facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-07-16
 

Czekając na Godota - Pierwsze przejście na centralnej turni Torres del Paine

Przedpołudnie następnego dnia wita nas śniegiem i deszczem. Dopiero późnym popołudniem, przy lekkim opadzie śniegu, ruszamy w drogę i przedłużamy naszą poręczówkę o kolejne trzy mikstowe wyciągi. Jutro po raz pierwszy powinniśmy poczuć patagoński granit pod naszymi butami wspinaczkowymi.

 

 Namiocik pod turniami Paine

 

Czwartego dnia przechodzimy pierwsze wyciągi w skale. Na listwach i występach nadal leży śnieg, a temperatura jest nieprzyjemnie niska. Przez płyty, rysy i zacięcia osiągamy małą półkę, dobre 300 metrów nad naszym portaledgem. Dzisiaj jest środa. Prognoza pogody zapowiadała na piątek liczne opady i początek zimy. Nawet jeśli prognoza ma już parę dni i z reguły nie sprawdza się w Patagonii, pozostaje nam najprawdopodobniej tylko jeden dzień. Wszystko albo nic. Jutro zamierzamy w stylu alpejskim, w jednym ciągu, przejść pozostałą część ściany. Celem jest karb pomiędzy filarem centralnym i północnym. Tam trafimy na klasyczną drogę „Boningtona” – najczęściej uczęszczaną linię centralnego filara. Schodzimy z powrotem do portaledge’u używając lin połówkowych i poręczówek. Nastawiamy budzik na szóstą rano.

 

 Chilijska flaga z Trzema Turniami w tle

 

Pobudka... chyba wszystko na nic. Już od ponad pół godziny deszcz padający na namiot nie pozwala nam zasnąć. To jest niemożliwe! I znowu czekanie. Czekanie na naszą ostatnią szansę. Ale już OK. Wpół do dziesiątej słońce wychodzi zza chmur. Zakładamy zimne i mokre buty, i ruszamy w górę. Musimy się pośpieszyć.

 


Much kontempluje widok na Centralną Wieżę

 

O jedenastej docieramy po poręczówkach do miejsca, z którego wczoraj zjeżdżaliśmy. Kolejny wyciąg wygląda na bardzo kruchy. Much prowadzi. Znika za małym filarem i wtedy słyszę jego krzyk. Blok skalny rozbił się o ścianę tuż obok niego i odłamek wielkości talerza uderzył go w udo. Miał szczęście, skończyło się dwoma dziurami w spodniach i lekkim stłuczeniem. Idę za nim. 80-metrowy system rys off -width umożliwia nam dalszą wspinaczkę. Słyszymy głośny świst i widzimy, jak lodowy blok wielkości kilku metrów sześciennych rozbija się na stanowisku pod nami. Ponownie mięliśmy szczęście. Widzimy już przed nami karb, ale teren jest do samego końca bardzo stromy. Jeszcze cztery wyciągi, w tym jeden 7b, który w stylu onsight wymaga ode mnie pełnej koncentracji. Strome rysy, z leżącymi pomiędzy lodowymi grzybami, stanowią główną trudność. Much prowadzi ostatni wyciąg. Dzielnie przedziera się przez wypełnione lodem zacięcie i znika po wschodniej stronie. Udało nam się. Jest wpół do siódmej wieczorem. Delektujemy się chwilą. Nadchodząca śnieżyca i silny wiatr nie mogą nam już przeszkodzić. Wieczorna atmosfera jest niesamowita.

 

 

Podejście do bazy wysuniętej

 

Much przechodzi podczas zjazdu w ostatnich promieniach słońca brakujący wyciąg 7b RP. Idę za nim na drugiego i na stanowisku po raz pierwszy czujemy patagońską szczodrość, która nam umożliwiła przeżycie tych wyjątkowych chwil. Z powrotem w portaledge’u napełniamy nasze puste żołądki i gramy do późnej nocy w karty. Nie możemy zasnąć. Nasze myśli błądzą. To, co przeżyliśmy, jest w nas zbyt głęboko. Jednak nadchodzące 24 godziny po raz kolejny wyczerpują nas do granic. Nadchodzi załamanie pogody i nagle znajdujemy się w linii małego wodospadu. Woda, która zebrała się w górze ściany, godzinami uderza w portaledge. Mentalna tortura. Czekanie i akceptacja panujących warunków pozwalają na spojrzenie w głąb siebie. Przychodzi uczucie obojętności i niesamowite chwile oddłużenia. Przeżywamy zwariowane momenty. Późnym popołudniem jesteśmy zgodni co do tego, że musimy się stąd jak najszybciej ewakuować. W jednej chwili wracamy do rzeczywistości. Portaledge został zalany wodą. W lejących się na nas potokach wody pakujemy rzeczy, składamy portaledge i przygotowujemy się do zjazdu. Nareszcie docieramy do lodowca. Bardziej ciągnąc, niż dźwigając transportujemy sprzęt z powrotem do górnego obozu. Jesteśmy zmęczeni, czujemy pustkę i wyczerpanie. Następnego dnia znowu pada śnieg.Schodzimy dalej, każdy odcinek pokonujemy dwukrotnie i jesteśmy szczęśliwi widząc naszego przyjaciela Hannesa, wychodzącego nam naprzeciw. Martwił się, bo ostatnie kilka dni spędził w El Chalten, a gdy wrócił nikt nie wiedział, gdzie jesteśmy. Wszyscy myśleli, że udaliśmy się do Puerto Natales. Nic bardziej mylnego…

 

Hansjörg na jednym z czysto skalnych wyciągów

fot. Much Mayr


Much robi użytek z dziabek

fot. Hansjörg Auer


Waiting for Godot 7b/M6, 750 metrów, Centralna Turnia Paine (droga kończy się na przełączce oddzielającej Turnię Centralną od Północnej), Hansjörg Auer, Much Mayr. Prawdopodobnie pierwsza od razu w pełni klasyczna droga wytyczona w masywie turni Paine.

 

Tekst: Hansjörg Auer
Tłumaczenie: Alex Beneke
Zdjęcia: Johannes Mair


Numer GÓRY 6 (193) 2010


1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
 
Kinga
 
2024-04-08
Tylko w GÓRACH
 

Krzysztof Belczyński (1971–2024)

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-04
Tylko w GÓRACH
 

Zimowe wspinanie niejedno ma imię

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-03
Tylko w GÓRACH
 

Przygoda na Sidleyu

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-04-02
Tylko w GÓRACH
 

Chobutse – oddech góry

Komentarze
0
 
 
Kinga
 
2024-02-26
Tylko w GÓRACH
 

Wschodząca Gwiazda

Komentarze
0
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com