Dobra i stabilna pogoda to jeden z większych atutów Gór Ak Su, w których obecnie działamy. Tak przynajmniej twierdzą dane statystyczne z okresu sowieckiej okupacji, gdyż zmysły mówią mi od trzech dni coś zupełnie przeciwnego. Tatrzański deszcz na przemian z ciężkim śniegiem pada praktycznie nieprzerwanie, z moreny lodowca co chwila spadają nowe lawiny kamienne, a poziom wody w pobliskim strumieniu niebezpiecznie przybiera z każdą kroplą wody. Niedługo będziemy poruszać się wyłącznie w kaskach i strojach kąpielowych…
Deszcz podobno zaczął padać od 28 lipca, ale wyglądając z namiotu ciężko w to uwierzyć. Starzy ludzie opowiadają, że wcześniej pogoda była znacznie lepsza. Na błękitnym niebie wypasały się bogate stada białych cumulusów dając tak upragniony cień (gdyż słońce na wysokości 4500 metrów potrafi nieźle dać w kość), a góry spoglądały na małych ludzików z dużą dozą sympatii. Przez te pięć dni, które dzieliły pierwsze załamanie pogody (nastąpiło równo z przybyciem do bazy 21 lipca i trwało 2 dni) od drugiego, wyprawie udało się osiągnąć jako-takie sukcesy. Zdenerwowało to chyba nieistniejącego kirgiskiego szamana, którego zaczynamy podejrzewać o celowe psucie pogody. Afgańscy Kirgizi to chciwy, mieszkający w jurtach naród, trudniący się nie tylko wypasaniem jaków i owiec, ale także drobnymi kradzieżami, uprowadzaniem koni należących do obcokrajowców oraz podawaniem cen z kosmosu. Jak twierdzi nasz komputer wydaje się to prawdopodobne, że uwięzili słońce licząc na to, że wykupimy je za dolary. Niestety, jako że tych mamy coraz mniej (ostatnio kupiliśmy od nich kilka kilogramów baraniny za $150) pozostaje nam jedynie czekać. A czekając przypomnijmy może sobie chwałę dni minionych.
Pierwsze sukcesy górskie to zasługa
Jacka Kierzkowskiego i
Tomka Klimczaka (obaj należą do KW Warszawa), którzy 23 lipca ustawili w cieniu wielkiego kamienia z podwieszonej dolinki mały czerwony namiot o nazwie Viper (ang. Żmija). Następnego dnia we wczesnych godzinach porannych wyruszyli z niego na drogę o różnicy wysokości około 600 metrów i po wspinaczce w stromych i sypkich śniegach (których kąt nachylenia dochodził do 70*) oraz odcinkach kruchej skały zdobyli dziewiczy wierzchołek o wysokości 5321 metrów. Dosyć kształtny szczyt ochrzcili nazwą Kohe Atram (Góra Atram), a drogę mianem „Proste rozwiązanie”. Od wyjścia ze żmijowego siedliszcza, przez stanięcie na szczycie i powrót do owego czerwonego schronu minęło osiem godzin. Chłopcy okazali się pierwszymi od 32 lat Polakami, którym dane było wejść na szczyt jakiejkolwiek góry w Afganistanie.
Film...
W tym samym czasie na pobliskim szczycie o wysokości 5711 metrów (według map Gensztabu ZSRR, którymi posługujemy się na wyprawie) działała
Justyna Leszczuk,
Maciek Ostrowski oraz ja. Zazdrośni o sukcesów kolegów daliśmy z siebie wiele, jeśli nie wszystko, lecz z powodu problemów zdrowotnych jednego z członków zespołu udało nam się wspiąć jedynie na przełęcz o wysokości około 5350 metrów, z której z kwaśnymi minami, musieliśmy zawrócić. Przełęcz dosyć przewrotnie i złośliwie ochrzciliśmy mianem… Przełęczy Toaletowej (w używanym w Afganistanie języku dari - Kotale Tasznob).
Wierzchołek, który nas odrzucił, udało się szczęśliwie zdobyć dwa dni później, 26 lipca, trzem kolegom –
Michałowi Karbowskiemu,
Sławkowi Korytkowskiemu (obaj z KW Warszawa) oraz naszemu operatorowi filmowemu
Rafałowi Sieradzkiemu. Chłopcy wyszli z namiotu leżącego u podstawy ściany po 00:30 rano, na szczycie stanęli ok. 9:15 czasu polskiego, a w namiocie byli z powrotem dopiero około 16. Wszystko za sprawą głębokiego śniegu, w którym zapadali się a to po kolano, a to po szyję, a to po udo. I tak co dziesięć – dwadzieścia kroków na przestrzeni kilku kilometrów, z kilkunastokilogramowymi plecakami na wysokości nieco ponad 5000 metrów nad poziomem morza. Piękną, ale niewdzięczną górę po przypełznięciu do namiotu ochrzcili na cześć swych byłych, obecnych lub przyszłych miłości mianem Kuh Se Zeboi (Szczyt Trzech Gracji).
W czasie, gdy chłopcy walczyli na śnieżnym szczycie, wszystkim osobom pozostałym w bazie sen z powiek spędzały losy innego zespołu.
Piotr Kłosowicz (KW Warszawa i SKPB Warszawa) oraz
Tomek Rojek przeżywali nie lada kłopoty na grani pozornie łatwego skalno-lodowego wierchu. Krótka, w zamysłach pięciogodzinna wycieczka na leżący w pobliżu bazy cel, zamieniła się w 38-godzinną walkę bez sprzętu biwakowego (kuchenki, namiotu, śpiworów czy jedzenia) łączącą w sobie zarówno próby ujścia z życiem spod dwóch lawin (w tym jednej kamiennej) oraz przeżycia noclegu na wysokości około 5300 metrów. Ostatecznie chłopakom udało się nie tylko przetrwać, ale i zdobyć krąbrny wierzchołek Bordze Polandi (Polskiej Baszty, jak ochrzcili złośliwca) liczący 5566 metrów. Do bazy wrócili wieczorem 25 lipca nieco zmęczeni, wychudzeni i przestraszeni, ale szczęśliwi.
I na tym, nie licząc samotnego prawie wejścia na liczący 5613 metrów szczyt w wykonaniu
Mirka Łabuza zakończyły się dotychczasowe świetliste sukcesy wyprawy. Mirek zatrzymał się 11 metrów przed wierzchołkiem zostawiając szczyt wraz z pudełkiem ciastek HIT (rzadki to rarytas na afgańskim końcu świata!) dla kogoś, komu bardziej niż jemu zależy na zdobywaniu i podbijaniu dziewiczych fragmentów planety.
Nastały dni szarości i smutku. Nastał 28 lipca. Piotrek i Tomek, którzy wyruszyli w góry, musieli wrócić do bazy kolejnego dnia z powodu bardzo silnego zatrucia pokarmowego. Ela Kamińska (KW Warszawa) i Sławek Korytkowski przed odwrotem przesiedzieli dwa dni w żołądku maleńkiej Żmiji ukrytym pod ścianą, z której co chwila waliły lawiny z mokrego śniegu lub obluzowanych kamieni. Tomek Klimczak i Maciek Ostrowski przez pół nocy walczyli w 800-metrowej ścianie w zacinającym śniegu, by po zrobieniu drogi i osiągnięciu przełęczy w grani zrezygnować z bardzo bliskiego już szczytu o wysokości 5625 metrów. W ostatniej chwili wycofali się do leżącego w dole maleńkiego czerwonego namiotu, by ratować życie, a i tak po drodze zagarnęły ich dwie śnieżne lawiny.
I tym sposobem stała się rzecz niemożliwa od początku wyprawy – w jednym momencie w bazie znaleźli się wszyscy uczestnicy. Siedzą teraz i gniją w wilgotnej atmosferze, a „Baza Ludzi z Mgły” (jak ostatnio ochrzciliśmy miejsce naszego spoczynku) stała się świadkiem nieustającej rozpusty kulinarnej, wyzywania pogody od najgorszych, ciskania w pobliską łachę śniegu wielkimi kamieniami, opowiadania strasznych głupot, intensywnego samokształcenia (ceny książek osiągnęły poziom nieobserwowany w Afganistanie od stuleci) i innych działań zabijających nudę i deszcz.
W chwili obecnej, dnia pańskiego 30 lipca, wszyscy marzą tylko o dwóch rzeczach – poprawie pogody (musimy opuścić bazę najpóźniej 5 sierpnia) lub dużej dawce opium (od którego uzależnionych jest wielu chciwych Kirgizów). Jako, że na to pierwsze nie mamy wielkiego wpływu (szaman jest złośliwy, a dolarów w kasie niewiele) lada chwila z bazy wyruszy ekspedycja z celem zrealizowania tego drugiego marzenia. Oprócz celów czysto hedonistycznych ta grupa degeneratów zbierze także dane epidemiologiczne (celem dostarczenia za rok dobrze ukierunkowanej pomocy medycznej), zakupi kilka rekwizytów dla Muzeum Azji i Pacyfiku w Warszawie oraz postara się jak najlepiej udokumentować życie chciwych, a wrednych Kirgizów, na filmie i zdjęciach. By prawdzie stało się zadość wasz korespondent wejdzie w jej skład i wszystko dokładnie opisze. Trzymajcie kciuku za pogodę i do usłyszenia za tydzień!
Bartek Tofel
Z ostatniej chwili:
Rankiem 1 sierpnia (czyli dziś) nad obozem zaświeciło słońce! Panuje wielkie poruszenie. Wszyscy wylegli z namiotów, by przesuszyć zawilgotniałe i podgniwające rzeczy. Odważniejsi (tylko kobiety są do tego zdolne) postanowili umyć włosy. Ale przede wszystkim panuje nastrój planowania najbliższych akcji górskich. Wiadomo, że czasu pozostało niewiele, dla niektórych to ostatnia szansa na zdobycie dziewiczego wierzchołka. Oczywiście aby warunki były odpowiednie i śnieg przyjął bezpieczną formę, potrzeba dłuższego działania promieni słonecznych, ale już dziś większość zespołów udaje się w pobliże swoich celów, aby w wysuniętych bazach obserwować warunki i być gotowym do ataku szczytowego.
Z nieoficjalnych jeszcze ustaleń wynika, że zespoły będą atakować następujące cele:
1. Piotr Kłosowicz, Tomasz Rojek - przejście granią smoczego grzebietu ze zdobyciem szczytu o wysokości ok. 5500 m n.p.m.
2. Tomek Klimczak, Maciek Ostrowski - zdobycie szczytu 5625 m, z którego musieli uprzednio zrobić odwrót przez diretissimę - środkiem północno-wsch. ściany.
3. Sławek Korytkowski, Ela Kamińska, Jacek Kierzkowski, Rafał Sieradzki - zdobycie szczytu 5450 m n.p.m. na krańcu lodowca (spod którego pogoda wygnała wcześneij Elę i Sławka).
W bazie na nasłuchu zostają Karpiu i Mirmił.
Trzymajcie kciuki za powodzenie i bezpieczeństwo akcji.
Rafał Sieradzki