facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-04-26
 

Cho Oyu (8201 m n.p.m.)

Sindbad, czyli latające namioty
27 września po południu wyszliśmy z Kingą do góry z zamiarem przeprowadzenia ataku szczytowego. Mieliśmy nadzieję, że pogoda utrzyma się dłużej lub że po dwóch, trzech dniach niepogody znowu będzie pięknie. Niestety huraganowe wiatry zmusiły nas następnego dnia do odwrotu – nie dotarliśmy do obozu II. Przeczekaliśmy noc w jedynce, ale niestety wiatr nadal szalał. Na szczęście namiot od naszego głównego sponsora spisywał się znakomicie – był bardzo stabilny i ani przez chwilę nie wątpiliśmy, że nie polecimy w przysłowiową siną dal. Nie wszyscy mieli tak dobry sprzęt – rankiem, gdy w ciągle szalejącym wietrze wyszliśmy z namiotu, zobaczyliśmy rzecz niezwykłą – nad obozem fruwał jak latawiec namiot z całym wyposażeniem!! Niesamowite było to, że namiot nie był porwany, ale normalnie zamknięty na zamki! To był chyba najbardziej spektakularny widok na tej wyprawie. W pobliżu nikt z nas nie zauważył zaklinacza węży... 29 września rano podjęliśmy bolesną decyzję o zejściu do bazy – lepiej nie tracić sił w takiej pogodzie, lepiej poczekać w bardziej komfortowych warunkach aż pogoda się wyklaruje.

 

Dzieci z wioski tybetańskiej leżącej u podnóża Cho Oyu


W bazie wszyscy się ucieszyli z naszego powrotu i gratulowali nam mądrej decyzji, bo najnowsze prognozy mówiły, że wiatr ma dopiero ucichnąć 5 października. „O rety ! – myślę – przecież to dwa dni przed zakończeniem wyprawy! Czy zdążymy wejść?” W bazie na poprawę pogody czekało ok. 20 osób z rożnych wypraw – Hiszpanie, Grecy, Rosjanie. Wszyscy odwiedzali się wzajemnie, dyskutowali głównie o pogodzie i nowych prognozach, pocieszali się, że prognozy się sprawdzą i wszystko zakończy się przysłowiowym happy endem. Atmosfera była znakomita!

 

Baza główna (5 600 m n.p.m.) w piękny słoneczny dzień

 

Everest – Jak tu ciepło !
Część wspinaczy zamierzała atakować szczyt bezpośrednio z obozu II, my z Kingą postanowiliśmy wychodzić z trójki, ponieważ mogliśmy wtedy wyjść później – kiedy zrobi się już jasno i trochę cieplej. To dawało większą szansę na uniknięcie odmrożeń. Aby dojść do trójki na czas, wyszliśmy z Kingą 1 października po południu do obozu I. Tutaj niżej wiatr był jeszcze znośny, ale nad szczytem Cho Oyu rozciągał się pióropusz śniegu zwiewany huraganowym wiatrem z okolic wierzchołka. W jedynce czuliśmy się prawie jak w bazie – spaliśmy tutaj już kilka nocy. Następnego dnia, ciągle przy dużym wietrze, wyruszyliśmy do dwójki – bardzo nieprzyjemny lodowy pył cały czas omiatał nam twarz. Mimo tych niedogodności, ośmiu wejściach na Everest. Twierdził, że na Cho Oyu jesienią jest o wiele zimniej niż na Evereście wiosną i że pierwszy raz na poważnie obawia się odmrożeń. Trudno mu było nie wierzyć – wystarczyło pospacerować 10 minut po obozie i trzeba było wracać do namiotu i ciepłego śpiwora. Oprócz wiejącego wiatru pogoda była wyśmienita – dzięki bezchmurnemu niebu podziwialiśmy cudne widoki – płaski, szary Tybet wznoszący się na wysokości ok. 5000 m n.p.m., po drugiej stronie horyzontu zaś morze Himalajów. Następna nieprzespana noc z pewnością nam sił nie dodała. 4 października z rana wiatr nie zamierzał ucichnąć. Wszyscy jednak powoli szykowali się do ataku szczytowego. Kinga ze Szwedem Nicolasem (który planował zjechać ze szczytu na snowbordzie) wyszli do obozu III (7400 m n.p.m.), aby stamtąd z małego namiociku Skandynawa rozpocząć jutro rano atak szczytowy. Ja zostałem z Hiszpanami w dwójce, bo czułem się dobrze. Gdybym chciał startować z obozu III, musiałbym sam wynosić namiot do góry, bo innych chętnych do spania w trójce nie było.

 

Ważenie bagażu przed załadowaniem na jaki

 

Vivat meteo !
No i stało się – tak jak zapowiadali meteorolodzy kilka dni temu: wiatr ucichł po południu! Wszyscy chodzą po obozie i krzyczą z radości! Pomyślny atak szczytowy był coraz bardziej prawdopodobny! Ostatnie godziny przed atakiem spędziłem na gotowaniu, testowaniu różnych wariantów ubioru rękawic, godzinnym suszeniu skarpetek nad kuchenką gazową. Gdy wygramoliłem się o 3.30 z namiotu wszyscy już szli w kierunku obozu trzeciego. Powoli jednak dogoniłem większość wspinaczy. Cały czas podczas wspinaczki starałem się ruszać palcami nóg, aby polepszyć krążenie. W trójce panował niezły tłok – jedni się przebierali, ale większość rozgrzewała palce u rąk bądź nóg. Ja próbowałem założyć trzecie skarpety, ale w końcu zrezygnowałem – byłoby za ciasno i krążenie by ucierpiało. Powyżej trójki pokonaliśmy stumetrową barierę skalną – była zaporęczowana, ale mimo to wymagała dużego wysiłku, aby ją pokonać. Słońce pojawiło się bardzo późno ok. 10-11. Od tej pory szło się już zdecydowanie lepiej. Wschodzimy na pola podszczytowe. Tak jak wszyscy opowiadali – ogromne platou bez ewidentnego wierzchołka. Na szczęście z opowieści innych wspinaczy wiedzieliśmy gdzie iść. Pogoda dopisywała – było bezchmurnie, wiatr w normie, ale mimo to potwornie zimno. Nie mogłem się doczekać, kiedy wreszcie ukaże się przede mną ten wyśniony widok na Everest, który oznaczałby, że jestem na wierzchołku szóstej góry Ziemi. Wreszcie na horyzoncie pojawiły się wymarzone chorągiewki – to był ewidentny znak, że zbliżałem się do szczytu. Powoli zaczęła się wyłaniać potężna sylwetka Everestu. „Jest! To już szczyt! Co za widoki” – krzyczałem! Miałem szczęście pobyć chwilę na szczycie sam – zanim doszli inni wspinacze. Rozkoszowałem się widokiem na najbardziej znane himalajskie szczyty: Everest, Lhotse, Nuptse. Rozum jednak podpowiadał szybkie zejście w dół – było zbyt zimno. Po paru godzinach schodzenia dotarłem do obozu drugiego. Wieczorem do dwójki doszła również Kinga, która razem ze Szwedem dopiero rano rozpoczęła atak szczytowy i po 6 godzinach weszła na szczyt. Szczęście było więc podwójne! Obyśmy tylko jeszcze bezpiecznie zeszli do bazy.

 

Jeden z wielu cudnych szczytów w okolicach bazy głównej


Poniedziałek 6 października był chyba najcięższym dniem wyprawy. Zmęczeni, wyczerpani musieliśmy znieść cały dobytek z obozu II i obozu I do bazy. Na szczęście z jedynki sprzęt pomogli nam znieść Tybetańczycy. W bazie czekali na nas inni uczestnicy wyprawy, kucharz przygotował swoje najlepsze specjały. Naprawdę mieliśmy sporo szczęścia – weszliśmy na szczyt w ostatnim możliwym momencie – następnego dnia mieliśmy przecież opuścić bazę i wyruszyć w stronę cywilizacji. Turkusowa Bogini okazała się dla nas łaskawa.

 

Stali prenumeratorzy...


Wielu znajomych ciągle pyta: „Co dalej? Jaka następna góra?” My już od dawna wiemy, marzymy, pragniemy. Odpowiedź brzmi: POLISH EVEREST EXPEDITION 2005. Trzeba wierzyć, że się uda: zorganizować, pojechać, wejść i wrócić!

 

 Kinga Baranowska


23 września na szczyt weszła również Sylwia Bukowicka, która z racji zdobytej wcześniej aklimatyzacji w Pakistanie działała na górze znacznie szybciej niż reszta wyprawy.

 

Tekst i zdjęcia: Marcin Miotk

Numer GÓRY 11 (114) 2003


1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
Kinga
 
Goryonline
 
2023-02-16
GÓRY
 

Pustki po ośmiotysięcznikach nie będzie

Komentuj 0
Goryonline
 
2023-01-30
GÓRY
 

Zimowe Dhaulagiri

Komentuj 0
Goryonline
 
2022-09-13
GÓRY
 

Andrzej Bargiel - Khumbu Icefall

Komentuj 0
Goryonline
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com