Już od dłuższego czasu zamierzałem się wybrać w polskie, piękne góry, nurtowało mnie jedno pytanie, w które? Aż pewnego razu kolega opowiedział mi o Bieszczadach, o których nie miałem za dużej wiedzy, oczywiście poza tą, którą wyniosłem z lekcji geografii. Dlatego po dłuższym zastanowieniu postanowiłem wraz ze znajomymi udać się jak nazywają te góry, polski „Dziki Zachód”. A dokładniej do Ustrzyk Górnych.
Sam dojazd w to oddalone pasmo górskie z centrum Polski zajmuje trochę czasu, jednak widoki i brak atakującej nas zewsząd cywilizacji, koi zmysły i cieszy oko. Po meczącej podróży nie mogliśmy doczekać się łóżka.
Znalezienie noclegu w Ustrzykach nie graniczy z cudem. Należy oczywiście się rozejrzeć, najlepiej w internecie w ofercie mieszkańców tej osady i wybrać wedle własnego uznania. A wybór jest stosunkowo duży, bo od schroniska przez hotele, czy też prywatne posesje, a na spaniu w stodole kończąc. My wybraliśmy pośrednią wersję, czyli schronisko PTTK Kremenaros.
Same Ustrzyki Górne to spokojna wieś, w której znajduje się baza Straży Granicznej. Ze względu na przebiegająca tam granicę z Ukrainą. Na pewno nie przypominają one w żadnym stopniu Zakopanego. Czyli nie widać tam tłumów turystów przepychających się jeden przez drugiego i stojących w godzinnych kolejkach na Gubałówkę. Czy też tłumy ludzi czekających na swą kolej w restauracji. Na pewno sprzyja to urokowi oderwania się choć na chwilę od codziennej rzeczywistości.
Pierwszy dzień po przyjemnej nocy w naszej „noclegowni” zapowiadał się bardzo ciekawie. Naszym pierwszym celem było zdobycie Małej i Wielkiej Rawki oraz Krzemieńca zwanego również Kremenaros. Jest on punktem zbiegu trzech granic, a mianowicie Ukrainy, Słowacji i Polski. Oczywiście przed wejściem na trasę, trzeba wykupić bilet wstępu w kasach Bieszczadzkiego Parku Narodowego (BdPN) znajdujących się przy ich ujściach.
Wjeżdżając w Bieszczady i obserwując otaczające mnie góry byłem trochę zawiedziony wielkością wzniesień. Myślałem, że będą to góry nie wymagające specjalnego wysiłku. A ja należę do takich osób, które lubią na koniec dnia wrócić do domu zmęczony jak koń po żniwach. Jednak moje obserwacje zawiodły mnie w dużym stopniu. Gdyż już podczas pierwszego podejścia pod Małą Rawkę czuliśmy, że nie będzie to tylko taki sobie tam spacerek po niedzielnym obiadku z rodziną. Robiąc co jakiś czas odpoczynek oraz podziwiając otaczające nas drzewostany, które chroniły nas przed słoneczną pogodą i łagodziły skutki jej oddziaływania, dotarliśmy z uśmiechem na twarzy na sam szpic. W zamian za to nasze oczy otrzymały piękną nagrodę w postaci zniewalającego widoku. Sam szczyt jest już wolny od drzew, co sprzyja oczywiście rozglądaniu się po okolicy. Gdy już dotarliśmy na Małą Rawkę, postanowiliśmy zrobić dłuższą przerwę, aby podładować trochę akumulatory i ruszyć w dalszą podróż szczytami Bieszczad.
Następnym naszym celem była siostrzana Wielka Rawka, do której dotarcie nie sprawiło nam już większego problemu. Dzięki czemu mogliśmy rozglądać się dokoła obserwując przyrodę. A było co oglądać, gdyż pochyłości są porośnięte bujnymi lasami o charakterze puszczy, a na szczycie znajdowały się chronione połanie. Podziwiając dzieło matki natury maszerowaliśmy cały czas naprzód, aż dotarliśmy na wysokość 1304 m n.p.m.. Byliśmy zadowoleni z siebie, gdyż dla większości z nas był to najwyższy szczyt, jaki udało nam się zdobyć. Następnie była już tylko droga do Krzemieńca, która biegła wzdłuż granicy z Ukrainą i charakteryzowała się średniej trudności zejściem i podejściem. Oczywiście po dotarciu do miejsca, w którym spotykają się granice trzech krajów obowiązkowe było zrobienie zdjęcia i mała przerwa. Na pewno Krzemieniec nie ma tak ujmującego widoku jak siostrzane Rawki. Rekompensuje nam on to w inny sposób. W postaci otaczającego lasu, który głaszcze nasze zmysły świergotem ptaków i zapachem drzew. Po tak wyczerpującym dniu czekała nas tylko droga powrotna do schroniska i posiłek. Gdyż na następny dzień był zaplanowany jeszcze dłuższy wojaż.
Drugiego dnia obudziły nas promyki słońca, które dały nam tylko więcej chęci i motywacji do tego, aby wyjść na szlak. Nasza nowa podróż zaczęła się w połowie drogi na Połoninę Wetlińską. Tym razem podejścia nie wymagały od nas takiego dużego wysiłku fizycznego, jednak po drodze znajdowało się wiele odsłoniętych partii szlaku, na których słońce odcisnęło swoje piętno. Lecz po dotarciu do Chatki Puchatka, znajdującej się na szczycie, nasze rozgrzane do czerwoności twarze, wyglądające jak klocki hamulcowe samochodu Roberta Kubicy, zostały w sposób przyjemny ochłodzone przez wiatr. Przy Chatce Puchatka można było spotkać wielu turystów jak również grupę ludzi skupionych wokół księdza. Odprawiał on mszę, przypomniało mi to wyjazdy na kolonię, kiedy byłem młodszy. Sama Chatka Puchatka charakteryzuje się tym, iż brakuje tam elektryczności i wody, która jest dowożona. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy dalej w drogę. Granią zmierzaliśmy w kierunku Połoniny Caryńskiej mijając obok Berehy, w których to znajdowały się pozostałości po kościele prawosławnym oraz stary cmentarz. Sam „przeskok” z jednej połoniny na drugą upłynął nam stosunkowo szybko. Mijaliśmy po drodze małe strumyczki z powalonymi na nich drzewami, co dawało poczucie dzikości. Przemierzanie grzbietów gór szło nam dosyć sprawnie, dlatego pozwalaliśmy sobie na dłuższe przystanki i robienie jednej z rzeczy, po którą tu przyjechaliśmy, czyli obserwacja dzikiej przyrody. Połonina Caryńska w większości pokryta jest trawami, które w wietrzne dni sprawiają wrażenie falującej wody. To zatrawienie spowodowane jest wieloletnim wypasem owiec i krów.
Noc wcześniej razem z moimi towarzyszami, zaplanowaliśmy, że ostatniego dnia przejdziemy jak najdłuższą trasę. A naszym głównym celem była Tarnica - królowa Bieszczad. Naszą trasę rozpoczęliśmy w Ustrzykach Górnych, skąd prowadziła w miarę stroma droga na wyżej wymieniony szczyt. Po dojściu do nie osłoniętej przez drzewa części szlaku przywitał nas jeśli można tak powiedzieć silnie wiejący wiatr. Droga biegła dosyć spokojnie. Trzeba jednak zaznaczyć, że szlak wiodący na najwyższe wzniesienie Bieszczad jest dość mocno okupowany przez turystów, jak na to pasmo górskie. Na szczycie szczytów (1346 m n.p.m.) czekał na nas krzyż, który informuje o wyprawie, jaką odbył w 1954 r. ks. Karol Wojtyła wraz z młodzieżą. Rozciąga się z niej również wspaniały widok na ogromne połacie lasów oraz nie osłonięte grzbiety skalne. Z Tarnicy nasza droga wiodła na nieco mniejszy Halicz (1333 m n.p.m.), jednak nie tak popularny jak wyżej wymieniona góra. Wędrując graniami Halicza, mieliśmy możliwość obserwacji dzikich terenów, a w zasięgu oka ciężko było dostrzec jakieś oznaki cywilizacji. Dzięki czemu czuliśmy się wolni. Na szlakach widniały tabliczki, informujące nas o nie schodzeniu z trasy, tak aby nie niszczyć otaczającej nas przyrody.
Tak oto minęły nam trzy piękne dni w polskich górach. Przekonałem się dlaczego noszą one miano polskiego „Dzikiego Zachodu”. Nawet gdybym szukał nie znalazłbym argumentu, który by temu przeczył. Co mnie urzekło w Bieszczadach? Dzikość, jaka tam jeszcze panuje, i którą ciężko znaleźć w tych czasach. Przyroda, którą spotykamy w nietknięty sposób na każdym kroku, widoki sprawiające, że nie chcemy się ruszać z miejsca tylko podziwiać to, co nam matka natura zaoferowała. Same Ustrzyki i miejsca je otaczające, które swoją atmosferą przyciągają ludzi kochających przyrodę i chęć obcowania z nią. Dlatego mogę polecić Bieszczady wszystkim osobom, które tak jak ja lubią w sposób aktywny i na łonie natury spędzać wolny czas. A zwłaszcza tym, dla których najważniejsze jest utrzymanie tego miejsca w stanie, jakim kochamy, czyli dzikim.
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl