwiła mi jasna księżycowa noc i niczym niezmącony widok na uśpione Tatry.   



Szkockie klimaty

Był taki okres tej zimy, że halny nie ustępował, a mimo to chciało się jechać w góry . Cóż można było innego zrobić, jak tylko spakować szpej i zobaczyć, jak mają się sprawy w realu.
Już od dłuższego czasu miałem na celowniku drogę Moma na Kazalnicy Cubryńskiej, ale dopiero po przygotowaniu materiału na jej temat do GÓR zachciało mi się jej tak naprawdę. 

W ten wietrzny dzień pod ścianą znalazłem się wraz z Pawłem Bzdzielem, miłośnikiem piaskowca i dolomitu. Naszym celem było przejście Momy klasycznie – tyle ile się da. Niestety, Paweł ze swoimi dwoma archaicznymi dziabami i rakami nie mógł za wiele zdziałać w tej materii. Zacięcia, płyty, trawersy, wszystko to Moma oferuje w najlepszym wydaniu. Po prostu sam miód. Ostatni wyciąg jest kluczowy i świadczy o klasie drogi.

Pokonując pierwsze metry, tuż przed wejściem w zacięcie, jestem zmuszony w niewygodnej pozycji bić haki, bo czeskie friendy jakoś nie chcą siadać. Z lekkimi drgawkami wchodzę w zacięcie zalane lodem. Odkuwam lód pod asekurację i łoję dalej. Wieje i śnieży, walą pyłówki – zimowe wspinanie pełną gębą! W tym wspinaczkowym amoku wychodzę za wysoko. Aby być odważniejszym, wbijam dwa haki i zaczynam ryzykowny trawers w prawo w celu połączenia się z właściwą linią Momy. W pewnym momencie stopnie kończą się, a jedynym chwytem pozostaje tzw. chwyt na plecy, do którego, ze względu na odległość, oddaję rozpaczliwy strzał. Przez moment utrzymuję się, ale po kilku chwilach odpalam lot z wahadłem. Po locie znów jestem na Momie, ale ładnych kilka metrów niżej. Ostatnie trudne miejsce wyciągu i w ogóle na całej drodze to okapik. Po wyjściu z niego zaczyna mnie otwierać i przywisam na dziabce uczepionej kępki trawy. Dziabkinie wyskakują, biorę kilka głębszych wdechów i po paru metrach już jestem przy stanie. W zamieci śnieżnej ściągam Pawła i zaczynamy zjazdy w białą czeluść.

Podczas naszego pobytu w ścianie przybywa sporo śniegu na zejściu. W miejscu względnie bezpiecznym, gdzie wystają kosówki, schodzę z deską śnieżną. Lód na stawie Morskiego Oka jest konsystencji kaszy. Jeden z zatroskanych toprowców wychodzi nam naprzeciw. Okazało się, ze Paweł wpisując nas do książki wyjść podał zdecydowanie zbyt optymistyczną godzinę powrotu, a toprowcy zaniepokojeni naszą nieobecnością i fatalną aurą szykowali się ruszyć nam z odsieczą.   

Po raz drugi w tym roku goszczę w królestwie zakazanej trawy. Tym razem jestem na drodze, o której zawsze marzyłem. Drogę pokonujemy szybko i bez emocji, jestem nienasycony. Tak sobie myślę, że w całym tym wspinaniu, chyba najważniejsze jest, ile dałem z siebie, czy zawalczyłem.

Jan Kuczera 


UTRAFIĆ W DOBRĄ POGODĘ

Zbliża się kolejny weekend, analizuję prognozy pogody na icm-ie, weatheronline oraz sprawdzam na stronie TOPR-u aktualne warunki wspinaczkowe. Oglądam też nasze kochane Tatry poprzez kamery internetowe. Wylampia się, czy mleko? A może kolejne ocieplenie? No nie, w Zakopcu znów zieleń dominuje nad bielą i ponad 5° Celsjusza. Czyżby koniec zimy? Po chwili jednak przychodzi myśl bardziej optymistyczna – będzie dobrze, w górach pogoda szybko się zmienia; w piątkowe popołudnie mżawka, a już dzień później lekki mrozik i czyste niebo.
Dobre warunki pogodowe panowały w drugiej połowie grudnia, kiedy to potężny wyż zadomowił się w centralno-wschodniej części Europy. W górach śniegu nie za wiele, trawy dobrze zmarznięte, a w dzień temperatura „z lekkim minusem”. Na górze błękit, na dole biel. Bajka. Wtedy to udałem się pod Śpiącego Rycerza. Adam z Piotrkiem na Filar Juhaski, a ja z Grześkiem na Rysulę. Dziabanie w trawkach – sama poezja. Dobre warunki wykorzystały również trzy inne zespoły; później śmialiśmy się, że Śpiący Rycerz odpierał zmasowany atak członków Krakowskiego KW.


Przekąska na stanie. Fot. B. Sokołowski



Wspomniany okres dobrej aury przypadł na czas świąt Bożego Narodzenia i sylwestra. Przychylność tę wykorzystaliśmy, odwiedzając Tatry naszych południowych sąsiadów. Razem z Piotrkiem i Grześkiem bawiliśmy w Dolinie Kieżmarskiej. Świąteczny pobyt wykorzystaliśmy w stu procentach – do przodu popychały nas wyśmienite warunki wspinaczkowe oraz niepokój, że w końcu wyczerpie się limit dobrej pogody. Pogody, która notabene utrzymywała się już dwa tygodnie. Cztery dni szybko minęły, trzeba było wracać do domu. Nasza trójka wymieniła się z Aśką i Bartkiem, którzy dołączyli do Magdy i Adama i wspólnie przywitali Nowy Rok. W takich okolicznościach miał miejsce nieoficjalny świąteczno-noworoczny obóz członków KW Kraków.
Muszę przyznać, że Śpiący Rycerz był dla mnie bardzo łaskawy ubiegłej zimy, pozwolił mi dwa razy wspiąć się swoją północną ścianą. Kilkukrotnie przewertowany artykuł z GÓR skierował mnie i Grześka na Drogę Śląską. Pogoda jak marzenie, śniegi twarde i nowe dziabki – tylko się wspinać. Wszystkie elementy wspinaczkowej układanki były bez zarzutu, jedynie nasze obawy o bezpieczne zejście budził wysoki stopień zagrożenia lawinowego. Na szczęście najbardziej niebezpieczny fragment – zakręt w prawo na zachodnim stoku – wystawiony był ku słońcu. Zamiast pokonywać masy śniegu i czujnie się skradać dreptaliśmy gdzieniegdzie szlakowymi kamieniami. Bezpiecznie dotarliśmy do strefy lasów, gdzie z miejsca wpadliśmy w głęboki śnieg.

Równie dobre warunki panowały w pierwszej połowie lutego. Tamtejszego weekendu razem z Piotrkiem ostrzyliśmy sobie ząbki na północną ścianę MSW. Mimo braku zachmurzenia (co oznaczało niskie temperatury w nocy) warunki śniegowe nie były najlepsze. Przekonaliśmy się o tym po wyjściu na Gruszkę. Ostudziło to nasze zamiary na zrobienie Direttisimy i skierowało na Trawiattę, która oferowała najszybszą ucieczkę ze śnieżnych pasów. Na Trawiacie długo nie pobyliśmy, do czego przyczynił się niedokładny schemat i błędy orientacyjne. W mig znaleźliśmy się po niewłaściwej stronie depresjo-komina, co wyznaczyło kierunek naszej dalszej wspinaczki czy raczej ucieczki z objęć Pana Mięgusza –  zmuszeni byliśmy podążać prawą częścią Filara. Przy ostatnich promieniach słońca dotarliśmy na Czerwone Siodełko, później tylko czujne zejście i już na polach Bańdziocha. Prawdziwa górska przygoda.


Grzesiek Kletschka na przedostatnim wyciągu Drogi Śląskiej. Fot. B. Sokołowski



Kolejny uśmiech losu w postaci stabilnej i słonecznej pogody wykorzystałem razem z Robertem w pierwszej połowie marca. Za cel obraliśmy drogi na Zerwie. Motywację i cel podsunął artykuł GÓR opisujący zimowo-klasyczne przejście drogi Łapińskiego – Paszuchy, dokonane trzy miesiące wcześniej przez Tomka i Piotrka. Najpierw rozgrzewkowa Climb Machine. W dzień następny Ła-Pa, na której to zgubiłem łapawicę oraz bacznie wypatrywałem zagubionej dziabki Tomka. Niestety, bezowocnie. Asekurując Roberta na trawersie pod okapem Hokeja, spoglądałem w górę. Nie mogłem się nadziwić „mocy” i umiejętności Marcina Tomaszewskiego, który niecałe cztery miesiące wcześniej poprowadził tamtędy nową drogę.

Często jednak sprzyjające warunki pogodowo-wspinaczkowe przypadały w środku tygodnia, kiedy to słońce oglądałem zza okna, a Tatry poprzez ekran komputera. W weekend załamanie pogody, opady śniegu i wzrost zagrożenia lawinowego czy też silne wichury, zamiecie i pyłówki w ścianie. Trudno, trzeba napierać w każdych warunkach, ale o tych wspinaczkach pisać nie będę. Na papierze lepiej zachować dobre wspomnienia. Z drugiej strony te nieprzychylne warunki najwięcej mnie nauczyły, zahartowały i najtrwalej odcisnęły się w mojej pamięci. Wspomnę tylko Filar Mięgusza, który dał nam solidną lekcję pokory czy Bulę pod Bańdziochem, która jest często jedyną bezpieczną alternatywą w niepewne dni. Nie mógłbym też nie wspomnieć o zimowych skałkach – krakowskim Zakrzówku, gdzie ćwiczyłem technikę i obycie z „zimowym orężem”. Tam też zakończyłem miniony sezon zimowy.

Bartosz Sokołowski (KW Kraków)  

JEDNAK GÓRY

Czytam maila od Marcina Wernika, w którym pisze, że jedzie w Tatry na coś „poważnego” i szuka partnera. Wysłał tego maila też do „Czajny” i czeka na odpowiedź. Kto pierwszy, ten jedzie. Od razu odpisałem, chociaż nie byłem jeszcze w pełni przekonany co do słuszności takiego wyjazdu. Miałem za sobą raptem 3 drogi, które nie przekonały mnie specjalnie, czy warto się angażować w całą tę „sprawę”. Dodatkowo nie poprowadziłem jeszcze żadnego wyciągu.
Odpisałem pierwszy i to ja pakowałem swoje dziabki do plecaka.

Oczywiście pogoda, która w tym sezonie była wyjątkowo zmienna, przywitała nas rano chlapą, dodatnią temperaturą i halnym... Gdy Marcin uznał, że stare lisy kity nie moczą, byłem trochę zawiedziony. Jednak, gdy po paru dospanych godzinach dowiedzieliśmy się, że zespół, który podchodził pod Mnichowy Taras zjechał razem z lawiną, po raz kolejny doceniłem doświadczenie partnera :)

Nie zapowiadało się na zmianę pogody, więc uderzyliśmy na Snożkę, gdzie po raz pierwszy mogłem pobawić się w „drajciuling”. Co było dla mnie sporym zaskoczeniem, zakres działania dziabek nie ogranicza się do tępego walenia w zmrożone trawy i lód. Jeszcze tego samego wieczora postanowiliśmy, że podziałamy na Zakrzówku, bo jest szansa, że w poniedziałek będzie pogoda.

To, czego nauczyłem się w krakowskim kamieniołomie, miało zaowocować już następnego dnia, bo Maciek z Kubą potwierdzili, że w poniedziałek pogoda ma się na tyle poprawić, że ruszają do Moka. Wieczorem, nakręcony opowieściami o ciężkim wspinaniu, jakie nas czeka na Sprężynie, zasypiałem z trudnością. Wstaliśmy wcześnie i wyszliśmy jeszcze przed chłopakami. Droga po stawie nie należała do przyjemnych, więc musieliśmy zawrócić i w tym czasie chłopcy zdążyli nas wyprzedzić. Podejście pod sam Kocioł też nie należało do przyjemnych i bezpiecznych. Ostatecznie oszpejeni stanęliśmy pod drogą. Kuba z Maćkiem początkowo mieli uderzyć na Kazalnicę, ale zmienili plany i postanowili dokończyć uklasycznianie Innominaty, więc zostaliśmy sąsiadami również w ścianie.

No i się zaczęło. Marcin chyba nieco zmęczony po weekendzie i nieprzespanej nocy namówił mnie do prowadzenia pierwszego wyciągu. Ale zaraz, zaraz... To będzie mój pierwszy wyciąg poprowadzony w Tatrach w ogóle! Nie ma co narzekać i marudzić, przecież po to tu jestem. Trzeba napierać. Piękne zacięcie, gdzie świetnie siadają dziabki w ryskach, a dobre ustawianie się na nogach daje chociaż na chwilę odpocząć rękom. W końcu po walce udaje mi się przejść ten wyciąg. Oszołomiony i usatysfakcjonowany ściągam Marcina, który dodaje mi jeszcze skrzydeł kilkoma dobrymi słowami. Teraz jego wyciąg. Pomimo narzekań udaje mu się go pociągnąć dosyć sprawnie. Za chwilę stoimy przed trudnościami naszej drogi. Na stanowisku tuż po lewej stoi Maciek asekurujący Kubę. Prowadzący sąsiad z mojej perspektywy wygląda jakby łoił w regularnym przewieszeniu. Zmotywowany takim obrazkiem zabieram szpej od Marcina i napieram. Dosyć techniczne i delikatne wspinanie w zacięciu daje mi się we znaki. Idzie mi zdecydowanie wolniej niż wcześniej, ale szczęśliwy osiągam stanowisko. Marcin dochodzi do mnie, ale to ja mam prowadzić dalej. Tutaj zaczyna się walka na całego i w najmniej spodziewanym momencie, kiedy myślałem, że dziabki świetnie trzymają, lecę. Mocno zaskoczony tym, co się stało, ruszam z powrotem i na szczęście trudne miejsce puszcza. Jestem jednak totalnie wykończony, więc przekazuję szpej Marcinowi i on podchodzi pod stanowisko ze zjazdem. W międzyczasie śledzę postęp naszych sąsiadów, którzy uklasyczniają kolejne metry Innominaty. Z mojej perspektywy wygląda to naprawdę imponująco. Gdy zjeżdżamy jest już ciemno i w dodatku zaczyna psuć się pogoda. Widać, że jesteśmy już zmęczeni i nikt z nas nie ma ochoty dalej prowadzić, ale Marcin w końcu uznaje, ze trzeba spróbować i wbija się w kolejny wyciąg. Brak sił i dodatkowe problemy orientacyjne zmuszają go do powrotu na stanowisko. Ja też nie mam dostatecznie dużo motywacji żeby napierać. Udaje nam się w końcu zjechać pod ścianę.

Idąc spokojnie w stronę schronu, mogę przeanalizować swoje myśli. Dochodzę do absurdalnego wniosku, że był to jeden z najbardziej wartościowych dni mojego życia. Pomimo tego, że nie udało nam się skończyć drogi i wspinaczkowo taka próba nie jest wybitnie wartościowa, to jednak cały ten wysiłek utwierdził mnie w przekonaniu, że właśnie taki poziom doznań jest mi potrzebny. Zrozumiałem, że jest to rodzaj wspinania, który do mnie w jakiś sposób pasuje. Nigdy wcześniej nie czułem takiej satysfakcji, Żadne prowadzenie w skałach czy udany wyjazd nie były tak wartościowe jak ta jedna, nieskończona, wspinaczka. Wszelkie wcześniejsze wątpliwości co do słuszności wyjazdów w góry zeszły na dalszy plan i pełen nadziei oczekiwałem na następne wspinaczki, które potwierdziły moje przypuszczenia co do słuszności moich przemyśleń.

Mam to szczęście, że ktoś chciał się mną zająć i pomógł mi stawiać pierwsze kroki w górskiej edukacji. Wielu moich znajomych ma właśnie problem ze znalezieniem takiej osoby. Najlepszą radą jest zapisanie się do klubu górskiego. Kluby oferują teraz bardzo dużo obozów i weekendów integracyjnych, na których można w systemie unifikacyjnym nauczyć się wszystkich niezbędnych umiejętności. Z własnego doświadczenia wiem, że każdy taki wyjazd w góry jest okazją do poznania ciekawych ludzi, którzy mogą stać się w przyszłości naszymi partnerami.

Krzysiek Banasik

WSPINANIE SAMOTNE - śWIADOME RYZYKO?
 

„Mija krótki grudniowy dzień. Odwilż, która zapanowała, spowodowała potoki wody spływające po ścianie. Po około dwunastu godzinach wspinania znowu jest noc, a ja wiszę na niewygodnym stanie. Do końca drogi zostały dwa wyciągi. Początek wyciągu jest dość prosty w granicach A1, choć teren jest pionowy. Kilka starych haków przyśpiesza wspinanie, nie zakładam nic swojego. Dalej zaczynają się problemy, zanikają rysy, ale na szczęście widzę ślady po jedynkach. Siedzą bardzo słabo, działając raczej jak skyhooki, dlatego idąc wyżej zdejmuję je od razu za sobą. Po paru metrach siada dobra V- ka. Można chwilę dychnąć. Dalszy teren wygląda trudno. Mały okapik z zaklinowanym blokiem. Nie mam odwagi wsadzić za niego kostki, więc wieszam się na skyhooku, następnie motam dwie słabiutkie jedynki w jeden punkt i posuwam się dalej. Ku-wa gładko. Siada friend na dwóch krzywkach. W końcu dobry friend(?). Sięgam pierwszych traw. Po 1.5 godzinie jestem w łatwym trawniku, tuż pod stanem. Nie mogę zrobić kroku do góry. Oznacza to koniec luzu, więc zabijam obie dziaby w trawnik i odchylam się do tyłu żeby złapać prusy. Nagle czuję, że moje ciało zmienia położenie!!! Najpierw powoli odchylam się do tyłu, po czym pikuję jak myśliwiec głową w dół. Lot nie trwał jak mgnienie. Po krótkiej chwili zdaję sobie sprawę, że muszę wyrywać przeloty. Marzę tylko o tym, żebym się w końcu zatrzymał i żeby nie było to pod ścianą. Uderzam plecami o ścianę i zatrzymuję się. Dobrze, że teren był pionowy – myślę z ulgą. Nie jest źle, wiszę głową w dół z nogami zaplątanymi w linę w pobliżu dolnego stanowiska.

Jestem cały, nie mam obrażeń, mogę łoić dalej, ale chyba straciłem ochotę, tym bardziej, że musiałbym tą trudną końcówkę wyciągu przełoić jeszcze raz. Zbieram wyrwane przeloty z liny. Po wymałpowaniu do ostatniego przelotu widzę w górze dyndającą w ekspresie połówkę karabinka, takie rzeczy to się chyba rzadko zdarzają.”

Przyczyną lotu była nieszczęsna odwilż tego dnia, która na tyle rozmiękczyła trawy, że po obciążeniu dziab, te mi po prostu wypłynęły. Co by się stało, gdybym w coś uderzył, połamał się i nie mógł się uwolnić z beznadziejnej pozycji lub stracił przytomność.

W takich trudnych sytuacjach wspinaczka solowa staje się zerojedynkowa, życie albo śmierć.

Niestety, w tym roku miał miejsce taki wypadek, w którym zginął nasz kolega.

Czy w takim razie warto się narażać?  

Podczas solówki jesteśmy sami z naszą drogą, ze ścianą. Dużo bardziej możemy odczuć to, po co się tam znaleźliśmy: przestrzeń, piękno przyrody i ruchu wspinaczkowego. Także mentalnie solówka jest większym wyzwaniem. Wszystko zależy od nas, naszej determinacji i chęci osiągnięcia celu. Nie mamy wsparcia, musimy walczyć ze swoją słabością. Po trudnym wyciągu nie powiemy, że się zmęczyliśmy i prosimy o zmianę na prowadzeniu.

Solówka jest po prostu sztuką ćwiczenia charakteru i twardej „dupy”. Może dlatego tak wielu z niewielkiej grupy próbujących tak łatwo się wycofuje, często po pierwszym wyciągu. Myślę, że wiąże się to z wkroczeniem w inny wymiar wspinania, który związany jest z naszą dojrzałością, doświadczeniem i możliwościami fizycznymi. Ktoś powie, że w trakcie wspinania jest wszechogarniająca samotność, nuda. Ale czy jeden czy dwa dni wyalienowania się od codzienności nie jest jak najlepsza terapia. Ja lubię czasami poprzebywać tylko w swoim towarzystwie.

W tym sezonie przestawiłem się całkowicie na zimowo/klasyczne pokonywanie dróg. Jest to niesamowita zabawa pełna lekkości i finezji ruchu (opartej oczywiście na stalowej szmacie). Solówka, a dokładniej sposób asekuracji, może w klasyce powodować ograniczenia, to znaczy trudności z podawaniem luzu przy asekuracji z prusów. Soloist chyba załatwia sprawę. Ja od lat używam prusów i przyzwyczaiłem się już do wydawania sobie np. 5 - 6 metrów luzu przed trudnościami. Gorzej, gdy one znajdują się nad półką.

Drogi takie jak Moma czy Nabrzmiałe Problemy, które pokonałem w tym sezonie, nakręciły mnie jeszcze bardziej do zimowo/klasycznej solówki, choć wiem, że ze względu na możliwość wyboru trudniejszych dróg lepiej się wspinać z partnerem.

Odpowiadając na wcześniej zadane pytanie, myślę, że warto, a o niebezpieczeństwach staram się nie myśleć.

Marcin Księżak

 
 
 
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-07-19
HYDEPARK
 

MNICH I KARABIN – w kinach od 2 sierpnia

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
 
Kinga
 
2024-05-06
HYDEPARK
 

RIKO – premiera książki już 9 maja!

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com