Za bardzo nie wiemy o co chodzi, ponieważ zostaliśmy bez tłumacza, a dokładnie została nas czwórka „samochodziarzy” – Ela Kamińska, Sławek Korytkowski, Piotr Kłosowicz i Tomek Klimczak. Spróbuję streścić ostatnie dni, co pozwoli wyjaśnić, dlaczego nas tak mało.
05.08.10 z czterema jakami i dwoma końmi dotarli do naszej bazy Kirgizi, aby zwieźć nasze bagaże do najbliższej wioski. Musieliśmy zostawić część beczek z żywnością, żeby wszystko zmieścić na zwierzęta. Umówiliśmy się, że Kirgizi zabiorą to, co zostawiliśmy za „rabat” na zwierzęta.
Kiedy dotarliśmy do wioski okazało się, że jest prawie pusta, bo wszyscy bawią się na weselach. Ci, co zostali, zapewnili nas, że reszta z końmi pojawi się jutro z rana i zostanie zorganizowana karawana do Sarhadu.
Kirgizi w osadzie Ucz-dżilga nie należą do uprzejmych. Za każdym razem, gdy ktoś z nas był u nich w odwiedzinach, rano okazywało się, że koni nie ma i trzeba dwie-trzy godziny poświęcić na szukanie zwierząt. Po prostu złośliwie odwiązywali nam konie, a potem ze śmiechem patrzyli, jak biegamy tam i z powrotem. Prawdopodobnie robiły to dzieciaki, za przyzwoleniem dorosłych. Jeżeli chodzi o gościnę, to za wszystko musieliśmy płacić – za nocleg w namiocie gościnnym, za chleb, na który daliśmy mąkę itd. Po prostu czuło się, że chcą z nas jak najwięcej zedrzeć.
Rano, 06.08.10 okazało się, że jednak reszta mieszkańców wioski ze zwierzętami nie dotarła. W ekipie „samolociarzy” zrobiło się nerwowo, bo samolot odlatuje z Duszanbe 15.08 wcześnie rano. Próby rozmów z Kirgizami spełzały na niczym, wzruszali ramionami, a my staliśmy w miejscu.
Po południu zapadła decyzja, że „samolociarze” na lekko wyruszą do Sarhadu, a wyżej wymienieni zostaną z całym dobytkiem i zorganizują karawanę. Kiedy zrobił się ruch w naszej grupie Kirgizi się zaniepokoili, że może im uciec sprzed nosa zarobek. Zaczęli zapewniać, że następnego dnia na pewno będą zwierzęta. Nikt im już jednak nie wierzył. Osiem osób, w tym nasz tłumacz Jakub Gajda, ruszyło w pięciodniową podróż do Sarhadu. Z nami został jeszcze Bartek Tofel, który wraca do Polski dopiero w połowie września. Umówił się z pasztuńskim kupcem, że będzie razem z nim wędrował po afgańskim Pamirze.
Wieczorem udało się nam sprzedać ogiera, karnister paliwa i beczkę, w której mieliśmy żywność. Oczywiście byliśmy na tym mocno stratni. Ogier poszedł za jedną trzecią ceny, jaką za niego zapłaciliśmy. Pewnie mieli radochę, że nas nieźle okantowali.
Następnego ranka tj. 07.08.10 oczywiście nie wyruszyliśmy. Okazało się, że konie są, ale nie ma ludzi i mogą nas najwyżej odprowadzić do wioski Hasz Goz. Wioska ważna, bo mieszka w niej chan wszystkich Kirgizów w Małym Pamirze – Hadżi Osman. Cóż mieliśmy zrobić? Byliśmy zdani na ich dobrą wolę.
Po pięciu godzinach wędrówki, przekroczeniu paru rzeczek, z których jedna porwała Elę i oddała po jakiś 20 metrach, zostaliśmy przywitani przez mieszkańców wioski Hasz Goz. Atmosfera zupełnie inna niż w poprzedniej wiosce. Zostaliśmy zaproszeni do „turystycznej” jurty jako goście bez żadnej opłaty. Chan jak najbardziej zgodził się wynająć nam konie na karawanę. Po dosyć krótkich negocjacjach ustaliliśmy cenę i wszystko wyglądało bardzo dobrze…oprócz pogody. Zrobiło się zimno, ciemno i nieprzyjemnie. Zaczął padać rzęsisty deszcz.
Nasza gościnna jurta stała się miejscem spotkań mieszkańców wioski, jak i odwiedzających ich kupców i podróżnych. W ten sposób poznaliśmy afgańskich rangersów, czyli strażników parku narodowego w Małym Pamirze. Sami tak siebie nazywali. Ich zadaniem, oprócz raportowania incydentów kłusowniczych, jest wyszkolenie około 70-ciu nowych rangersów, którzy będą chronić bardzo rzadkie pantery śnieżne oraz owce Marco Polo (rogate zwierzęta charakterystyczne dla tych terenów).
Zrobiliśmy również pokaz naszych filmów i zdjęć na laptopie. Najwięcej emocji wzbudziły zdjęcia Bartka z Buzkaszi czyli zawodów polegających na przechwyceniu bezgłowego truchła kozy przez jeźdźców. Wieczorem zostaliśmy poczęstowani kolacją – gotowanym ryżem z tłuszczem i rodzynkami. Za darmo.
08.08.10 pogoda dalej nas nie rozpieszczała. Chan przekazał nam, że dzisiaj nie ruszymy z powodu złej pogody oraz konieczności sprowadzenia koni z odległych pastwisk. Jakoś nas to za bardzo nie zmartwiło. W końcu mogliśmy odpocząć, najeść się i po prostu pobyczyć.
Wieczorem niechcący zorganizowaliśmy seans filmowy, na którym pojawiło się około 10-ciu Afgańczyków łącznie z chanem Hadżi Osmanem. Przed snem zostaliśmy już tradycyjnie poczęstowani kolacją – tym razem gotowany ryż z tłuszczem i mięsem kozy.
Dzisiaj wyruszyliśmy około godziny 11. Karawanę stanowi osiem koni miejscowych i nasza Kulaska z Elą na grzbiecie. Okazało się, że Ela też jest kulaska i nie może iść.
Godzina 17.00, a my pijemy właśnie nad górską rzeką ciepłą herbatę i przygotowujemy się do jutrzejszego trudnego dnia. Przed nami przełęcz 4900 m n.p.m. Za cztery dni być może będziemy w Sarhadzie.
P.S. U chana dowiedzieliśmy się też, że dotarł do niego Elwood (nasz kierowca, który został w Sarhadzie z motorowerem Simson) ze swoją gitarą i narobił niezłego zamieszania zyskując sławę jak Pamir długi i szeroki.
Sławek Korytkowski