facebook
 
nowy numer GÓR
 
 
 
 
 
szukaj
 
 
 
Nasz kanał RSS
2017-03-27
 

300 metrów niespełnionych marzeń – Zimowa wyprawa na Shisha Pangme

Pomysł na zimową wyprawę na najniższy ośmiotysięcznik zrodził się już dawno i to niezależnie w głowach kilku osób. Początkowo Shisha miała być potraktowana jako trening przed zimowym K2. Szybko można się pod nią dostać, nie trzeba zdobywać takiego morza pieniędzy jak na bardziej „prestiżowe” ośmiotysięczniki, a była nie zdobyta do tej pory zimą. Dopiero 14 stycznia 2005 r. o 13:15 czasu nepalskiego Piotr Morawski i Simone Moro stanęli na szczycie.

Jedziemy czy nie...?
Siedzimy w samolocie do Kathmandu. W końcu. Jeszcze tydzień wcześniej nie było wiadomo, ile osób i czy w ogóle ktokolwiek pojedzie. Oczywiście plany rozbijały się o pieniądze, a raczej o ich brak. Według pierwotnych ustaleń miało pojechać dziesięć osób, potem pięć, a potem... nagle zrezygnował Krzysiek Wielicki. Później wycofał się Denis Urubko, który nie znalazł pieniędzy. Wyprawa po raz kolejny stanęła pod znakiem zapytania. Jaś Szulc przejął rolę kierownika, a my czekaliśmy, co z Jasiowych wysiłków wyniknie. Data wylotu została przesunięta z 20.11 na 27.11, a potem na 04.12. Pieniądze się znalazły, ale zaledwie dla czterech osób. Na niecały tydzień przed wylotem został ustalony ostateczny skład: Jacek Jawień, Darek Załuski, Jasiu i ja. Z Włoch miał do nas dołączyć Simone Moro, jeden z bardziej znanych na świecie himalaistów młodego pokolenia. Z Kanady spodziewaliśmy się Pierra Bergerone, uczestnika zimowej wyprawy na K2 z 1989 roku oraz jego partnera Yvon Latreille’a.

 

Południowa ściana Shisha Pangmy

 

Pomysł na zimową wyprawę na najniższy ośmiotysięcznik zrodził się już dawno i to niezależnie w głowach kilku osób. Początkowo Shisha miała być potraktowana jako trening przed zimowym K2. Szybko można się pod nią dostać, nie trzeba zdobywać takiego morza pieniędzy jak na bardziej „prestiżowe” ośmiotysięczniki, a jest nie zdobyta do tej pory zimą. Odbył się, co prawda, kilka lat temu czeski szturm na nią, podczas którego ledwie przekroczono 6000 metrów. Nasi bracia z południa nie spodziewali się tak zimnych i potężnych wiatrów, jakie ich przywitały i nękały podczas całego pobytu. Himalajska zima potrafi uczynić „łatwy” ośmiotysięcznik zupełnie niedostępnym. W poprzednim sezonie pojechaliśmy zdobywać zimą K2, a Shisha odeszła w zapomnienie. W tym roku znów wypłynął projekt przygotowania się do kolejnej próby zdobycia K2, przy braku pieniędzy Shisha stała się naturalnym celem. Dodatkowo Simone bardzo zapalił się do projektu, żaden Włoch zimą jeszcze nie był na ośmiotysięczniku, nawet wielki Messner...


Drużyna nadciąga
Naiwnie myślimy, że w momencie wylotu skończyło się większość naszych problemów, że zostaliśmy tylko my i góra. Dwa dni spędzamy w Kathmandu, robiąc zakupy. Jako cel obieramy południową ścianę Shishy, ponad półtorakilometrowe urwisko. Nasza mała ekipa będzie miała pełne ręce roboty, czeka nas zaporęczowanie całej ściany. W hotelu analizujemy ze skupieniem zdjęcie. Droga brytyjska, Wielickiego, jugosłowiańska. Najbardziej jednak podoba nam się projekt nowej drogi, tuż na lewo od drogi hiszpańskiej.


Kanadyjczycy wydają się być całkiem w porządku. Pierre często wspomina wyprawę z Zawadą na K2. Stracił tam palca u nogi z powodu odmrożenia. Kilkanaście lat później, pod tą samą górą, tylko, że z drugiej strony, miało się okazać, że i ja stracę palca u nogi, tego obok dużego palucha, tak samo jak Pierre. Simone swoim zachrypniętym głosem snuje plany na pokonanie ściany, tu założymy obóz pierwszy, tu drugi, potrzeba ze trzy kilometry lin, a może więcej... A nasza czwórka? Znamy się już z K2, czujemy się razem świetnie, włóczymy się po sklepach i knajpach Kathmandu w coraz bardziej bojowych nastrojach. Dogadujemy się bardzo dobrze. Co może stanąć, poza złą pogodą, na naszej drodze?
W bazie będzie jeszcze z nami dwóch nepalskich kucharzy, Jagat i Dorjee. Dorjee wita nas z trochę smutnym, nieśmiałym uśmiechem. Wydaje się całkiem sympatyczny. Jagat, pełen energii, rzuca się na witanie Simone, z którym znają się z poprzednich wypraw, a nas obdarza szerokim, trochę łobuzerskim uśmiechem. Uff, chyba z nimi też dobrze trafiliśmy.


Nepalskie samochody dowożą nas do Kodari, miejscowości w przepięknej granicznej dolinie. Nasz bagaż zostaje przeniesiony na barkach tragarzy przez „Most Przyjaźni” ufundowany przez Chińczyków. Żeby przejechać samochodem trzeba się wystarać się o specjalne zezwolenie, a taniej i szybciej jest wynająć ludzi. Wjeżdżamy już chińskimi jeepami do Zangmu. Przyzwyczajeni do nepalskich uśmiechów i pozdrowień ze zdziwieniem patrzymy na szare twarze bez wyrazu. Przygnębiające wrażenie potęguje betonowe miasto, które nie wiadomo jakim cudem zostało wybudowane na stromym zboczu. Wszędobylska mgła, wilgoć i nadchodzący zmierzch. Przejmuje nas Siri, który z ramienia chińskiej agencji CTMA jest naszym oficerem łącznikowym. Witaj chiński Tybecie...

 

Problemy, problemy, problemy...
Następnego dnia, po kilku godzinach jazdy jeepami lądujemy w Nyalam, kolejnym obrzydliwym betonowisku wśród pięknych okoliczności przyrody. Zangmu leży na wysokości ponad 2000 metrów, Nyalam to prawie 4000 m n.p.m. Zaczynamy podejrzanie kaszleć, ktoś się źle czuje, idą w ruch pierwsze antybiotyki. Postanawiamy zostać w Nyalam jeszcze dwa dni, żeby trochę zaaklimatyzować się. Niektórzy z nas urządzają wycieczki na pobliskie wzgórza, niektórzy się leczą. Humory nadal dopisują, ale czujemy, że coś nad nami zawisło. Dodatkowo dowiadujemy się, że na południowej ścianie Shishy od 2 listopada działa dwóch Anglików. Zorganizowali cichą eskapadę. Wygląda na to, że dowiedzieli się o naszej planowanej wyprawie i postanowili nas uprzedzić w pierwszym zimowym wejściu.
Po dwóch dniach pobytu wśród całkiem miłych przy bliższym poznaniu tubylców rusza karawana. Jaki są wyjątkowo małe, ale dzielne. 36 zwierząt niesie prawie 2 tony naszego dobytku oraz rzeczy poganiaczy (nazywanych przez nas yakdriverami). Lekko podnieceni grzejemy się w promieniach słońca i cierpliwie czekamy, aż jaki zostaną załadowane. A potem w drogę...


Nie minęło pół dnia, kiedy zatrzymujemy się na postój. Jacek dochodzi za ostatnim jakiem. Siada zrezygnowany i zmęczony. Dopadło go jakieś choróbsko, wygląda na to, że ma wysoką gorączkę, paskudnie kaszle. Razem stwierdzamy, że będzie lepiej jak wróci do Nyalam i trochę się podleczy. Lepiej chorować na 3900, niż w bazie na 5400... Nie przeczuwamy wtedy, że już do nas nie wróci, że choroba zagna go z powrotem do kraju. Zostaje nas sześciu...

 

Słoneczna baza i dalszy ciąg problemów
Po dwóch dniach marszu docieramy do bazy. Niebo jest bezchmurne. Czasem znad przełęczy wyrywa się lodowaty podmuch i przypomina, że to jest himalajska zima. Kiedy przewijamy się przez najwyższy punkt moreny, jakieś 5300, około sto metrów pod nami widzimy wielkie jezioro a na brzegu rozbite 3 namioty. To obóz Anglików. Schodzę na dół wpatrzony w rozświetloną południową ścianę Shishy. W tej dolinie przyjdzie mi spędzić cały miesiąc. Niedługo zacznie się ciężka praca.

 

Jedno z jezior napotkanych podczas dojścia do bazy wysuniętej


Na nasze przywitanie wychodzi kucharz Anglików. Serwuje gorącą herbatę i zupę. Cieszy się, że nas spotyka, bo jak się dowiadujemy, siedzi tu już 42 dzień i potwornie mu nudno. Anglicy w ciągu tych dni założyli zaledwie obóz pierwszy, a karawanę powrotną mają zamówioną za 6 dni. Teraz pogoda im dopisuje i planują atak szczytowy. Trochę nas cieszy taka wiadomość, w żadnym wypadku tak wczesne wejście nie będzie uznane za zimowe.
Namioty rozkładamy jeszcze w pełnym słońcu. Jaka to różnica w porównaniu z zeszłorocznym zakładaniem bazy pod K2, gdzie przenikliwy mróz i wiatr dawały się mocno we znaki od samego początku. Kiedy słońce zachodzi chowamy się w mesie połączonej z kuchnią, którą rozstawili nasi kucharze. Na początek gorąca herbata i miska ciepłego popcornu. Potem wjeżdżają na stół kolejne dania. Delektujemy się jedzeniem i ciepłem buchającym z kuchni.
Kolejne dwa dni nie napawają nas optymizmem. Darek ma ponad 39 stopni gorączki, prawie nie rusza się z namiotu, Simone czuje się tragicznie i postanawia zejść do Kathmandu. Nie wiemy, czy wróci. Jawień śle do nas informacje z Nyalam, że jest z nim coraz gorzej. Chiński lekarz przebąkuje coś o jakimś wirusie nękającym ludzi w okolicy Nyalam. Wszyscy kaszlemy paskudnie, bolą oskrzela. W tych okolicznościach kłopoty z agregatem wydają się mało istotne. Co z tego, że nie będzie prądu skoro i tak nie będzie ludzi, by pracować w górze. Atmosfera w mesie robi się coraz bardziej ponura.

 

 Nasza baza. Z tyłu po lewej widać górną część południowej ściany Shishy.


 Pudża (puja) – tybetańska msza za powodzenie wyprawy

Do góry!
Mimo osłabionego składu praca wre. Organizujemy całą bazę. Na morenie na 5800 zakładam bazę wysuniętą. Siedzę wieczorem wpatrzony w prawie pionową ścianę, która z obecnej perspektywy wygląda na dużo trudniejszą niż na zdjęciu. A nas tylko trzech. Darek powoli zdrowieje i włącza się do pracy.
Z góry schodzą Anglicy, Victor Saunders i Andy Parkin. Obydwaj mieszkają na co dzień w Chamonix, Victor znany jest w Polsce ze swojej książki „Nieuchwytne szczyty”. Są strasznie zmęczeni i zrezygnowani. Podpowiadają nam pomysł przesunięcia bazy wysuniętej pod czoło lodowca, nad jedno z tamtejszych jeziorek, 100/­200 metrów poniżej moreny, na której rozbiłem namiot. Z zaciekawieniem słuchamy ich historii. Ściana od samego początku była nieprzyjazna. Długo szukali drogi przez niebezpieczny lodowiec. W dolnych partiach Shishy wisi ogromny mur seraków, cały teren poniżej zasłany jest potężnymi bryłami lodu. Ominęli go jakimś bocznym przejściem, skalną drogą pomiędzy krawędzią lodowca i moreną. A potem walczyli w ścianie, w stylu alpejskim. Doszli może do 6500, ale dokładnie nie wiedzą. Ściana okazała się ścianą lodu. Po ponad czterdziestu dniach zmagań zrezygnowali. Po raz kolejny zima udowodniła, że ciężko się wspinać w stylu alpejskim, że trzeba zorganizować wyprawę w starym stylu. Oblężenie, poręczowanie, wyczekiwanie. Do tego przydałoby się więcej ludzi...

 

Początkowo usiłowaliśmy znaleźć drogę do „jedynki”, która omijałaby
potężne lawinisko na lodowcu. Jedna z propozycji wiodła wzdłuż boku
lodowca, po skałach.


Zatem, zgodnie z radą Anglików, przenosimy namioty nad jezioro, prawie u czoła lodowca. Rozbijamy je na miękkim piasku, a miejsce nazywamy Shisha Pangma Beach. Jest lód, czasem woda, równe podłoże i do góry blisko. Idealnie. Powoli zaczynamy zaopatrywać nasze ABC (Advanced Base Camp), jak popularnie jest zwana baza wysunięta. Z Darkiem i Pierrem docieramy prawie pod ścianę, prawie na 6000. Yvon zostaje w bazie. Już wiadomo, że niewiele zdziała na tej wyprawie ­ bardzo źle znosi wysokość. Idziemy wprost przez lodowiec, poprzez groźne serakowisko. Boczna droga przez skały mimo wszystko nas odstrasza, nietrudno na niej o błąd, który może zakończyć się śmiertelnym upadkiem. Przez skrzące się w słońcu bryły lodu idziemy około pół godziny... zawsze jak najszybciej z lękiem spoglądając na piętrzący się nad nami wał seraków.

 

 

Darek idzie po poręczówkach na polach  lodowych, w połowie drogi do obozu II. Poniżej widoczny oddalony o kilometr w pionie lodowiec, który trzeba było pokonać w drodze z bazy wysuniętej do „jedynki”.

 

Świąteczny czas, świąteczne decyzje
Niespodziewanie wraca do bazy Simone. Wyleczył się prawie całkowicie w Kathmandu. Stan Jacka nie poprawił się i musiał polecieć do Polski. Powrót Simone natchnął nas nadzieją na pomyślny rozwój akcji. Jest Darek, Jan, Simone i ja. Jest także Pierre, ale powoli zaczynamy się do niego uprzedzać. Coraz częściej miga się od ciężkiej pracy, nosi tylko swoje rzeczy, a wyprawowe, wspólne przecież, pozostawia nam. Co pewien czas powtarza, że nie jest tragarzem. Cóż, wychodzi na to, że my jesteśmy...


Zbliża się Wigilia. W jej przeddzień docieramy do stóp ściany, pod wielki serak. Znajdujemy pod nim platformę idealną na namiot. Tu stanie jedynka. Jest jakieś 6100 i po uważnej obserwacji całej ściany dochodzimy do wniosku, że może być to jedyne miejsce na obóz. Wskutek osłabienia wyprawy (zdajemy sobie powoli sprawę, że pracować będą w górze trzy osoby, z pomocą czwartej, Jana, w niższych partiach) odpada projekt nowej drogi. Decydujemy się na drogę hiszpańską, pokonaną w 1995 roku przez Figuerasa i towarzyszy. Jej zdobywcy wyszli na grań, ponad trudności, gdzie nocowali i podjęli atak szczytowy. Niestety, nieudany. W obecnych warunkach pogodowych, niewielkiej ilości śniegu i całkiem stromego lodu, droga hiszpańska wydaje się optymalna. Wchodzi w kuluar w terenie osłoniętym przed atakiem seraków, następnie kilkaset metrów wiedzie stromym, lodowym teraz polem, po czym wchodzi w drugi kuluar. Na jego końcu chcielibyśmy umieścić obóz drugi. Wreszcie wejście w trzeci, bardzo wąski prawie żleb, który wyprowadza na około 7500 na grań. Potem jeszcze długa droga do szczytu. Może być ciężka podczas zimowych, mroźnych i piekielnie silnych wiatrów. Rezygnujemy już na początku z założenia obozu trzeciego na grani, nie ma ani ludzi, ani czasu, by wynieść tam kolejny namiot i śpiwory... Nagle plan wydaje się bardzo realny i pełni nowych sił wgryzamy się w ścianę. Kładziemy pierwsze 300 metrów poręczówek, a potem schodzimy na dół. Wigilię chcemy spędzić w bazie.

1 | 2 |
Więcej nowości i ciekawych artykułów znajdziesz na naszym nowym serwisie: www.magazyngory.pl
Goryonline
 
Łukasz Ziółkowski
 
Łukasz Ziółkowski
 
Łukasz Ziółkowski
 
Łukasz Ziółkowski
 
 
 
 
Copyright 2004 - 2024 Goryonline.com