facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-09-04
 

Przeminęło z wiatrem - Trzy razy Murallòn

2005 – DECYZJA
W lodowej grotce byliśmy bezpieczni. Mogliśmy tu spać i gotować, a nawet dzięki lekturom udać się w wyimaginowaną podróż. Mimo to czuliśmy na sobie ogromną presję. Na początku było nas tylko dwóch, gdyż Hans Martin Götz i fotograf Klaus mieli do nas dołączyć trzy tygodnie później. Leżeliśmy więc z Robertem w śpiworach, ciągle rozważając wszelkie możliwości, opracowując strategię i – oczywiście – kalkulując ryzyko. Tak mały skład w połączeniu z odludziem równał się zwielokrotnionemu ryzyku. Niebezpieczne było już samo podejście pod ścianę przez labirynt szczelin i seraków. Woleliśmy nawet nie myśleć o możliwości wypadku w ścianie.


Było to nasze trzecie podejście i wyciągnęliśmy wnioski z popełnionych wcześniej błędów. Tym razem wybraliśmy drogę podejściową od południa, prowadzącą przez Estancia Christina. Ponieważ znaliśmy te trasę jak własną kieszeń, mogliśmy dojść do bazy nawet przy złych warunkach pogodowych. Nie chcieliśmy marnować cennych zapasów sił, czasu i okienek pogodowych na taszczenie sprzętu, dlatego przy transporcie pomogło nam pięciu Argentyńczyków. Później ta taktyka okazała się być kluczem do sukcesu. Jednak najważniejszym elementem sztuki była maksymalna koncentracja w obliczu niebezpieczeństwa. Znaliśmy każdy kamień na podejściu, o który potykaliśmy się podczas drogi, podobnie jak prawie każdy chwyt i stopień na ścianie. Wyłączając ostatnie trzysta metrów, wiedzieliśmy, co nas czeka. Naszą największą zmorą było dobrze znane uczucie odniesienia kolejnej klęski i konieczność ponownego zmagania z doświadczeniem pustki, jakie po niej następowało. Tutaj, w Patagonii, prawdopodobieństwo realizacji takiego scenariusza było większe niż gdziekolwiek indziej. W lodowej jamie byliśmy skazani na bezczynność, która jest zawsze trudna do zniesienia i niesie ze sobą pewne niebezpieczeństwo. Dzieliliśmy się myślami i uczuciami, mówiliśmy sobie wzajemnie o obawach i troskach, ale ostatecznie każdy z nas musiał zrobić wewnętrzny rachunek sumienia i załatwić to sam ze sobą. Jednak te chwile są nieodłączną częścią każdej wyprawy, która wystawia naszą mentalną i fizyczną wytrzymałość na najtrudniejszą próbę i zabiera nas w podróż w nieznane obszary umysłu.

 

W jamie lodowej przed atakiem; fot. Klaus Fengler


ZIMNY START
Oznaki poprawy pogody były fenomenem, jakiego miałem okazję doświadczyć tylko w Patagonii. Podczas tygodniowego załamania wskazówka barometru spadała w nieskończoność. Już zdążyliśmy przygotować się psychicznie na horror kolejnych dwóch lub trzech tygodni w lodowej jaskini, kiedy ciśnienie ustabilizowało się na minimalnym poziomie, a następnego dnia nawet minimalnie się podniosło. Pamiętaliśmy podobny scenariusz z poprzedniego pobytu, więc wzmogliśmy czujność. Mieliśmy rację – mimo że ciśnienie nie podniosło się o więcej niż 5 milibarów, burza nagle straciła na mocy, a w nocy niebo oczyściło się z chmur. O drugiej nad ranem zaczęliśmy więc przygotowywać śniadanie, a o trzeciej wyczołgaliśmy się z jamy. Po raz pierwszy od tygodnia zrobiliśmy więcej niż dziesięć kroków pod rząd. Chociaż było to tylko kilka metrów pod górę po lodowcu, odebraliśmy je jak nadludzki wysiłek. Czuliśmy się jak szpitalni pacjenci, zmuszeni do przebiegnięcia maratonu po tygodniu na oddziale intensywnej terapii. Plecaki, które mieliśmy na ramionach ważyły trzydzieści kilogramów i ciążyły nam niemiłosiernie. Na szczęście powierzchnia lodowca była zmrożona. Zaczęliśmy się zapadać, i to od razu po pas, dopiero gdy osiągnęliśmy dolne, podejściowe partie ściany. Aż do podstawy skalnego urwiska brnęliśmy zanurzeni w sypkim puchu. Karty zostały dokładnie przetasowane i zaczynaliśmy nową grę. Znowu musieliśmy przejść wszystkie wyciągi, osadzając przeloty i zakładając poręczówki. Tyle że tym razem było nas tylko dwóch! To oznaczało niesienie cięższych worów i małpowanie z większym ciężarem. Ponadto wiązało się z większym ryzykiem i ciągłym zwiększaniem dawki cierpienia, jakie musieliśmy znosić. Z drugiej strony intensywniej przeżywaliśmy każdą minutę. Chociaż już podczas poprzedniej ekspedycji dogadywaliśmy się nadzwyczaj dobrze, czuliśmy, że teraz jesteśmy jeszcze lepiej zgrani. Przede wszystkim zaś wspinaliśmy się w stylu, który uważaliśmy za bliski ideałowi. Po pierwsze byliśmy zdeterminowani, aby nie użyć ani jednego spita, nawet w obliczu ogromnych trudności technicznych. Po drugie nie chcieliśmy dzielić się prowadzeniem z innymi członkami dużego zespołu. Oznaczało to, że niebezpiecznie zbliżamy się do idealnego modelu wspinaczki ekspedycyjnej.

 

EPOKA LODOWA
Na pierwszych wyciągach skałę szczelnie pokrywała warstwa lodu. Dzięki temu następnego ranka Robert mógł wreszcie poczuć się w swoim żywiole. Tym razem każdy element wspinaczki stanowił większe wyzwanie. Chociaż poprzednio zadaniem Klausa było robienie zdjęć, bardzo wydatnie pomógł nam przy transporcie sprzętu pod ścianę i holowaniu worów podrów podczas wspinania. Na szczęście, wbrew naszym obawom, szybko zdobywaliśmy wysokość. Drugiego dnia mieliśmy za sobą połowę długości dolnego filara. Zanim zapadł zmierzch siedzieliśmy w naszej jamie i snuliśmy plany, które mogły nas zaprowadzić na szczyt, ale równie dobrze – wpędzić w poważne tarapaty. Podczas następnego okna pogodowego mięliśmy zamiar dojść do półki pod headwallem, zabiwakować na niej i następnego dnia wspiąć się na szczyt – w razie potrzeby w świetle czołówek.

 

 

Biwak na półce pod drugim filarem; fot. Klaus Fengler


WIELKI FINAŁ
Trzy dni później, po burzowym interludium, które opisałem we wstępie artykułu, rozpoczęliśmy decydujące starcie. Poszarpane liny z ubiegłorocznej wspinaczki uchowały się tylko w kilku miejscach. Mimo to, celem zaoszczędzenia czasu, małpowaliśmy nawet po zniszczonych poręczówkach, z których niejednokrotnie zostało tylko pięć włókienek rdzenia. I chociaż stosowaliśmy w tych miejscach asekurację, przeżyliśmy kilka naprawdę stresujących momentów, jak na przykład wtedy, gdy prowadziłem wyciąg, podchodząc na małpach po starej poręczówce, nieświadom, że ponad mną z koszulki zostało tylko kilka nitek. Ostatnią słabą kość założyłem pięć metrów niżej, dwie wcześniejsze były równie niepewne. W zwolnionym tempie przesunąłem małpę ponad zniszczony fragment i natychmiast zamarłem, bojąc się oddychać.

 

Wreszcie dziewiczy teren – Robert prowadzi 23 wyciąg drogi (6b+). Od szczytu zespół dzielą

już tylko cztery długości liny. Próby w 2004 roku zakończyły się na wyciągu nr 21; fot. Klaus Fengler


Kiedy przesuwałem drugą małpę, zacząłem jechać w dół niczym winda, którą ktoś odciął od systemu nośnego. Nagle mój zjazd dobiegł końca. Wisiałem dziesięć metrów niżej rozpaczliwie uczepiony małp, wciąż wpiętych do starej liny. Okazało się, że lina nie pękła, strzeliła tylko jej koszulka, którą „obrałem”, sunąc w dół po rdzeniu.


Kiedy dotarliśmy do biwaku pod headwallem, sylwetka Murallòn rzucała na ekran lodowca Upsala bardzo długi cień. Na północnym horyzoncie Cerro Torre i Fitz Roy brały udział w imponującej rywalizacji o tytuł „żarzącej się najmocniej”. Byliśmy na nogach od 17 godzin i zaczynaliśmy czuć zmęczenie, które potęgowało odczuwanie chłodu zbliżającej się nocy. Ponieważ w naszym bagażu miejsce kurtek puchowych i śpiworów zajęły liny, mogliśmy jedynie zatopić się w płachtach biwakowych, a na ubrania wciągnąć dodatkowo gore-texy. Tak zabezpieczeni siorbaliśmy zupę, używając do tej czynności haka typu fałka. Nagle, w poświacie na lodowcu, dostrzegliśmy dwie małe czarne kropki, poruszające się w kierunku lodowej jamy. Byli to Klaus i Pater, którzy właśnie dotarli pod Murallòn – niestety, rychło w czas. Zanim rozpoczęliśmy przedłużoną sesję regularnego dygotania, wymieniliśmy z kolegami pozdrowienia za pomocą sygnałów świetlnych.

 

 

Robert na finiszu; fot. Klaus Fengler

 

OSTATECZNA ROZGRYWKA
W nocy zaczęło się chmurzyć. W nadziei, że choć trochę się rozgrzeję, próbowałem mocować się z wnętrzem mojej płachty biwakowej. Kilka minut po piątej na pionowej scenie pojawił się Robert i zaczął odgrywać ostatni akt. Do najwyższego punktu, jaki osiągnęliśmy w poprzednim roku, dzieliły nas zaledwie trzy wyciągi. Ten odcinek był tak przewieszony, że musieliśmy założyć poręczówki. W przeciwnym razie odcięlibyśmy sobie możliwość wycofu za pomocą zjazdów. Robert cierpliwie zdobywał kolejne metry. Wspinał się hakowo – na klasykę było o wiele za zimno. Tymczasem na niebie pojawiało się coraz więcej chmur, które wkrótce zakryły wschodzące słońce. O jedenastej dotarliśmy do dziewiczego terenu. Kiedy kilka dni temu stałem pod ścianą, i mocno wątpiłem, że kiedykolwiek dotrzemy tak wysoko. Teraz wspinaliśmy się po dziewiczych chwytach i stopniach. Znowu doświadczaliśmy uczucia odkrywania czegoś nowego, dodatkowo wzmocnionego rosnącą nadzieją na osiągnięcie szczytu.


Przejąłem prowadzenie. Z każdym wyciągiem ściana traciła nastromienie. Doszliśmy do ogromnego systemu rys i kominów, kompletnie wypełnionych lodem. Znalezienie miejsca na kość lub frienda wiązało się zwykle z bolesnym procesem oczyszczania zagłębień. W międzyczasie z oddali pędził ku nam wał czarnych chmur, który wkrótce połknął zanurzone w surrealistycznej poświacie sylwety Fitz Roya i Cerro Torre. Po raz kolejny Robert przejął prowadzenie, ponieważ moje umiejętności wspinacza skalnego były bezużyteczne wobec szczelnie wypełnionych lodem formacji podszczytowych. Byliśmy tak zdeterminowani, że kompletnie straciliśmy poczucie czasu. Plateau było prawie na wyciągnięcie ręki, ale wystarczyło się odwrócić, aby zobaczyć przerażające widmo burzy. Robiło się coraz zimniej i ciemniej. Pierwsze płatki śniegu zaczęły fruwać w powietrzu niczym zwiastuny zbliżającego się piekła. Braliśmy udział w wyścigu z siłami natury.

 

                                             Stefan Głowacz                                                       Robert Jasper


O dziewiątej Robert doszedł do podszczytowego plateau. Wokół nas wirowały postrzępione chmury. Być może to wszystko działo się zbyt szybko, być może byliśmy zbyt spięci, w myślach przeżywając już niekończący się koszmar zjazdów. Po prostu stanęliśmy na chwilę i uścisnęliśmy się. To wszystko. Pamiętam, że w najśmielszych marzeniach starałem się wyobrazić sobie, jak będę przeżywał ten moment. Za każdym razem miałem łzy w oczach. Rzeczywistość okazała się inna. Od trzech lat ta linia zawładnęła naszymi umysłami i stała się nieodłączną częścią naszego życia. Mimo to, stojąc na szczycie, miałem wrażenie, że czujemy jedynie ulgę. Zostaliśmy obdarowani marzeniem, którym mogliśmy żyć. Te przeżycia i doświadczenia zostaną z nami na zawsze. Ponieważ to właśnie one są prawdziwym bogactwem, jakie oferuje nam życie.

 

 

Radość zwycięzców, fot. Klaus Fengler


Zdjęcia ze wspinaczki podczas przejścia z 2005 roku zostały zrobione przez autorów drogi.

 

fot. Klaus Fengler

 

Tekst: Stefan Glowacz
Zdjęcia: Klaus Fengler
Tłumaczenie: Piotr Drożdż


GÓRY nr 4 (143) 2006

1 | 2 | 3 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-03
Tylko w GÓRACH
 

Przygoda na Sidleyu

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-02
Tylko w GÓRACH
 

Chobutse – oddech góry

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com