facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-04-20
 

Spotkania z Dzigitem – Kirgistan

Wynikiem naszej działalności było ostatecznie wejście drogą normalną na szczyt Dżigita (prawdopodobnie pierwsze polskie) i wyniesienie ogromnego bagażu doświadczeń z całej wyprawy. Radość mącił jednak fakt, że mimo wielkich ambicji i starań północny filar oparł się naszym próbom. Wracając z wyprawy podjęliśmy postanowienie, że wrócimy, by zdobyć Dżigita od północy...


* * *


Tego typu wspomnienia sympatycznie przywołuje się w domu, najlepiej przy ciepłym kominku, jednak stojąc w wieczornym cieniu piramidy Dżigita, zaczynam czuć się niepewnie i obawiać o powodzenie naszego planu. Szybko wpełzam do namiotu i zaciągam suwak, by zimno i niepewność nie wdarły się do wnętrza.

 

 

Pod ścianą fot. Błażej Ceranka

 

Kolejny dzień mija nam na złożeniu depozytu sprzętu pod północną Dżigita i lustracji ściany. Filar ograniczający ścianę z prawej, który atakowaliśmy dwa lata temu, jest nieprzystępny – cały pokryty śniegiem jest dla nas za trudny. Za cel obieramy więc drogę leżącą na lewym skraju ściany – lodowy kuluar, zamknięty kilkoma wyciągami mikstu, czekającymi na wyczerpanego wspinacza tuż przed wyjściem na grań szczytową. Jego kształt przypomina sierp, stąd i nazwa drogi – Przez sierp. Jest to prawdopodobnie najłatwiejsza linia na ścianie, niemniej jednak obawiamy się jej długości (1400 m), jakości lodu, braku asekuracji... Ta ściana po prostu budzi w nas respekt. Ponoć tutaj właśnie rodziły się pierwsze rosyjskie „szestjorki” i mimo że nasza droga to tylko „piatjorka”, to zderzenie z mitem wywołuje w żołądku ucisk niepokoju. Przekraczamy przełęcz On Tor, która dzieli nas od podstawy północnej flanki góry i schodzimy w dół lodowcem Kel Tor, a następnie wspinamy się na wiszący lodowczyk – do kocioł ka, z którego startują drogi północnym urwiskiem. Tutaj zakopujemy w śniegu całe żelastwo, które – po długich deliberacjach o wadze i użyteczności – postanowiliśmy zabrać w ścianę. Po wykonaniu „czarnej roboty” oddalamy się od ściany, co pozwala nam obejrzeć całą linię drogi i opracować logistykę wspinaczki.

 

Biwak w promieniach zachodzącego słońca, 2002 rok  fot. Błażej Ceranka


Zgodnie z ową przyjętym planem opuszczamy przytulny namiot następnego dnia o godzinie dziewiątej... wieczorem (sic!). W ciągu trzech godzin docieramy do depozytu, wygrzebujemy go spod śniegu i jeszcze dajemy radę zjeść po „chińczyku”. Jesteśmy gotowi to naparcia.


Wiążemy się do lin – na razie tylko do jednego końca. Będziemy szli bez asekuracji, ciągnąc za sobą liny, dokąd damy radę. Później pozwoli to szybciej założyć stanowisko, a i plecak od razu o parę kilo lżejszy. Troszkę zaniepokojeni delikatnymi tąpnięciami przekraczamy szczelinę brzeżną. Zbocze staje dęba, a kopny śnieg, jaki zastaliśmy w kociołku, pod ścianą zamienia się w lód. Dzięki ciemnościom nie widzimy ekspozycji i drogi, którą mamy do pokonania. Liczy się tylko „tu i teraz” – najbliższe metry oświetlone bladym światłem czołówki. Celem jest dotarcie do najbliższej skały, do pojawiającego się w ciemności płatu śniegu. Po chwili kolejna skała, kolejny płat śniegu, tak bez końca...

 

 

Po „burzliwym” biwaku pod filarem, 2002 rok fot. Marcin Rutkowski


Po czterech godzinach niezbyt trudnej, ale stromej lodowej rynny, dochodzimy do jej zakrętu w prawo. O, kurcze – to już połowa ściany. Zaczęliśmy od niezłego tempa i teraz dalsza linia drogi, którą chcielibyśmy najpierw obejrzeć, ginie jeszcze w mroku. Nie ma rady – czekamy do świtu. Nakryci śpiworem drzemiemy na półeczce skalnej, trzęsąc się z zimna w oczekiwaniu na pierwszy promyk słońca. Po dwóch godzinach wyrywam się z letargu i wystawiam głowę spod śpiwora. Świta – ruszamy. Przez następne 200-300 metrów końce liny ciągną się ciągle za nami – ściana jest stroma, ale lód trzyma doskonale i mkniemy bez asekuracji aż pod mikstowe spiętrzenie. Czas się związać. Tempo wspinaczki wyraźnie spada – trudny, kruszący się lód zabiera czas i siły. Asekuracja mizerna. Wysokość daje znać o sobie – gdzieś tu ciągnie się granica 5000 metrów. Mamy nadzieję, że łatwiejsze pole śnieżne, które osiągnęliśmy doprowadzi nas na samą grań szczytową. O, złudo! Stoimy przed skalnym, posypanym śniegiem spiętrzeniem, które będzie trudne do „ugryzienia”. Klinując raki i dziabki w pęknięciach skalnych i bijąc więcej haków niż na wszystkich poprzednich wyciągach, wdrapujemy się na ostrze grani. Widoków niestety zero – właśnie nadeszła chmura zwiastująca popołudniowe załamanie pogody. Co tu dużo mówić – jesteśmy wyczerpani, ale nie w głowach nam dłuższy odpoczynek. Od szczytu dzieli nad kilkaset metrów grani – przepaścistej i pełnej nawisów. To chyba najbardziej ryzykowny odcinek, jaki przyszło nam pokonać na tej górze. Przemykamy pod kalafiorami nawisów, to znów pełzamy po granicy urwiska. Rozproszony chmurą, przebijający blask słońca skutecznie utrudnia ocenę pofałdowania terenu, więc przed każdym krokiem zastanawiam się, czy stąpam w górę czy w dół. Rozpalona głowa jakby traciła kontakt z ciałem, wydaje mi się ze oglądam film ze sobą w roli głównej. Po czterech wyczerpujących godzinach, o osiemnastej, stajemy na szczycie. Nie ma oszałamiającego widoku, nie ma radości, nie ma sił. Jest spełnione marzenie, jest ulga i droga w dół.

 

            Półka biwakowa fot. Błażej Ceranka                                 W ścianie fot. Błażej Ceranka    

 

Niewiele później, po zbiegnięciu znanym sprzed dwóch lat zboczem, stajemy na wielkim siodle przełęczy. Na dziś wystarczy. Rozluźnienie po zdobyciu szczytu powoli ustępuje trosce o nocleg. Wieje przenikliwy, zimny wiatr, pada śnieg, a nam już nic się nie chce. Próby zbudowania igloo lub wykopania jamy spełzają na niczym – brak dobrego śniegu i sił na takie działania. Kręcimy się po plato przełęczy, bez sukcesu poszukując jakiegoś naturalnego schronienia, które osłoniłoby nas od wiatru. W końcu zawijamy się w enercetki i przycupnięci pod niedużym kamieniem przeczekujemy noc. Wściekły wiatr szarpie i rozrywa nasze schronienie, a zacinający śnieg wykorzystuje wszelkie niedoskonałości foliowej osłony, by uczynić ten biwak jeszcze mniej przyjemnym. W końcu pod mokrymi śpiworami, skuleni w kłębek, zapadamy w letarg.


* * *


Myślami znów jestem dwa lata „młodszy”. Tamta wyprawa składała się w głównej mierze z biwaków. Pochodziliśmy pod ścianę, biwakowaliśmy, by rano skruszeni wracać do namiotu, bo noc dała nam się tak we znaki. W zaawansowanej wersji wyglądało to tak: biwak pod ścianą, wbicie się, znowu biwak i na dół bo „psycha nam klękła”. Pamiętam dobrze te półki skalne, na których spaliśmy – nie mogę narzekać, były nawet obszerne, komfortowe. I ten wieczorny widok zachodzącego słońca, gdzieś tam za szczytami, które ciągnęły się aż po horyzont. Cudowne wspomnienie. Nie zmąci go nawet świadomość, że któregoś razu, godzinę później zaczęło sypać, grzmieć, błyskać i całą cholerną noc nie chciało przestać... Ale tak było tylko raz i w pamięci się trochę już zatarło, za to daje prawo do mówienia, jakich to biwaków się nie przeżyło.

 

Końcowe trudności techniczne fot. Błażej Ceranka          Autor na szczycie fot. Marcin Rutkowski


* * *


Ciężkie biwaki mają jednak to do siebie, że się kończą. Tak jest i tym razem. Poranne słońce jest jak wybawienie. Wygrzebujemy się spod kamienia, niespiesznie zwijamy zmrożone manatki i ruszamy w dół. Zejście nie przysparza problemów – znamy je sprzed dwóch lat. W południe meldujemy się w bazie, która niczym oaza koi nasze pragnienia. Dotąd spojrzenia ku „Naszej Górze” były pełne niepewności i swoistego lęku; teraz patrzymy na tę piękną piramidę z dumą i świadomością własnej wytrwałości.

 

Wreszcie poranek – ciężki biwak za nami fot. Marcin Rutkowski


Po dniu wylegiwania się w bazie podejmujemy jeszcze próbę wspinaczki lodową ścianą na szczyt o nazwie Słoniątko (4726 m), jednak zmęczenie i kłopoty orientacyjne nie pozwalają nam ukończyć drogi. Może brak nam już też motywacji? Myśli bezustannie kierują się tysiące kilometrów na zachód, gdzie czeka ukochana i martwiąca się żona. Czas opuścić góry, powrócić do świata i uspokoić skołatane nerwy najbliższych...

 

Tekst: Błażej Ceranka
Zdjęcia: Błażej Ceranka, Marcin Rutkowski


GÓRY nr 5 (132) 2005


1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-07
Tylko w GÓRACH
 

Nie wiem co zdarzy się jutro – Denis Urubko

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-05
Tylko w GÓRACH
 

10 Naj…

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-02
Tylko w GÓRACH
 

Nauka pokory – Jacek Czyż wspomina pamiętne rysy off-width

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-01-29
Tylko w GÓRACH
 

Kacper Tekieli (1984–2023) – In Memoriam

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com