facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-03-27
 

300 metrów niespełnionych marzeń – Zimowa wyprawa na Shisha Pangme

Kuluary, obozy, poręczówki...
Po świętach przychodzi śnieg. Drobny, ale męczący. Do ABC trzeba torować całkiem spore odcinki. Jedzenie w bazie wysuniętej chowamy pod kamieniami. Czarne, całkiem spore ptaki, o żółtych dziobach i małych, świecących oczkach, upodobały sobie nasze zapasy. Poprzednim razem nieopatrznie zostawiliśmy jedzenie w namiocie, wydziobały dziurę w podłodze i wyjadły kabanosy, czekolady i zupy w proszku. Trudno się od tych ptaszysk uwolnić. Nie zakleiliśmy dziur, by mogły zobaczyć, że w namiotach nic nie ma. Całą noc sypie śnieg. Następnego dnia, zaledwie po 2 godzinach marszu z ciężkimi plecakami, jesteśmy na platformie. Jeszcze trochę krzątania się i stawiamy namiot obozu pierwszego, zegarki pokazują 6100. Śpimy w nowym namiocie w czwórkę, Simone, Darek, ja i Jagat, który pomagał nam nosić śpiwory, liny i jedzenie.


Na sylwestra wracamy do bazy, a w nowym roku akcja nabiera tempa. Kładziemy z Simonem na przemian kolejne metry lin, Darek cały czas nam towarzyszy w wyższych partiach, Jan pomaga w niższych. Mimo że mamy praktycznie tylko jeden, trójosobowy zespół zdolny do poręczowania, wynosimy do góry kolejne kilogramy. Pierwszy kuluar i pole śnieżne pokonaliśmy jeszcze przed sylwestrem. Potem dosyć czujny i długi trawers i wejście w drugi kuluar. Prowadzę w zespole z Darkiem. Tego dnia nie wziąłem kasku. Kończę trawers, wbijam się w kuluar, kładę w nim pierwsze metry poręczówek. Lód jest stromy, ale na szczęście nie okazuje się zbyt twardy, więc całkiem szybko idę do góry. Nagle słyszę świst niebezpiecznie blisko ucha. Podnoszę głowę do góry i… w ostatniej chwili unikam kamienia lecącego prosto na moją głowę. Jeszcze przed kilkoma minutami zastanawiałem się, dlaczego w lód wrośniętych jest tak dużo kamieni. Teraz wiem. Z części skalnego filara, który wisi nad nami, cały czas lecą małe lawinki kamienno­lodowe. Skóra ścierpła mi na karku. Nałożyłem drugą czapkę, kaptur i z tą prowizoryczną ochroną głowy kładę jeszcze ze 150 metrów lin. Wiem jedno, nigdy więcej bez kasku w tę ścianę!

 

Pięćdziesiąt metrów poniżej obozu II

 

W poszukiwaniu miejsca na dwójkę
Zaczynają się kolejne kłopoty. Kładziemy kolejne metry, a miejsca na dwójkę nie ma. Kuluar okazuje się nie dość, że plujący kamieniami i lodem, to jeszcze bezustannie stromy. Przekraczamy 7000 i nic. Ponad jedynką wisi już ponad 1500 metrów lin, trzeba wyjść bardzo wcześnie, by mieć czas coś dołożyć. 4 stycznia z Darkiem usiłujemy założyć dwójkę, wynosimy namiot i śpiwory, kładziemy ze 150 metrów lin, jednak nie znajdujemy dogodnego miejsca. Zostawiliśmy depozyt i już po ciemku zjeżdżamy do jedynki. 9 stycznia wychodzimy z jedynki na kolejną próbę, Darek, Simone i ja. Darek czuje się źle i zawraca. Niestety był ostatni na poręczówkach, niósł moją karimatę. Późnym popołudniem kładziemy z Simone kolejne metry lin. Znajduję jakąś skałkę przyrośniętą do stromego zbocza. Rozglądam się dookoła i staje się dla mnie jasne, że jeśli może gdzieś stanąć namiot, to właśnie tu. Wyciągam łopatę i zaczynam kopać. Śnieg zupełnie się nie lepi, zrobienie platformy na tak ruchomym zboczu jest ciężkie. Po pół godzinie dochodzi do mnie Simone i już na zmianę kopiemy i kujemy w lodzie malutką platforemkę, taką na pół namiotu. Już o zmroku wpełzamy do środka naszej nowej dwójki. Rzeczywiście, tylko pół namiotu na czymś stoi, reszta wisi w powietrzu, a raczej osuwa się po zboczu. Na dodatek mamy jedną karimatę. Klnę w duchu na mój plecak, do którego nie mogłem nic przytroczyć, na to, że dałem karimatę Darkowi. Kładę się na plecakach i wtulony w zalodzony śpiwór wegetuję. Na dodatek palnik zaczął nam szwankować, udało nam się ugotować mniej niż pół menażki wody. Pijemy swoją działkę i staramy się zasnąć. Mamy w końcu wymarzoną dwójkę, na jakichś 7150. Do szczytu został niecały kilometr.

 

 

Obóz II na wysokości 7150 m


Przygotowania do szturmu
Mimo ciężkiej nocy, wstaję pełen sił. Rano dochodzi Darek z kolejnym transportem lin, czuje się dużo lepiej. Jeszcze tego samego dnia kładę kolejne 200 metrów ponad dwójkę. Darek śpi tej nocy w dwójce i rankiem wynosi jeszcze 300 metrów lin na koniec poręczówek. Kolejne dni spędzamy w bazie. Pierre dochodzi do dwójki, chce się w niej przespać, zaaklimatyzować, donosi jeszcze 100 metrów do góry. Yvon całkowicie wycofał się z wyprawy, wysokość go dopadła, poza tym chyba zmęczyły warunki zimowe. Dobrze, że Pierre coś w końcu zrobił. Simone czeka na prognozy pogody z Insbrucku. Nadchodzą wiatry, mamy zdążyć do 17 stycznia… Ruszamy 14, 15 w jedynce, 16 z Simone w dwójce. Do jedynki dochodzi Darek i Pierre jako drugi zespół szturmowy, w ABC czeka na nas Jasiu. Zaczęło się… Ściana jeszcze nie przygotowana, ale jeśli chcemy zdążyć, nie mamy wyjścia. Nad dwójką wisi ponad 250 metrów lin, na ich końcu przygotowane do kolejnego poręczowania 400 metrów. Wszystko trzeba będzie robić podczas ataku. Jak się skończą poręczówki trzeba będzie użyć 60 metrów kevlara, leciutkiej liny, i będziemy szli z lotną, w trudniejszych miejscach będziemy asekurować się na sztywno. Mamy nadzieję, że wyjście z kuluaru jest jednak na 7400­7500, tak jak utrzymuje Figueras…

 

 

Simone wychodzi na przełęcz (7600 m) – atak szczytowy

 

Atak szczytowy
Leżę w namiocie i nie mogę zasnąć. Na szczęście w śpiworze i w kombinezonie jest ciepło. Simone zasnął. Wybiła dwudziesta druga, zegarek dzwoni. W nocy jest dużo zimniej. Powoli coś gotuję, Simone jeszcze przysypia. Niewiele wypijamy, prawie nic nie jemy. Wychodzimy w noc, księżyca nie ma, musimy zdać się na światła czołówek. Mimo lodowatej, zimowej, himalajskiej nocy, pniemy się do góry. Po 250 metrach poręczówek czekają na nas kolejne liny do położenia, 4 zwoje po 100 metrów. Księżyc nadal niewidoczny, za to w górnym kuluarze zaczyna wiać mroźny i całkiem silny wiatr. Simone kładzie 200 metrów lin. Kiedy idę do góry z transportem kolejnych dwóch setek, Simone zaczyna zjeżdżać... Po krótkiej naradzie decydujemy, że jest za zimno na poręczowanie, szczególnie przy tym niespodziewanym wietrze. Jak się potem dowiedzieliśmy, temperatura spadła poniżej ­50°C.

 

Simone podczas ataku szczytowego na wysokości około 7400 m

 

Zmarznięci siedzimy znowu w namiocie. Rozpalamy palnik i czekamy. Simone ma porządnie przemrożone stopy. Grzeje je nad palnikiem i masuje. W związku z przewidywanym załamaniem pogody z dołu podchodzą Darek i Pierre, tak by rano znaleźć się w dwójce i mieć w razie czego szanse uderzyć na szczyt zaraz po nas. O 6 rano wychodzimy ponownie z namiotu. Znowu do góry, tym razem już 450 metrów po poręczówkach. Potem kładę nasze ostatnie 200 metrów lin. Wiatr mrozi przeraźliwie. W kuluarze, w którym się znajdujemy, ostatnim wyprowadzającym na grań, słońce nie dochodzi, mimo że już ogrzewa inne partie ściany. Wspinamy się drżąc z zimna i czekając, aż zbawcze promienie do nas dotrą. Kiedy kładę ostatnie metry, nade mną zostaje jeszcze większość kuluaru do pokonania. Jest znacznie dłuższy niż przypuszczaliśmy, niż mieliśmy informacje od Hiszpanów, zdobywców tej drogi. Wyciągamy 60 metrów kevlara i idziemy dalej, czasem asekurując się na sztywno, czasem z lotną. Prowadzę. Kuluar zwęża się, widać przełęcz. Silny, zimny wiatr przenika mój kombinezon i moje ubranie, wychładza ciało. Jeszcze na drodze stoi skalna bariera. Spadające, ogromne kamienie utworzyły ruchomy, wysoki próg. Nie zakładam stanowiska, jest już późno, nie ma na to czasu. Idziemy z lotną. Zaraz po pokonaniu bariery znajduję się na ostrej jak brzytwa, małej przełęczy. Gdzie ów łatwy teren, który miał być zaraz za przełęczą? Ze 100 metrów niżej, może więcej, jest śnieżne plateau. Nie możemy się do niego dostać, nie mamy wystarczającej długości liny do zjazdu. Dochodzi do mnie Simone. Stoimy bezradnie, wiatr nas zagarnął, a wymarzone słońce, które w końcu dogoniliśmy, tutaj już nie grzeje. Zaczynam trawersować stromym, czujnym terenem pomiędzy serakami, 100 metrów pode mną zieje szeroka szczelina. Z jedną dziabą, na czujnym lodzie, z zieloną otchłanią pod nogami nie myślę zupełnie o tym, że nie mogę popełnić żadnego błędu. Chcę tylko dostać się na łatwiejszy teren. Dopiero przed piętnastą docieramy do plateau. Przed nami jeszcze ze 100 metrów do góry, znowu pomiędzy serakami. A potem jeszcze dwie, trzy godziny po grani. Wysokościomierz wskazuje 7700. Do szczytu zostaje nam niewiele ponad 300 metrów w pionie... Słońce, które na chwilę do nas doszło, już dawno uciekło. Wiatr zgodnie z prognozą przybiera mocno na sile, z grani podnoszą się białe obłoczki. Wiemy, że jeśli pójdziemy na szczyt zaliczymy biwak, czyli na pewno odmrozimy się i to bardzo mocno. Dzisiejsza noc i poranek dały nam smak tego, co to znaczy himalajska, zimowa noc. Zmęczenie trwającą od północy wspinaczką daje się we znaki. Patrzymy na ostatnie sto metrów stromego podejścia. Wiemy, że za nimi jest łatwa droga na szczyt... na której wiatr tej porze ma przekraczać według prognoz 100 km/h. Zarządzamy odwrót.

 

Widok z przełęczy. Zdjęcie pozwala zorientować się w jej szerokości.

 

Już po wszystkim...
Do dwójki docieramy niedługo przed zachodem słońca. W namiocie czeka Darek, Pierre zszedł na dół. Jestem zbyt zmęczony i wychłodzony, by spróbować jeszcze raz rano. Zjeżdżam do jedynki. Simone chce spróbować jeszcze raz. Noc rozwiewa wszelkie marzenia. Upiorny wiatr, przeraźliwe zimno, długotrwałe zmęczenie dają się we znaki ­ Simone z Darkiem rano zjeżdżają na dół. Simone ma siny, odmrożony palec u lewej dłoni. Czekam na nich w do połowy zwiniętej jedynce. Zjeżdżają ze sprzętem z drugiego obozu, zabrali trochę rzeczy i gnają do ABC, a ja za nimi. W południe nadchodzą chmury, drobny śnieg i porywisty wiatr.
Wracam z ABC w podmuchach mroźnego wiatru. Kiedy usiłuję się odwrócić, by jeszcze raz spojrzeć na górę, wiatr zasypuje mi oczy drobnym śniegiem. Rezygnuję i wpatrzony przed siebie powoli schodzę do bazy. Nadeszły chmury, przede mną jeszcze 3 godziny wędrowania z ciężkim plecakiem. Właściwie koniec wyprawy. Jutro wczesna pobudka i... do Nyalam.

 

Epilog
A schodząc, myślę cały czas o tym, że góra dała nam szansę. Co zyskaliśmy...? Pierwsze zimowe przejście całej południowej ściany Shisha Pangmy, a zarazem pierwsze powtórzenie drogi hiszpańskiej z 1995 roku (zespół S. Moro – P. Morawski), która także Hiszpanów nie zaprowadziła na szczyt. Poza tym okazało się, że nawet tak mała wyprawa jest w stanie zmierzyć się zimą, z szansą na sukces, z himalajskim gigantem.

 

Tam jest szczyt (nie widać go jednak na zdjęciu, jest za granią)


Podczas ponad 40 dni działań w górze pracowały właściwie cztery osoby, Simone, Darek, Jasiu i ja. Działania Kanadyjczyków można pominąć. Zostało położone 2,4 km lin. Od 17 lat, od momentu zdobycia zimą Cho Oyu, żadna polska wyprawa nie była tak bliska zimowego pokonania ośmiotysięcznika. Można rzec, że zabrakło nam jednego człowieka, aby dwa silne zespoły mogły działać wymiennie. A tak pracował tylko jeden, co wymuszało naturalne, odpoczynkowe przerwy w poręczowaniu. Góra nam udowodniła, że nie lubi przestojów w ścianie, a dobra pogoda nie będzie się utrzymywać w nieskończoność... Szczególnie zimą.

 

Uczestnicy ataku szczytowego: Piotr Morawski (z lewej), Simone Moro

 

Tekst i zdjęcia: Piotr Morawski

GÓRY nr 3 (118) 2004


1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
Goryonline
 
Łukasz Ziółkowski
 
Łukasz Ziółkowski
 
Łukasz Ziółkowski
 
Łukasz Ziółkowski
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com